Stanisław Barszczak, Getsemani czlowieczego dziecinstwa i noc, jakiej nigdy nie bylo! Zamiast encykliki, Rozwazanie swietej agonii.
Wstep
Coz za przeskok od tego leniwego zycia do gwaltownych wzruszen, jakie dala niespodziana smierc mojej matki! Niebawem wylonily sie nowe obyczaje I namietnosci. Z dniem 15 maja 2005 caly narod spostrzegl, iz wszystko, co dotad czcil, bylo nad wyraz smieszne, nieraz wstretne. Odejscie w zaswiaty mojej matki zaznaczyl upadek dawnych pojec: narazanie zycia stalo sie rzecza modna. Zrozumiano, iz aby byc szczesliwym po wiekach obludy i gnusnosci, trzeba naprawde ukochac ojczyzne i dokonywac bohaterskich czynow. O historii, z której pragnę zdać relację, dowiedziałem się pół wieku temu w “domu matki” , jako mlody kaplan siedząc na fotelu w naszym domu na ulicy Zwiazku Orla Bialego w Zabkowicach, i zajmując się lekturą czasopisma oprawionego w brazowa tekturą. Nie pamiętam już dokładnie czy były to wypisy z wydawnictwa, ale pamiętam tytuł czasopisma dokladnie, mianowicie “Na szerokim swiecie”. Rzeczywiście w edycji pojawił się w 1936 roku przedruk pt. “Trzy dni, ktore wstrzasnely swiatem”. Zawierał on między innymi historię ostatnich dni Jezusa. Miejscem akcji, która ma wiele punktów wspólnych z ta opowiescia sa rejony nad Wisłą. Legenda, jako że jeździec na koniu zjawiał się na grobli zawsze gdy groziło jakieś niebezpieczeństwo, nie pochodzi jednak z stamtad a jest wymyslem autora tej opowiesci. Większość bohaterów noweli jak i ich szczegółowe charakterystyki zostały wymyślone przez autora. Przy ich tworzeniu bazował on jednak na prawdziwych osobach. Wzorem dla Hajki był lekarz z Zabkowic, ktorego obdarzylem zdumiewajacym talentem do matematyki, mechaniki. Nie byl samoukiem ale swiadomym altruista medycznym w naszym miasteczku, który sam doszedł do zdumiewających osiągnięć spolecznych. Kiedy umarl na jego pogrzebie byla polowa parafii. Tak umial zjednac sobie jego mieszkancow. Uwazalem za celowe wprowadzic do opowiesci zmyslone atrybuty osobowosci naszego medyka, jakoby potrafił budować zegary morskie, teleskopy czy organy. W dziele są też inne zmyslone ślady idei finansjera grobli, który czynnie zajmował się problematyką związaną z polderami. Wszak jezdzil on na wczasy az do Swinoujscia. Również literacki dom wójta zdaje się być łudząco zbieżnt z posiadłością Panstwa Goleniewskich w Zabkowicach.
1. Pomorska puszcza
Po calonocnym, ulewnym deszczu dzien nastal pogodny, parny. Ociekajaca wilgocia puszcza plawi sie teraz w cieplych promieniach. Przemykajacy gorami Lekki wiaterek omiata czuby drzew, straca krople dzdzu, ktore splywaja po lsniacych konarach niczym pot po ramionach olbrzymow. W dole, gdzie zalega mrok, nie dociera najlzejszy powiew – bija duszne opary, pachna mocniej trawy, igliwie, butwiejace liscie. Ulewa wyrzadzila szkod co niemiara. Wsrod wiatrolomow, suszek, wykrotow walaja sie swiezo oblamane galazie drzew. Spod ciemnozielonego kozucha mchow na sedziwym grabie wyziera straszliwa rana: nawalnica odlupala czesc pnia. Rozwalona dziupla – nie wiadomo czyja – zieje pustka. Tylko smuzka bialej mgielki snuje sie wokol niej niczym strzep kobiecego stroiku… Wsrod leszczyn, dzikich jabloni, lip, buczkow, posrod plataniny paproci, zielsk, galezi slychac skwir ptakow nad straconymi gniazdami. Miedzy grube pnie kilku swierkow, co stercza samotnie na skraju poreby plamiacej mnostwem czarnych pniakow zgnilozielony uplaz wzgorza, zsuwalo sie slonce plawiac sie w miedzianym blasku, podobnym do przejrzystego kurzu, nieruchoma warstwa nawislego nad daleka widownia. Odblaski jego lsnily jeszcze na krawedziach chmur, wyzlacajac je i zabarwiajac szkarlatem, wrzynaly sie miedzy faldy szarych klebow i szklily na wodach. W bruzdach sciernisk i podorywek jesiennych, na sapowatych niwkach i swiezych karczowiskach, gdzie staly smugi wody po niedawnej nawalnicy, mienily sie rude plamy jak kawalki szyb przepalonych. Na szare, przyklepane skiby padal uciazliwy dla oczu, zwodniczy cien fioletowy, piaszczyste wydmy zolkly – zielska na przykopach, krzaki na miedzach mialy jakies nie swoje, chwilowe barwy. W glebokiej kotlinie, otoczonej ze wschodu, polnocy i poludnia podkowa wzgorz obdartych z lasu, plynela struga rozlewajac sie w zatoki, bagna , w szeroko rozlane szyje, powstajaca tam wlasnie ze zrodlisk zaskornych. Dokola wody na torfiastym kozuchu rosly gaszcze trzcin, wysmukle sity, tataraki, kepy niskiej rokiciny. Nieruchoma czerwona woda swiecila sie teraz spod wielkich lisci grzybienia i szorstkich wodorostow w postaci bezksztaltnych plam bladozielonych. Nadlecialy stadkiem cyranki, krazyly kilkakroc z wyciagnietymi szyjami, przerywajac cisze melodyjnym, dzwoniacym swistem skrzydel, zataczaly w powietrzu elipsy coraz mniejsze- wreszcie zapadly w trzciny, z loskotem rozbijajac wode piersiami (na Sardyni byly to flemingi, przyp. autora opowiesci).
2. Perspektywa Boga.
Blota nalezaly do dworu. Dawniejszy mlody dziedzic taplal sie po nich z wyzlem za kaczkami i bekasami poty, poki wszystkich lasow nie wycial, pol nie zostawil odlogiem i wyleciawszy nagle z dziedzictwa nie oparl sie az w Warszawie, gdzie teraz wode sodowa w budce sprzedaje. Gdy nastal nowy, madry dziedzic, biegal po polach z kijkiem i czesto nad blotami stawal, w nosie dlubiac. Gmeral w bagnie rekami, kopal, mierzyl, wachal- az wreszcie wymyslil rzecz dziwna. Kazal karbowemu najmowac dzien w dzien chlopow do kopania torfu, szlam na pola wywozic taczkami, na kupy skladac, a dziury kopac precz, poki sie nie wybierze miejsca na sadzawke; wowczas groble fundowac, dol na druga sadzawke wybierac nizej, az ich sie kilkanascie uzbiera; wtedy rowy rznac, wody napuszczac, rury drewniane-mnichy wstawiac i ryby sadzic… Do wywozenia torfu najal sie zaraz Walek Gibala, bezrolny wyrobnik, na komornym siedzacy w pobliskiej wiosce. Gibala u dawnego dziedzica sluzyl za formala, ale u nowego sie nie utrzymal. Nowy dziedzic i nowy rzadca po pierwsze ordynarie i pensje zaraz zmniejszyli, a po wtore szukali w kazdej rzeczy zlodziejstwa. U dawnego dziedzica kazdy formal pol garnca owsa swojej parze koni ujmowal i garsc wieczorkiem do szynkarza za tytun, za bibulke, za kapke gorzalki… We zniwa tu i owdzie po chlopach zarabiali Waldek z zona; ale zima i na przednowku marli, glod straszliwy, nieopisany. Ogromny, koscisty, z zelaznymi miesniami chlop wysechl jak wior, sczernial, zgarbil sie, zeslabl. Gdy karbowy zapowiedzial kopanie na lace, obojgu az sie oczy zaswiecily. Sam rzadca trzydziesci kopiejek od wyrzucenia saznia kubicznego obiecal… Ale zaraz potem po “dwadziescia kopiejek” powiada. Waldek po takiej zapowiedzi poszedl do karczmy i “schlal sie ze zlosci jak bydle”. Na drugi dzien “babe wypral i pojal ze soba do roboty.” I teraz oto z dala noc idzie: dalekie, jasnoniebieskie lasy sczernialy i rozplywaja sie w pomroce szarej, na wodach blask, przygasa, od stojacych przed zorza swierkow padaja niezmierne cienie… Drzewa traca wypuklosc, brylowatosc, kolor naturally i tkwia w szarej przestrzeni tylko jako plaskie ksztalty o dziwacznych zarysach, czarne zupelnie. W nizinie zsiada sie juz mrok gesty i pociaga chlod, pojawia sie strach przejmujacy czlowieka. Pomroka idzie niewidzialnymi falami, pelznie po zboczach wzgorz, wciagajac w siebie jalowe barwy sciernisk, wykrotow, osypisk, glazow… Waldka babe strach ogarnia, ona zachowuje sie jak chora. “Mgly ida jak zywe ciala, podpelzaja do niej chylkiem, zabiegaja z tylu, cofaja sie, czaja znowu lawa sina coraz natarczywiej. Klada na niej wreszcie wilgotne swe rece, wsiakaja w cialo az do kosci, drapia w gardzieli i lechca w piersiach.” Wtedy przypomina sie jej dziecko… moca nerwow pracowala. I polecialy z oczu lzy gorzkie, grube lzy bezmyslnego bolu – w ten gnoj zimny i cuchnacy. Mgly nad szczytem olszyn murem nieruchomym stoja… a w dole “dwoch nedzarzy widma”… a w glebinie niebios rozniecila sie gwiazda wieczorna, plonie drzac i ciska w poprzek mrokow ubogie swoje swiatelko.
