Pieciu uczennicom tragicznie zmarlym w Koszalinie r

Stanisław Barszczak, Pan Emil.Część druga… Artur wlasnie powrocil z lodowiska, lyzwy odrzucil w kat. Do jego pokoju weszla grupka oddanych mu przyjaciol szkolnych zabaw. I znowu zaczela sie rozmowa na temat Jezusa. Bo katecheza nie dala im pelnej satysfakcji obcowania z tak wielkim Nauczycielem. Zaczal Dawid: -Pan Jezus byl Nazarejczykiem. Przebywał w Nazarecie, wiosce gdzie nie było drogi, szkoły, szpitala, synagogi w latach jego dziecinstwa. Prowadzil z Jozefem warsztat kamieniarski, naprawial narzedzia, a nastepnie zanosil do pobliskiego miasteczka Sephoris. Monolog ten przerwal Janusz:- Na Golgocie powieszony byl Jezus jako bandyta z dwoma jeszcze bandytami. Swiątynne autorytety i władza rzymska w erze Jezusa szczegolnie sprzysiezyly sie przeciwko “prowincjonalnenu” Jezusowi. Ewa zas wyszeptala:- W 64 roku w prowincji Judei wybuchlo powstanie przeciw Rzymianom. Jerozolima w odwecie za sprzeciwianie się Imperium zostala zlupiona doszczetnie. Po niej znowu zabral glos Dawid.-Jezus wybral dla swej misji apostołow, ktorzy w niczym nie wyrozniali sie od ludzi z prowincji. Nie mieli zadnej super wizji zbawienia ludzi, zaledwie Mateusz byl poborca podatkowym. Juz po smierci Nauczyciela ukazali sie jego uczniowie. Łukasz byl obywatelem rzymskim i słuchali go tylko obywatele rzymscy. -A Mateusz spisywal czyny i mowy Jezusa wylacznie dla Zydow, zauwazyl w koncu Artur. Rozmowe przerwala Pani Dorota, matka Artura, ktora wolala go ma kolacje. Wiec przyjaciele musieli sie rozstac… Z Dworca Centralnego ruszył w stronę śródmieścia. Ulice były jeszcze bardziej zatłoczone niż wtedy