3. Bal w hotelu nadmorskim.
Czarnoskory trebacz byl wspanialy, podobnie jak klarnecista, ale to perkusista tchnal zycie w melodie… Przeslanie rytmu bylo prymitywne, ale sygestywne – pean na czesc milosci celebrowanej w mroku, gdy ciala poruszaja sie w narastajacej rozkoszy zmierzajac ku chwili, w ktorej zatrzyma sie czas. Perkusista byl Waldek. Na jego twarzy malowalo sie skupienie, lecz w szarych oczach byl tez jasny usmiech, znak najczystrzego zadowolenia, jakie dawala mu swobodnie plynaca muzyka. Lena, obserwujaca Waldka ze zdumieniem, czula jego radosc. Kryla sie ona w intensywnym wibrowaniu dzwieku, w narastajacym temple i precyzji ruchow muzyka. Przed wszystkim jednak plynela z faktu, ze w tym momencie Waldek sprawial wrazenie zupelnie nieswiadomego, kim jest ani gdzie sie znajduje. Nie miala pojecia, w jaki sposob Waldek stal sie czescia tego przedstawienia ani tez, jak dlugo one trwalo. Zdumiona byla, iz ozywil te czesc swojej osobowosci, ktora od pewnego burzliwego popoludnia na pewnej wyspie uwazala za martwa. Gdy mu sie teraz przygladala, narastal w niej lek, ze swa obecnoscia psula Waldkowi radosc z gry. Dlaczego? Czy tak wlasnie nie bylo dotad. Powodowana niepokojem, zaczela przesuwac sie w tyl i zniknela w tlumie. Wzrok utkwiony miala w twarzy Waldka; on one podniosl oczu. Byla zadowolona, ze nie moze go juz dostrzec za sciana postaci, bo oznaczalo to, ze i on jej nie zobaczy. Znalazla sie znow w glownym holu, gdy jazz rosl ku pulsujacemu crescendo… Ostatnia nuta, z jakiegos powodu, ktorego Lena nie moglaby wyjasnic, przyniosla ulge. Na dziedzincu panowal chlod i wzgledny spokoj. Lena skierowala sie zatem w tamta strone. Waldek spotkal ja kolo drzwi i obiecal przylaczyc sie za kilka minut, z nowymi kieliszkami szampana. Lena znalazla sobie miejsce na niskim murku i usiadla przygladajac sie tancerzom. Wsrod par tanczacych pod drzewami dostrzegla Ele i Bogdana. Dobrze razem wygladali, sprawiali nawet wrazenie nieco wyrafinowanych. Moze z powodu strojow – Bogdan w smoking i Ela w sukni naszytej paciorkami, ktore lsnily, gdy padalo na nie swiatlo malenkich zaroweczek. Orkiestra oglosila pieciominutowa przerwe i Ela z mezem zeszla z parkietu. Powiedzial mu cos, a on skinal glowa i odszedl – najprawdopodobniej w poszukiwaniu baru. Ela zostala w cieniu jednej z fontann. Lena zobaczyla jakiegos mezczyzne, ktory odszedl od grupy stojacej przy drzwiach, a nastepnie okrazyl oswietlone drzewo i gawedzacych pod nim ludzi. To byl Gienek. Pomyslala przez chwile, ze dostrzegl ja. Jednak to Ela byla jego celem. – Gienek – powiedziala. – Czy pan mnie nie poznaje? – A powinienem? – zapytal, odwracajac wzrok. – Jestem Ela, siostra Lent. Wzial mnie pan chyba za nia; jej zdjecie w tej sukni zamieszczono we wszystkich gazetach podczas ostatniego karnawalu… Slowa Leny brzmialy lobuzersko. – Juz pani powiedzialem: potknalem sie – wymamrotal Gienek cicho. Ela rozesmiala sir wysokim glosem. – Lena jest gdzie tutaj, gdyby chcial Pan z nia porozmawiac… Moze powinienem zalatwic to z pania… Wzrok Gienka wedrowal po ciele Eli, az w koncu kobieta oblala sie rumiencem. Ela z trudem lapala powietrze. Widac bylo, ze jest zaintrygowana slowami Gienka. Wtem spostrzegla siostre. – Nie sadze, by panski pomysl byl dobry. Moja siostra jest tam, za panem. – Jeszcze nie ucieklas? – Prosze, mow dalej – zachecila go z promiennym usmiechem. – Jestem pewna, ze twoi wyborcy uczestniczacy w tej gali beda zachwyceni. Musiala podziwiac jego zdolnosci aktorskie… Szarpnieciem oswobodzila palce z jego uscisku. – Chcialem cie zawiadomic, ze jedziemy nad jezioro, do restauracji… jesli nie masz ochoty jechac ze wszystkimi, z przyjemnoscia pomade z toba do domu, gdy ich odwieziemy. – Nie – Nocna i stosunkowo dluga podroz limuzyna sam na sam z Waldkien nie byla tym, z czym chcialabym sie teraz zmierzyc. Lena ruszyla ku drzwiom budynku. Nalezalo sie jeszcze pozegnac i zamienic kilka slow ze znajomymi, ktorych mijala idac przez zatloczone sale… Oboje spostrzegli, ze ich okazaly samochod jest ciemny i pusty. – Mozemy zaczekac w samochodzie. Wsunal reke do kieszeni swego szytego na miare wieczorowego garnituru. Lena odetchnela z ulga. Waldek westchnal cichutko…
4. Grobla nad Baltykiem
-Wlasnie jechalem przez las. Jadąc na koniu przy grobli usłyszałem odgłosy innego jeźdźca, którego jednak nie mogłem dostrzec, widząc jednocześnie przemykający cień. Szybko dostrzegam światła gospody, przybywam na miejsce i opowiadam tom com przezyl. Owe zwierzenia wywołują poruszenie wśród obecnych tam gości. Od mojej opowiesci w karczmie zrobilo sie cieplej a nawet jakby jasniej. W rezultacie zabiera glos nasz stary belfer i opowiada historię Hajki. Hajka, syn geodety, spędza większość swojego czasu, pomagając ojcu w pracy. Trzyma się z dala od rówieśników i bierze udział w pomiarach i obliczaniu pasów ziemi. W wolnych chwilach uczy się hiszpanskiego i nosi się z zamiarem przeczytania dzieł Euklidesa, znajdujących się w posiadaniu jego ojca. Zdaje się on być zafascynowany morzem oraz groblami i spędza noce, wpatrując się w fale uderzające o wały przeciwpowodziowe. Zastanawia się nad zwiększeniem ochrony przed gwałtownymi przypływami poprzez usadowienie grobli pod bardziej płaskim kątem w kierunku morza. W domu przy świetle świecy tworzy ich różnorakie modele, które następnie testuje w pojemnikach na wodę, wywołując sztuczną falę. Jego ojciec szybko staje się niechętny w stosunku do jego poczynań i erudycji. Ale nadarza sie sytuacja. Gdy wójt grobelny Ferenc zwalnia swojego pomocnika, Hajka stara się o jego miejsce i zostaje przyjęty. Także i tutaj częściej pomaga on w obliczeniach i planowaniu, niż w stajniach, co wprawdzie podoba się samemu Ferencowi, ale nie przysparza mu sympatii u jego zwierzchnika Marcina. Konflikt między nimi jeszcze się zaostrza gdy jest on w stanie zainteresować swoją osobą córkę wójta, Ele… Niedługo potem umierają ojcowie Hajki i Eli, a protagonista otrzymuje w spadku dom i ziemię. Kiedy przychodzi czas na wybór nowego wójta grobelnego, raz jeszcze dochodzi do nieporozumień z Ferencem. Tradycyjnie aby móc sprawować ten urząd, trzeba udokumentować wystarczającą ilość własnych połaci ziemskich . Jako iż Hajka nie spełnia tych wymagań, na stanowisko ma zostać powołany pełnomocnik. Jednak podczas spotkania ze starszym wójtem, Ela oznajmia, że zaręczyła się z Hajka, a dzięki ich małżeństwu jej przyszły mąż otrzyma wszystkie ziemie należące do jej ojca. Tym sposobem protagonista dostaje wymarzoną pracę. Hajka nosi się z zamiarem użycia nowego rodzaju grobli, którą wymyślił i zaplanował jeszcze w dzieciństwie. Przed jej starą częścią nakazuje wzniesienie innej, co ma przynieść mieszkańcom nowe poldery, a co za tym idzie miejsce uprawne dla rolników. Zwyczaje chłopów mówią jednak, że we wznoszonej konstrukcji należy umieścić „coś żywego”. Wcześniej odkupywano od Cyganów małe dzieci, które następnie zasypywano żywcem w masach piasku. Sam Hajka nie wyraża jednak zgody na ową procedurę. Także w momencie gdy robotnik chce pogrzebać psa, wójt ratuje zwierzę. Cała społeczność utwierdza się więc w przekonaniu, że nad groblą będzie ciążyła klątwa. Mieszkańcy wioski są również zaniepokojeni siwym koniem wójta, którego ten odkupił w bardzo złym stanie od pewnego wędrowcy. Według miejscowej ludności zwierzę nosi w swoim szkielecie upiór Jozefa, o którym słuch zaginął zaraz gdy zakupił konia. On sam jest także łączony z diabelskimi mocami, a nawet określany szatanem. Niezadowolenie budzi również fakt, iż Hakja posiada grunty w nowych polderach, przez co sam zyska na budowie grobli. Dniami obserwuje on jej konstrukcję, objeżdżając ją na jego siwym koniu. Nowa grobla trzyma się solidnie w obliczu licznych przypływów, jednak stara część , która jest najbardziej wysunięta w kierunku morza, jest przez wójta zaniedbywana. Lata później, gdy nadchodzi przypływ stulecia i stara konstrukcja grozi pęknięciem, adwersarz Hajki, Marcin nakazuje przekłucie nowej grobli, mając nadzieję na skierowanie siły wody na pobliskie poldery . Wójt jednak wzywa do siebie robotników i nakazuje zaprzestanie dalszych prac. Skutkuje to pęknięciem starej konstrukcji. Z obawy o życie męża, Ela wraz z chorą umysłowo córką Danka, udają się na groblę. Przerażony Hajka widzi z oddali jak woda przedziera się z impetem i porywa jego rodzinę. Zrozpaczony udaje się na swoim siwym koniu na miejsce i znika w otchłaniach wodnych, wypowiadając słowa: -Panie, zabierz mnie, ocal pozostałych. Na tym kończy się opowiadanie belfra. Wskazuje on na to, że inne osoby zapewne opowiedziałyby tę samą historię w inny sposób. I tak wszyscy mieszkańcy wioski są przekonani, że do szkieletu konia po śmierci Hajki znów ktos powrócił…
5. Rozwazenienie swietej agonii
Osobiscie chcialbym wyrazic tutaj oburzenie, że z pracowitego człowieka, jakim był Hajka, robi się upiorną postać. A co do wzniesionej przez wójta konstrukcji to wam powieść, ze nadal dobrze się sprawuje, choć opowiedziane zdarzenia miały miejsce przed niespełna stu laty… Henryk Sienkiewicz pragnal, zeby jego dziela “trafily pod strzechy”, do kazdego polskiego domu i nie tylko. Stad na koniec przekazuje wam pewna informacje o tworczosci Pabla Picassa. Ongis artista bedac w Warszawie namalowal “Syrenke”. Najswiezsza informacje o jego obrazie znalazlem ostatnio w ubikacji w warszawskich “wiszacych tarasach”. Otoz Syrenka teraz wisi na scianie boku mieszkalnego w miescie Kolo. “Daleko tobie do republiki, kraju moj! Trzeba by wiekow, by nauczyc wszystkie dzieci, ze sa rownymi mi, ze nie ma pierworodnych i pasierbow.” Zrobmy wszystko, by rany na wspolczesnym obrazie Polski nie zabliznialy sie “blona podlosci.” Wewnetrzny pejzaz duszy, rycerskosc. Kontrast, zmienny nastroj, gwaltowna zmiana tonacji, to niebywaly styl pisarski Emila Zoli i Stefana Zeromskiego… Ozywa pamiec wydarzen, ktore ci ludzie, ich bohaterowie, chcieliby zepchnac na samo dno swiadomości. W nowelach Zeromskiego, uderzaja w nich echa lasu. (Patrz, Jan Rozlucki w “Echach lesnych”). Ale rowniez – walka Gibalow o prawo do istnienia w “Zmierzchu”. Tam opisana zwierzeca praca pary bezrolnych chlopow szlamujacych staw od rana do nocy. W “Doktorze Piotrze” tragiczna koniecznosc wyboru pomiedzy miloscia do matki i stron ojczystych a odpowiedzialnoscia za wyzysk obywateli, robotnikow, z ktorego sie bezswiadomie korzystalo. “Odbite, wypedzone glosy drzaly kedys za swiatem i zza swiata wolaly. Przelekle, niewymowne wracaly z dali, z moczarow, gdzie nikt nie chodzi, gdzie straszy.” Wnioski z polskiej historii nasuwaja sie tutaj oczywiste. Nie chcialbym byc w skorze “stanczykow galicyjskich”, ktorzy byli winni kleski powstania 1864. Zarazem pragne widziec “nedze” wspolczesnych obywateli mojej ojczyzny. Jestesmy po wyborach do parlamentu europejskiego. Otoz “nikczemnosc moralna, zbior wszystkiej najgruntowniejszej, najwszechstronniejszej glupoty, nicosc patriotyczna, slamazarnosc,” to cos powtarzamy w naszych dziejach. Nie wiem, czy w moich opowiesciach pojawilaby sie tak okrutna bezwzglednosc zwierzecia walczacego o byt (jak to mialo miejsce u Zeromskiego). Ale u mnie pojawilby sie wymiar jeszcze bardziej uniwersalny. Uwazam, ze sytuacje popowstaniowa, rodem a okupowanej i pod zaborami bedacej Pokski, juz miala miejsce wszedzie na swiecie. Na razie jest to jednak uniwersalizm niechciany. Naturalizm powtorzyl sie wczesniej, chocby podczas wypral krzyzowych, w XIV stuleciu, gdy szalala “czarna ospa”, nastepnie w czasie wojny trzydziestoletniej. Markietanki, zolnierze z pola bitwy wynosili rzeczy i ubrania po zmarlych, sciagali buty z nieboszczyka, a najczesciej wszelkie kosztownosci… W naszych czasach mamy demokracje. Zeromski znow powiedzialby: Precz z tytulami – ksiaze i pan. Zetrzyjmy slad haniebnych lat. Zawsze bywalem pid wrazeniem jego dziel. Na przyklad przed nami “Echa lesne” -rzecz o trzebieniu lasu… Siedze z orderami, pan general, pisarz, geometra, dwie partie chlopow, urzednicy… Budzi mnie adjutant, strzaly… I ja tam bylem. Kazalem zlozyc sad polowy. Pluton zolnierze, w lesie zastrzelili. Jakie czynimy przygotowanie do smierci… Nad grobem mojej matki, zaraz tez Zeromskiego bohatera, Rymwida kapitana, patrze w moje “szelmowskie oczy,” i widze, ze na tej ziemi, tutaj juz wszyscy sa siwi… stad moj patos moralny i niepokoj o postawe czlowieka. Przywiazanie do ziemi ojczystej, do piekna jej prostego krajobrazu, ukochanie niepodleglosci i uczucie odpowiedzialnosci za los calego narodu, za los jego majbardziej cierpiacych synow. I ja napisalem wam tutaj jakby o pchaniu na ciezkich taczkach blota i szlamu, wykopanego ze stawu, celem zbudowania nowej grobli. Jak mozecie sie przekonac z mojego zyciorysu naocznie, zjezdzilem caly swiat, by groble fundowac nad polskim morzem. Akwen olbrzymiej wody, a wczesniej pewna struga, towarzyszyla mi od lat niemowlecych. W latach radosnego dziecinstwa w Zabkowicach chodzilismy z kolegami nad struge, aby sie wykapac… Chcialbym rozmilowac was w pracy dla Polski. Bo widzialem w zyciu takze rozpaczliwy rozlam spoleczenstwa polskiego, ciemnote i jego zdziczenie, ktorego wiekowa niewola i nedza i konserwatyzm szlachecki kiedys wepchnely na droge wrogosci i walki klas. Czy kapitalizm wchlonie demokracje? Jeszcze tego nie wiem. Opowiesc te skreslono w zimie 2005 roku, o trzy godziny drogi od Warszawy; nie moze tu byc wiec zadnej wzmianki o wydarzeniach wyborczych 2019 roku. Wiele lat wprzody, gdy papiez Polak z ewangelia Jezusa Chrystusa przebiegal Europe i swiat, traf pomiescil mnie na stancji w domu pewnego kanonika; bylo to w Olsztynie, szczesliwej osadzie. Pobyt przeciagnal sie dosc dlugo, mielismy czas zaprzyjaznic sie z kanonikiem… Oglaszam te opowiesc nic nie zmieniajac w rekopisie z roku 2005… Czuwajcie, gdyz nieprzyjaciel nie spi. Coz wam powiedziec, tym razem? Zawczasu uzbrojcie sie w orez modlitwy, abyscie nie zostali zaskoczeni i wciagnieci w grzech. Epoka nasza ma takze godzine mrokow. Tutaj chcialbym stanac z wami, kochani moi czytelnicy, w Ogrodzie Getsemani w Jeruzalem, tam gdzie Jezus byl szczegolnie doswiadczany. Ale po kolei. Jezus oddaliwszy ich (tzn. apostolow) odchodzi na rzut kamieniem i kladzie sie twarza ku ziemi. Jego dusza tonie w morzu udreki i dotyka najprzenikliwszego smutku. (przyp. autora eseju, “bo sam tego chcial”). Zlowieszcze cienie przemykaja w blada noc. Ksiezyc wydaje sie nabrzmialy krwia. Wicher porusza drzewami i przenika do kosci. Cala przyroda zdaje sie drzec w tajemnym przestrachu! O Nocy, jakiej nigdy nie bylo! Getsemani, oto miejsce, gdzie Jezus sie modli. Odziera swoje swiete Czlowieczenstwo z sily, do jakiej ma ono prawo dzieki zjednoczeniu z Osoba Boska. Zanurza je w czelusc smutku, trwogi, upodlenia. Jego duch wydaje sie pograzony… Widzi juz teraz cala swoja Meke… Jezus od pierwszej chwili wszystko przyjal, na wszystko sie zgodzil. Dlaczego to krancowe przerazenie? Bo wystawil swoje swiete Czlowieczenstwo niczym tarcze, w ktora bija ciosy Sprawiedliwosci, zniewazanej grzechem. Jego osamotniony duch zywo odczuwa wszystko, co przyjdzie Mu wycierpiec. Za taki grzech, taka kara… Jest zmiazdzony, bo sam wydal sie na lek, na slabosc, na skonanie. Wydaje sie dochodzic granic cierpienia, lezy wyciagniety twarza ku ziemi przed Majestatem swego Ojca. Swiete Oblicze Czlowieka – Boga, ktore cieszy sie blogoslawiona wizja Boga, lezy w pyle ziemi, zmienione nie do poznania. Moj Jezu! Chcesz nauczyc mnie, owladnietego pycha, ze aby obcowac z niebem, musze pochylic sie az do ziemi. Padasz, by odkupic moja arogancje. Chylisz sie az do ziemi, jakbys chcial zlozyc na niej pocalunek pokoju, pogodzic niebiosa z ziemia… W Getsemani Jezus wyciaga ramiona i modli sie. Jaka bladosc smiertelna okrywa Jego twarz. Blaga Ojca, ktory odwraca sie od Niego. I wie, ze tylko On moze zadoscuczynic nieskonczonej Sprawiedliwosci (obrazanemu Bogu) I pogodzic Stworce ze stworzeniem. Pragnie, domaga sie tego. Ale cala Jego natura wzdraga sie przed taka ofiara. Duch wszakze jest gotow na unicestwienie i twarda walka trwa… A jednak widzac Cie slabym i ponizonym mozemy Cie prosic Jezu, zebys wzial na siebie cala nasza slabosc, zebys dal nam swoja sile. Pragniesz nas nauczyc, ze tylko w Tobie mamy pokladac cala nasza ufnosc, nawet jesli niebo wydaje sie ze spizu. Ten sam Jezus- chociaz wie, ze nie zostanie wysluchany, “bo sam tego pragnie,” jednak modli sie. (“Oddal ode mnie ten kielich”). Jakaz zawrotna tajemnica! Chwiejnym krokiem idzie do uczniow. “Szymonie, spisz?” Jakze nagle czuje sie samotny i odepchniety! Zwraca sie ku innym: “Nie mogliscie wiec czuwac jednej godziny ze Mna? Przynajmniej we wlasnym interesie, czuwajcie i modlcie sie”. – O moj Jezu, ilez szlachetnych dusz, wzruszonych Twoimi skargami, trwa u Twego boku w Ogrodzie Oliwnym, dzielac Twa gorycz i smiertelne udreczenie! Ilez serc poprzez wieki wielkodusznie odpowiedzialo na Twoje wezwanie! Oby pocieszyly Cie i oby, dzielac Twoje cierpienia, mogly wspolpracowac w dziele zbawienia… Zauwazmy chrzescijanskie znaczenie Boga Ojca w zyciu ludzi wierzacych: zdeptana chwala Ojca przez kazdy grzech z osobna… Ale teraz w Getsemani, dwie sily, dwie milosci scieraja sie w Jezusa sercu. Zwycieza obrazona sprawiedliwosc. Jezus drzy jak lisc. -Ojcze, pragne Twojej chwaly, ale nie za te cene! Nie zebym Ja, sama Swietosc, az tak zostal splamiony grzechem. Jezus uprasza o jakis inny sposob zbawienia… Bez odpowiedzi jednak. Budzi uczniow, ale juz nic nie mowi. -Jezu moj! Jakze ogromna troske czytam w Twoim sercu, przepelnionym udreka… teraz Jezus wrecz pada na ziemie. -Moglbym uznac prawdziwa wartosc ceny, jaka ja place, by czlowieka odkupic i dac mu zycie dziecka Bozego – wydaje mi sie ze slysze takie skargi Zbawiciela… Jezus widzi czlowieka, ktory nie wie, bo nie chce wiedziec… ktory bluzni Bozej krwi… Ale garstke ludzi, ktorzy skorzystaja z Jego krwi juz widzi w Getsemani. Wiec wstaje, idzie niezwyciezony… -A ja Jezu pragne uczestniczyc w Twojej swietej agonii. Tym bardziej, ze jestem niemowleciem w trwaniu i odpowiedzi na twoja najwieksza milosc do czlowieka. Wrecz nie znam Ciebie wcale. I swiadom jestem, jak bardzo raczkuje zaledwie chodzac po ziemi, i nie trafiam w istote zycia mojego. Ale wreszcie jestem przekonany, ze powiedzie mi sie na drodze do stawania sie madrym czlowiekiem, bedac w pokoju z Toba- bo tylko z Toba – Jezu, moge adorowac moj zapomniany bialy krzyz ziemskiej wedrowki do nieba i ku braciom w pelni, i moge z powodzeniem przejsc ku ostatniej dojrzalosci w wierze. Ida lata a moj bialy krzyz nie zna juz, kto pod nim spi. Coz mam tutaj wspomniec Jezu? Oby moja dusza upoila sie Twoja krwia i nakarmila sie chlebem Twojej bolesci ostatecznie! Amen.
Data: 2019-06-01
Stanislaw Barszczak, Jak Jas zostal magiem. Dzisiaj w naszej afrykanskiej wiosce mamy zawody sportowe. Poniewaz przynaleze do tzw. wielodzietnej rodziny, a takich w Ghanie, moim kraju, jest bardzo wiele, z niecierpliwoscia oczekuje na szczesliwa chwila wejscia do finalu zawodow. - Mamo, mnie wybierz. Muszę się powstrzymywać, żeby nie krzyczeć. Wbijam paznokcie w drewniany kij, ściskam go mocno, żeby usiedzieć w miejscu. Krople potu ściekają mi po plecach, nie wiem, czy to od porannego upału, czy dlatego, że serce tłucze mi się o żebra. Miesiąc w miesiąc byłem pomijany. Dziś musi wreszcie być inaczej. Odgarniam śnieżnobiały kędzior za ucho i staram się nie ruszać. Mama Agba jak zwykle nie ma zmiłowania, długo przygląda się każdemu z nas, aż nie wiemy, gdzie podziać wzrok. Jej brwi ściągają się w skupieniu, pogłębiając zmarszczki na ogolonej głowie. Z ciemnobrązową skórą i w niepozornym kaftanie Mama Agba niewiele się różni od reszty wioskowych starszych. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że kobieta w tym wieku może być tak niebezpieczna. – Ekhm… – chrząka z przodu Pawel, w mało subtelny sposób przypominając, że on już przeszedł tę próbę. Posyła nam uśmieszek i obraca w dłoni ręcznie rzeźbiony kij, jakby nie mogł się doczekać, aż się dowie, którego z nas pokona w czasie dzisiejszego egzaminu. Większość chlopcow boi się pojedynku z Pawlem, ale ja nie czuję strachu. Ćwiczyłem i jestem gotowy. Wiem, że stać mnie na zwycięstwo. -Janku. Chropawy głos Mamy Agby przerywa ciszę. Słychać zbiorowe westchnienie piętnastu chlopcow, którzy nie zostali wybrani. Imię odbija się od plecionych ścian trzcinowej ahéré, aż w końcu zdaję sobie sprawę, że chodzi o mnie. – Naprawdę? – pytam. Mama Agba mlaska zniecierpliwiona. – Mogę wybrać kogoś innego… – Nie! – Zrywam się na równe nogi i natychmiast posyłam jej ukłon. – Dziękuję, Mamo. Jestem gotowy. Morze brązowych twarzy rozstępuje się przede mną. Idąc, skupiam się na moich bosych stopach ocierających się o trzcinową podłogę, sprawdzam jej przyczepność, żeby zwiększyć swoje szanse na wygranie pojedynku i zdanie egzaminu. Na czarnej macie do walki Pawel pierwszy mi się kłania. Czeka, aż uczynię to samo, ale jego wzrok tylko wznieca we mnie ogień złości. Stoi w nonszalanckiej pozie, świadczącej o braku szacunku, jakbym nie był godnym przeciwnikiem. Jakby uważał, że jestem od niego gorszy. Myśli, że nie mam z nim szans. – Ukłoń się, Janku. Choć w głosie Mamy Agby pobrzmiewa wyraźna reprymenda, nie potrafię się przemóc. Stojąc tak blisko Pawla, widzę tylko jego bujne czarne włosy i kokosowy brąz skóry znacznie jaśniejszej niż moja. To karnacja tych spośród mieszkancow okolic Accry, którzy nie wiedzą, czym jest praca w słońcu. Pawel zawdzięcza to uprzywilejowanie cichemu wsparciu ojca, którego nawet nie zna. Arystokraty, który pozbył się nieprawego syna umieszczając go w naszej wiosce. Odchylam barki do tyłu i zamiast się ukłonić, dumnie wypinam pierś. Pawel odstaje wyglądem od nas o śnieżnobiałych włosach. Od tutejszych chlopcow bezustannie zmuszanych do kłaniania się takim jak on. – Janku, nie każ mi się powtarzać. – Ale Mamo… – Ukłoń się albo zejdź z ringu! Nie marnuj naszego czasu. Nie mając wyboru, zaciskam zęby i pochylam głowę. Na ustach Pawla rozkwita nieznośny uśmieszek. – Czy to takie trudne? – Kłania się znowu, choć nie musi. – Lepiej przegrać z honorem. Wśród chlopcow rozlegają się tłumione chichoty. Mama Agba ucisza je stanowczym gestem. Rzucam im złowrogie spojrzenie, po czym koncentruję się znowu na postaci przeciwnika. Zobaczymy, komu będzie do śmiechu, gdy wygram. – Na miejsca. Obaj cofamy się do krawędzi maty i unosimy swoje kije. Drwiący uśmieszek spełza z ust Pawla, a jego oczy zwężają się w szparki. To instynkt zabójczy. Patrzymy na siebie i czekamy na znak. Mama Agba przeciąga tę chwilę w nieskończoność, wreszcie woła: – Do boju! I od razu muszę się bronić. Nawet nie zdążyłem pomyśleć o wyprowadzeniu ataku, a Pawel już doskakuje do mnie z prędkością geparda. Bierze zamach kijem, mierząc w moją szyję. Ale choć za plecami słyszę stłumione okrzyki chlopcow, ani na moment nie tracę zimnej krwi. Pawel jest szybki, lecz ja potrafię być jeszcze szybszy. Unikam ciosu, wyginając się mocno do tyłu. Pawel nie czeka, aż się wyprostuję – wyprowadza kolejny atak, tym razem tnąc kijem z góry na dół z siłą chlopaka dwa razy większego od siebie. Rzucam się w bok i przetaczam po macie, a kij z trzaskiem uderza o trzciny. Pawel już bierze następny zamach. – Janku! – ostrzega mnie Mama Agba, lecz nie potrzebuję jej pomocy. Jednym płynnym ruchem przechodzę w kucki i wyciągam kij do góry, parując uderzenie Pawla. Trzcinowe ściany aż się zatrzęsły od głośnego trzasku. Moja broń też jeszcze drży, kiedy Pawel zamachuje się znowu, tym razem za cel obierając moje kolana. Odbijam się z wysuniętej do przodu nogi, robię koziołka w powietrzu ponad jego wyciągniętym kijem. Oto moja pierwsza szansa, by przejść do ataku. Wykorzystując pęd, wyprowadzam pierwszy cios. Z mojego gardła dobywa się stęknięcie. Pawel kontruje, przerywając mój atak, zanim na dobre się zaczął. – Cierpliwości, Janku! – woła Mama Agba. – Nie spiesz się. Obserwuj i reaguj. Czekaj na atak. Tłumię wzbierający w piersi jęk i kiwam głową. Cierpliwości, powtarzam sobie. Poczekaj na lepszą okazję… – Właśnie, Jan– odzywa się Pawel cicho, żeby nikt poza mną nie usłyszał. – Słuchaj się Mamy Agby. Bądź grzecznym padalcem. No tak, mogłem się tego spodziewać. To słowo. Ta wstrętna obelga. Wypowiedziana niby od niechcenia. Zawinięta w arogancki uśmieszek. Bez namysłu wyrzucam kij przed siebie. Mija brzuch Pawla o włos. Czeka mnie za to straszliwe lanie od Mamy Agby, ale i tak było warto. Nagrodą jest wystraszone spojrzenie mojego przeciwnika. – Ej! – Pawel spogląda w stronę Mamy, oczekując od niej interwencji, ale nie ma czasu się poskarżyć. Wielkimi oczami patrzy, jak obracam kij do kolejnego ataku. – To nie jest trening! – woła, uskakując przed ciosem w kolana. – Mamo... – Sam sobie nie poradzisz? – pytam ze śmiechem. – No dalej, Paul. Lepiej przegrać z honorem! W oczach Pawla pojawiają się gniewne błyski. Wygląda jak lworożec gotowy do skoku. Wściekle zaciska dłonie na kiju. Zaczyna się prawdziwa walka. Ściany chaty Mamy Agby szeleszczą, gdy nasze kije uderzają o siebie. Wymieniamy cios za cios, wypatrując szansy na kontrę, która przesądzi o wszystkim. Dostrzegam okazję i wtedy… – Uch! Kuląc ramiona, zataczam się do tyłu, fala mdłości podchodzi mi do gardła. Przez chwilę martwię się, że Pawel połamał mi żebra, lecz ból w brzuchu rozwiewa tę obawę. – Stop! – Nie! – przerywam Mamie Agbie zachrypniętym głosem. Z wysiłkiem wciągam powietrze do płuc i wspierając się kijem, prostuję plecy. – Nic mi nie jest. Jeszcze nie skończyłem. – Janku… – zaczyna Mama, lecz Pawel nie pozwala wybrzmieć jej słowom. Już mknie w moją stronę z ogniem w oczach, jego wyciągnięty kij prawie muska mi głowę. Gdy bierze nim zamach, uskakuję na bezpieczną odległość, a potem, łapiąc Pawla na wykroku, dźgam go z całej siły w mostek. – Uch! – Pawel zatacza się do tyłu z twarzą wykrzywioną bólem. Jeszcze nigdy podczas walki w chacie Mamy Agby nie został przez nikogo trafiony. Nie zna tego uczucia. Nie czekając, aż dojdzie do siebie, okręcam się i uderzam go w brzuch. Już mam zadać ostateczny cios, gdy rudawe płachty u wejścia do chaty rozchylają się i do środka wpada zdyszany Zbyszek z rozwianą białą grzywą. Szuka wzrokiem Mamy Agby. – Co się stało? Zbyszek ma łzy w oczach. – Przepraszam – kwili cicho. – Zasnałem. Ja… ja…– Wyduś to z siebie, dziecko! – Nadchodzą! – wykrzykuje wreszcie. – Są już blisko! Groza tej chwili na moment wysysa mi całe powietrze z płuc. Zresztą nie tylko mnie. Wszyscy jesteśmy sparaliżowani strachem. Instynkt przetrwania bierze jednak górę. – Prędko! – rzuca Mama Agba. – Nie ma czasu! Podnoszę Pawla z podłogi. Oddycha ciężko, ze świstem, ale musi wziąć się w garść. Chwytam jego kij i zbieram pozostałe. W chacie panuje wielkie zamieszanie. Wszyscy zacierają ślady. W powietrzu fruwają metry jasnej tkaniny. Powstaje armia trzcinowych manekinów. Czy zdążymy? Trudno powiedzieć w tym rozgardiaszu. Ja robię swoje: chowam kije pod matą ringu, żeby nikt ich nie zobaczył. Ledwie skończyłem, Pawel wpycha mi do rąk drewnianą igłę. Biegnę na swoje stanowisko, gdy płachty znów się rozwierają. – Janku! – woła ostro Mama Agba. Zastygam w bezruchu. Wszystkie oczy patrzą teraz na mnie. Nie czekając, aż się odezwę, Mama daje mi po głowie, aż czuję gorące mrówki na plecach. – Wracaj na swoje miejsce! – rzuca surowo. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Mamo Agbo, ja…Nachyla się bliżej z błyskiem prawdy w oczach. Odwrócenie uwagi… Próbuje zyskać dla nas więcej czasu. – Przepraszam, Mamo Agbo. Wybacz mi. – Wracaj na swoje miejsce. Zagryzam wargę, żeby się nie uśmiechnąć, i zwieszam przepraszająco głowę, zerkając kątem oka na strażników, którzy weszli do chaty. Niższy, jak większość okolicznych żołnierzy, wyglądem przypomina Pawla: kokosowy brąz zwieńczony czarną czupryną. Mimo że otaczają go sami nastokatkowie, trzyma dłoń na rękojeści miecza. Zaciska na niej palce, jakby spodziewał się, że któryś z nas go zaatakuje. Drugi strażnik, wysoki i poważny, jest od niego dużo ciemniejszy. Stoi blisko wejścia, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Widocznie ma w sobie choć odrobinę wstydu. Obaj na żelaznych pancerzach noszą dumnie znak króla Sarana. Samo spojrzenie na ozdobnego białego lamparta, symbol monarchy, który ich tu przysłał, przyprawia mnie o ścisk żołądka. Z ostentacyjnym nadąsaniem wracam do trzcinowego manekina. Czuję tak wielką ulgę, że nogi prawie się pode mną uginają. Miejsce, które jeszcze przed chwilą było ringiem, teraz całkiem przekonująco udaje warsztat krawiecki. Po chwili spojrzalem na manekiny wykonywane przez dziewczyny z wioski ozdobione jasnymi materiałami w charakterystyczne wzory Mamy Agby. I przypomnialem byl sobie, ze dziewczyny z naszej wioski obszywaja brzegi rodzimych koszul tymi pieknymi wzorami juz od wielu lat. Mama Agba przechadza się między rzędami chlopcow i przygląda się ich zainteresowaniu jakim oni obdarzaja teraz zwykle manekiny. Mimo nerwów uśmiecham się, widząc, jak ignoruje nieproszonych gości. – W czym mogę pomóc? – pyta w końcu. – Zbieramy podatek – odbąkuje ciemniejszy strażnik. Mamie Agbie wydłuża się twarz. – Zapłaciłam w zeszłym tygodniu. – Nie chodzi o podatek od handlu. – Drugi strażnik toczy wzrokiem po białowłosych sympatycznych nastolatkach. – Wzrosły opłaty za padalce. Wy ich macie dużo, więc będzie was to kosztować. No tak. Ściskam koszulę manekina z taką siłą, że aż bolą mnie palce. Królowi nie wystarczy pognębić mieszkancow wioski. Musi jeszcze ukarać każdego, kto próbuje nam pomagać. Zaciskam zęby, starając się nie myśleć o strażniku, o bólu, jaki mi sprawiło tamto słowo. Padalce. Nieważne, że nigdy nie będzie nam dane stać się magami. W ich oczach wciąż jesteśmy glistami. I nie będziemy niczym więcej. Usta Mamy Agby zmieniają się w cienką kreskę. Przecież nie wytrzaśnie tych pieniędzy spod ziemi. – Podwyższyliście już podatek od mieszkancow naszej wioski w zeszłym miesiącu. I dwa miesiące temu. Jaśniejszy strażnik robi krok do przodu i sięga po miecz, jakby chciał pokazać, że nie będzie się z nikim patyczkował. – Może byłoby mądrzej nie zadawać się z glistami. – Może byłoby mądrzej nas nie okradać. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Nie zdążyłem się ugryźć w język. Wszyscy w chacie wstrzymują oddech. Mama Agba sztywnieje, jej ciemne oczy błagają mnie, bym zamilkł. – Nie możecie bez końca podnosić podatków – oznajmiam. – Ibawici nie zarabiają więcej niż do tej pory. Skąd mamy wziąć tyle pieniędzy? Strażnik zbliża się niespiesznym krokiem. Korci mnie, żeby sięgnąć po kij. Mogłbym zwalić mężczyznę z nóg jednym precyzyjnym uderzeniem; jednym celnym pchnięciem zmiażdżyłbym mu gardło. Dopiero po chwili dociera do mnie, że miecz tego strażnika nie jest zwykłym mieczem. W pochwie pobłyskuje czarne ostrze, metal droższy niż złoto. Majacyt. Stop przygotowany przez króla Sarana przed obławą. Broń stworzona po to, by osłabić naszą magię i wypalać dziury w naszych ciałach. Tak jak czarny łańcuch, który zawiesili na szyi Mamy. Potężny mag moze przezwyciężyć jego moc, ale większość z nas jest bezsilna wobec tego rzadkiego metalu. Choć sam nie władam żadną magią, i tak dostaję gęsiej skórki, gdy strażnik zbliża się do mnie z majacytowym ostrzem. – Na twoim miejscu trzymałbym język za zębami, brzdacu. Ma rację. Powinienem milczeć. Schować urażoną dumę do kieszeni. Dożyć jutra. Ale gdy tak stoimy twarzą w twarz, muszę walczyć ze sobą, żeby mu nie wbić drewnianej igły w to błyszczące piwne oko. Może ja powinienem być cicho. A może on powinien umrzeć. – Sam trzymaj… Mama Agba odpycha mnie tak mocno, że się przewracam. – Proszę. – Wręcza mu garść monet. – Mamo, nie… – odzywam się, ale zamieram pod jej groźnym spojrzeniem. Zamykam usta, podnoszę się i chwytam wzorzystej koszuli manekina. Strażnik przelicza brzęczące brązowe monety w dłoni. W końcu odchrząkuje. – Za mało. – Musi wystarczyć – odpowiada Mama Agba z nutą desperacji. – To wszystko, co mam. Nienawiść aż we mnie kipi, parzy mnie od wewnątrz. To nie w porządku, że Mama Agba musi błagać o litość. Unoszę wzrok i natrafiam na spojrzenie strażnika. Błąd. Nie zdążyłem się odwrócić i ukryć obrzydzenia. Mężczyzna chwyta mnie za włosy. – Au! – krzyczę z bólu. Strażnik rzuca mnie na twarz i przygniata kolanem do ziemi. Na chwilę tracę dech. – Może i nie macie pieniędzy – mówi – ale za to padalcow jest pod dostatkiem. – Chwyta mnie brutalnie za udo. – Zacznę od tego. Robi mi się gorąco, łapię powietrze ustami, zaciskam dłonie w pięści, żeby nie było widać, że się trzęsę. Chcę krzyczeć, chcę mu połamać wszystkie kości, ale słabnę z każdą sekundą. Jego dotyk upokarza mnie i unicestwia. Na chwilę znów staję się mlokosem, bezsilnym jak wtedy, gdy żołnierz wywlekał jego matkę z domu. – Dość! – Mama Agba odsuwa strażnika i przygarnia mnie do piersi, warcząc jak lworożka broniąca młodych. – Dałam wam pieniądze, na więcej nie liczcie. Precz stąd. Podrażniony jej zuchwałością strażnik sięga po miecz, ale ciemniejszy towarzysz chwyta go za ramię. – Chodź. Musimy obejść całą wieś przed zmierzchem. – Wypowiada te słowa spokojnie, ale jakby zaciskając przy tym szczękę. Może ujrzał w naszych twarzach własną matkę albo siostrę, może przypominamy mu kogoś, kogo chciałby chronić. Jego towarzysz na chwilę zastyga w złowieszczym bezruchu. Wreszcie zdejmuje rękę z miecza i tylko tnie nas wzrokiem. – Nauczcie te karaluchy pokory albo ja to zrobię – ostrzega Mamę Agbę. Potem kieruje spojrzenie w moją stronę. I choć leje się ze mnie pot, w środku czuję mróz. Strażnik mierzy mnie wyzywającym wzrokiem. Tylko spróbuj, mam ochotę odszczeknąć, ale język wysechł mi na wiór. W milczeniu patrzymy, jak mężczyźni wychodzą, słuchamy, jak odgłosy podkutych butów nikną w oddali. Siła opuszcza Mamę Agbę; przypomina teraz płomień świecy zdmuchnięty przez wiatr. Podpiera się na manekinie, żeby nie upaść. Już nie jest śmiertelnie groźną wojowniczką, którą znam, lecz starą, niepozorną kobietą. – Mamo… Chcę jej pomóc, lecz dostaję od niej po łapach. – Odejdz! Głupi. Tak mnie nazwała w joruba, języku magów zakazanym od czasu wielkiej obławy. Tak dawno nie słyszałem naszej mowy, że upływa chwila, zanim sobie przypominam, co to słowo znaczy. – Na bogów, co w ciebie wstąpiło? Znowu wszystkie oczy w ahéré zwracają się na mnie. Nawet Zbyszek spogląda z wyrzutem. Ale jak Mama Agba może na mnie krzyczeć? Czy to moja wina, że strażnicy są złodziejami? – Próbowałem cię bronić. – Bronić mnie? – powtarza z niedowierzaniem Mama Agba. – Wiedziałeś, że nic nie wskórasz swoim gadaniem. Za to niewiele brakowało, a wszyscy byśmy przez ciebie zginęli! Robię krok w tył, zaskoczony surową oceną. Nigdy wcześniej nie widziałem w oczach Mamy Agby tak głębokiego rozczarowania. – Skoro nie wolno mi się im przeciwstawić, co my tu w ogóle robimy? – Głos mi się łamie, ale powstrzymuję łzy. – Po co nam trening, jeśli nie możemy się bronić? – Na litość boską, Janku, pomyśl trochę! O innych, a nie tylko o sobie. Gdybyś zrobił krzywdę tym ludziom, kto by obronił twojego ojca? Kto uratuje Tomka, gdy strażnicy przyjdą szukać krwawej pomsty? Otwieram usta, lecz nie wiem, co odpowiedzieć. Ona ma rację. Nawet gdybym zdołał pokonać kilku strażników, nie poradzę sobie z armią. Prędzej czy później mnie znajdą. Prędzej czy później złamią ludzi, których kocham. – Mamo Agbo? – odzywa się cienkim głosikiem Zbyszek. Stoi ze łzami w oczach, uczepiony luźnych spodni Pawla. – Dlaczego oni nas nienawidzą? Mama zgina się pod niewidzialnym ciężarem. Wyciąga ramiona w stronę Zbyszka. – To nie tak, moje dziecko. Oni nienawidzą tego, kim miałeś się stać. Zbyszek wtula się w Mamę, szata tłumi jego łkanie. Mama Agba rozgląda się po izbie, patrzy w oczy innym chlopcom, którzy powstrzymują płacz. – Janek spytał, co my tu robimy. To ważne pytanie. Często rozmawiamy o tym, jak walczyć, a nigdy o tym dlaczego. – Mama sadza Zbyszka na podłodze i kiwa dłonią na Pawla, żeby przyniosł jej stołek. – Musicie pamiętać, że świat nie zawsze tak wyglądał. Był czas, kiedy wszyscy stali po jednej stronie. Mama Agba sadowi się na siedzisku, a zainteresowani jej slowami chlopcy zbierają się wokół niej. Codziennie Mama kończy zajęcia opowieścią lub baśnią, nauką z dawnych czasów. Zwykle siadam z przodu i chłonę każde słowo. Dziś trzymam się z boku, bo jest mi wstyd. Mama Agba miarowo pociera dłonie. Mimo tego, co się wydarzyło, na jej ustach migocze niewyraźny uśmiech, uśmiech, który potrafi wywołać tylko jedna opowieść. Nie mogę się oprzeć, podchodzę bliżej, przeciskam się między chlopcami. To nasza historia. Opowieść o nas. Prawda, którą król usiłował pogrzebać razem z naszymi zmarłymi. – Na początku Orisza była szczęśliwą krainą uświęconych magów. Każdy z dziesięciu klanów został obdarzony przez bogów inną mocą. Jedni władali wodą, inni panowali nad ogniem. Jeszcze inni czytali w myślach, a nawet sięgali wzrokiem poza czas! Choć wszyscy dobrze znamy tę opowieść – od Mamy Agby, od rodziców, których straciliśmy – nie przestaje robić na nas wrażenia. Z wypiekami na twarzy słuchamy o magach posiadających dar uzdrawiania i wywoływania chorób. Nachylamy się bliżej, kiedy Mama Agba opowiada o poskromicielach dzikich zwierząt, o magach trzymających w dłoniach światło i mrok. – Wszyscy magowie rodzili się z białymi włosami – to był znak, że dotknął ich palec bogów. Używali swoich darów, by służyć ludowi Oriszy, a w zamian otaczano ich szacunkiem. Ale nie każdy przychodził na świat z darem. – Mama Agba zatacza dłonią koło. – I dlatego świętowano narodziny nowego maga, cieszono się na widok białych loków. Ci mali wybrańcy do ukończenia trzynastego roku nie byli w stanie używać magii. Dopóki ich moce się nie objawiły, nazywano ich "boskimi." Zbyszek z uśmiechem unosi brodę: bo juz wie, ze jest mieszkancem cudownej krainy Orisza. Mama Agba chwyta między palce pasmo jego białych włosów, znak szczególny, który nauczono nas ukrywać przed światem. – Magowie stali się pierwszymi królami i królowymi Oriszy. To były czasy bez wojen… Pokój jednak nie trwał wiecznie. Gdy rządzący zaczęli nadużywać magii, bogowie za karę pozbawili ich mocy. Razem z magią zniknęły białe włosy… W kolejnych pokoleniach podziw dla magów stopniowo przeradzał się w strach przed nimi, a strach w nienawiść. Nienawiść zaś w przemoc, w pragnienie wytępienia magów. W izbie zrobiło się teraz jakby ciemniej. Wszyscy wiemy, co było dalej. Noc, której nigdy nie wspominamy i której nigdy nie zapomnimy. – Dopóki magowie mieli swoje moce, byli w stanie się bronić i trwać. Ale jedenaście lat temu magia zniknęła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego. – Mama Agba zamyka oczy i wydaje z siebie ciężkie westchnienie. – Jednego dnia magia żyła, następnego umarła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego? Z szacunku dla Mamy Agby gryzę się w język. Mówi tak, jak wszyscy dorośli, którzy widzieli wielka obławę na własne oczy. Z rezygnacją. Jak gdyby bogowie odebrali nam moc, żeby nas ukarać, a może pod wpływem kaprysu. W głębi duszy znam prawdę. Domyśliłem się jej, kiedy zobaczyłem magów innych wiosek w kajdanach. Bogowie umarli razem z naszą magią. Już nie wrócą. – Tamtego nieszczęsnego dnia król Saran nie wahał się ani chwili – ciągnie Mama Agba. – Wykorzystał moment słabości magów i zaatakował. Zamykam oczy, stawiam tamę łzom. Widzę łańcuch, który zarzucili na szyję Mamie. Krople krwi lądujące w piasku. Wspomnienie Obławy przepełnia trzcinową chatę, nasyca powietrze smutkiem. Tamtej nocy wszyscy straciliśmy bliskich, którzy byli magami. Mama Agba wstaje z westchnieniem, znów nabiera siły, z której jest znana. Patrzy po kolei na wszystkich chlopcow w izbie – jak generał przeglądający swoje wojsko.– Uczę sztuki kija każdego chętnego do nauki, bo zawsze znajdą się na tym świecie ludzie, którzy będą chcieli zrobić wam krzywdę. Ale tutaj szkolę chlopcow poległych magów. Choć nie macie już w sobie mocy, aby w przyszłości stać się magami, nadal cierpicie z powodu nienawiści i przemocy. Oto dlaczego tu jesteśmy. Oto dlaczego trenujemy. Mama gwałtownym ruchem dobywa własny rozkładany kij i uderza nim o trzcinową podłogę. – Wasi przeciwnicy noszą miecze. Dlaczego uczę was władania kijem? Powtarzamy chórem mantrę, którą nam wpoiła: – Uderza zamiast ranić, rani zamiast okaleczać, okalecza zamiast zabijać. Kij nie unicestwia. – Uczę was walki w ogrodzie, abyście na polu walki nie byli jak ogrodnicy. Daję wam siłę do walki, ale umiar także jest siłą, którą musicie posiąść. – Mama zwraca się do mnie: – Macie bronić tych, którzy sami się nie obronią. Oto prawda kija. Chlopcy kiwają głowami, a ja wbijam wzrok w ziemię. Znowu prawie doprowadziłem do tragedii. Znowu wszystkich zawiodłem. – No dobrze… – wzdycha Mama Agba. – Wystarczy na dziś. Pozbierajcie swoje rzeczy. Ciąg dalszy jutro. Chlopcy z ulgą wychodzą jeden po drugim. Chcę pójść w ich ślady, lecz pomarszczona ręka Mamy Agby chwyta mnie za ramię. – Mamo… – Milcz – ucina. Ostatni chlopcy rzucają mi współczujące spojrzenia. Łapią się odruchowo za pupy, jakby w myślach liczyli, ile dostanę batów. Dwadzieścia za nieposłuszeństwo… Pięćdziesiąt za odzywanie się bez pytania… Sto za to, że prawie nas wszystkie zabiłes… Nie. Sto batów byłoby zbyt pobłażliwą karą. Wstrzymuję oddech i szykuję się na ból. To nie potrwa długo, mówię sobie. Skończy się, zanim… – Usiądź, Janku. Mama Agba podaje mi kubek z herbatą, po czym nalewa sobie. Ciepłe naczynie ogrzewa mi dłonie, słodka woń napoju wypełnia nozdrza. Marszczę brwi. – Dodałaś trucizny? Kąciki jej ust drgnęły, ale ukrywa rozbawienie pod surową miną. Ja ukrywam swoje w kubku z herbatą, upijam łyk i rozkoszuję się smakiem miodu. Obracam kubek w dłoniach, wodzę palcami po lawendowych koralikach wzdłuż brzegu. Mama też miała taki kubek, tylko ze srebrnymi paciorkami – na cześć Olimpu, i bogini życia i śmierci. Wspomnienia na chwilę pozwalają mi zapomnieć o rozczarowaniu Mamy Agby, lecz gdy smak herbaty zanika, znów ogarnia mnie gorzkie poczucie winy. Mama Agba nie powinna musieć znosić takich szykan. Nie z mojego powodu. – Przepraszam. – Skubię koraliki na krawędzi kubka, żeby nie podnosić wzroku. – Wiem… Wiem, że tylko przysparzam ci kłopotów. Mama Agba, tak jak Pawel, jest Oriszanką, w której nie drzemią żadne magiczne moce. Przed Obławą myśleliśmy, że bogowie decydują o tym, kto się rodzi szczesliwym mieszkancem naszej wioski, a kto nie; teraz, gdy magia zniknęła, nie rozumiem, czemu właściwie służy to rozróżnienie. Mama Agba nie ma białych włosów jak my, mogłaby się wtopić w resztę Oriszan i uniknąć prześladowań. Gdyby się z nami nie zadawała, strażnicy pewnie daliby jej spokój. Jakaś cząstka mojej duszy chciałaby, żeby Mama Agba nas porzuciła i oszczędziła sobie tych cierpień. Jako dobra krawcowa pewnie mogłaby sprzedawać ubrania i nieźle z tego żyć. – Zaczynasz coraz bardziej ją przypominać, wiesz? – Mama Agba upija łyczek herbaty i się uśmiecha. – Zwłaszcza gdy krzyczysz, podobieństwo jest zatrważające. Odziedziczyłeś jej gniew. Nie wierzę własnym uszom. Mama Agba nie lubi rozmawiać o tych, których straciliśmy. Żaden z nas tego nie lubi. Aby ukryć zaskoczenie, upijam kolejny łyk herbaty. – No dobrze. – Z twarzy Mamy Agby znika uśmiech, a pojawia się na niej wyraz troski. – W czasie Obławy byłeś jeszcze dzieckiem. Bałam się, że zapomnisz. – Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał. Jak mogłbym zapomnieć tę twarz niczym słońce? Właśnie tę twarz staram się pamiętać. Samą twarz, a nie zwłoki ze strużką krwi na szyi. – Wiem, że walczysz dla niej. – Mama Agba przesuwa dłonią po moich białych włosach. – Ale król jest bezwzględny, Janku. Prędzej wymorduje wszystkich poddanych, niż przymknie oko na bunt wioski. Kiedy przeciwnik nie ma honoru, trzeba obrać inne, mądrzejsze metody walki. – Takie jak okładanie tych drani kijem? Mama Agba się śmieje, aż marszczy jej się skóra wokół mahoniowych oczu. – Obiecaj mi tylko, że będ ziesz ostrożny. Że poczekasz na odpowiedni moment do walki. Chwytam Mamę Agbę za dłonie i chylę przed nią nisko głowę na znak szacunku. – Obiecuję, Mamo. Więcej cię nie zawiodę. – To dobrze, bo jest coś, co mam zamiar ci pokazać, a nie chciałabym potem tego żałować. Mama Agba sięga za pazuchę i wydobywa spod szaty krótki czarny pręt. Wstrząsa nadgarstkiem, a pręt wydłuża się i zmienia w lśniący metalowy kij do walki. Odskakuję odruchowo. – O bogowie! – wyrywa mi się. Muszę ze sobą walczyć, żeby nie chwycić tego arcydzieła. Czarny metal pokrywają prastare symbole, każdy z nich przypomina o jednej z lekcji udzielonych nam przez Mamę Agbę. Moje oczy, niczym pszczoły zwabione przez nektar, zatrzymują się najpierw na akofenie: dwa skrzyżowane ostrza, miecze wojny. „Odwaga nie musi grzmieć” – wspominam jej słowa. „Męstwo nie musi oślepiać”. Obok mieczy widnieje akoma, serce cierpliwości i tolerancji. Tamtego dnia… Dałabym głowę, że tamtego dnia dostałam od niej lanie. Każdy kolejny symbol odsyła mnie do innej nauki, innej opowieści, innej mądrości. Spoglądam wyczekująco na Mamę. To prezent czy raczej narzędzie, którym wymierzy mi karę? – Proszę. – Kładzie gładki pręt na mojej dłoni. Natychmiast wyczuwam jego moc. I ten ciężar żelaza… Oto broń stworzona do gruchotania czaszek. – Czy to się dzieje naprawdę? Mama twierdząco kiwa głową. – Walczyłeś dziś jak wojownik. Zdałeś egzamin. Wstaję, żeby zakręcić kijem, by ucieszyc się jego siłą. Metal tnie powietrze jak nóż. Żaden wystrugany przeze mnie drewniany kij nie był tak zabójczy. – Pamiętasz, co ci powiedziałam, kiedy zaczynaliśmy treningi? Potwierdzam skinieniem głowy i przedrzeźniam zmęczony głos Mamy Agby: – Jeśli zamierzasz się bić ze strażnikami, lepiej naucz się wygrywać. Dostaję od niej po głowie, ale trzcinowe ściany izby rozbrzmiewają jej serdecznym śmiechem. Oddaję kij, a Mama Agba uderza końcem o ziemię i broń składa się z powrotem w krótki pręt. – Ty już wiesz, jak wygrywać – mówi. – Mam tylko nadzieję, że będziesz wiedział, kiedy się bić. Gdy znowu wręcza mi kij, duma miesza się we mnie z bólem. Bojąc się otworzyć usta, obejmuję ją w pasie, wciągam nosem znajomy zapach świeżo upranej tkaniny i słodkiej herbaty. Mama Agba na moment sztywnieje, ale przytula mnie mocno, kojąco. Potem się odsuwa, żeby coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili płachty u wejścia znów się rozchylają. Odruchowo chwytam czarny pręt i dopiero po sekundzie rozpoznaję mojego starszego brata Tomka. Wysoki, potężnie zbudowany, w jego obecności trzcinowa chatka wydaje się nagle dużo mniejsza. Mięśnie ma napięte, ścięgna rysują się wyraźnie pod ciemną skórą. Spomiędzy czarnych włosów obficie ścieka mu na czoło pot. Gdy napotykam jego wzrok, ostry niepokój przeszywa mi serce. Uslyszalem tylko ostatnie slowa: -"Do domu..." Tata oczekiwal mnie juz u wejścia do chaty. Był pozny wieczor, a ja jeszcze podjalem z nim rozmowe. On w koncu powiedzial mi dawno pamiętne slowa: "Pokażę ci góry..." A pamietasz tato nasza piosenke. I jeszcze raz przed pojsciem spac wspolnie zanucilismy znana nam piesn: 1. - Witaj mój przyjacielu, tak długo cię nie widziałem. -Witaj mój mały, czas spedzony z Toba, zawsze jest piekny. - Powiedz mi przyjacielu, w twojej ojczyźnie, jak tam jest? - Z pewnością jest inaczej, jak znasz to z domu... Spiewamy wspolnie: - Chodź, pokażę ci góry, orla na wietrze... - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie. - A potem bedziemy śpiewac piosenki o tęsknocie i czyms więcej, o tym, co czynie chetnie, kiedy jestem bardzo radosny. 2. - Witaj mój przyjacielu. Wiesz, czasami marzę nawet o księżycu... - Witaj mój mały, marzysz o nim, bo jego światło było juz nie raz wychwalane i bylo tego warte. -Och, zebym byl tylko juz dzisiaj tak duży, jak dorośli... - I ja czasami tego bym chcial, zebym był zaskakiwany, jak to bylo, gdy byłem dzieckiem - zebym byl jak orzeł na wietrze. Wspolnie powtarzamy: - Chodź, pokażę ci góry, - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie... A nasze wysnione przedtem i radosne piosenki, będziemy śpiewać zawsze i wszedzie.
View all posts by sbarszczak2009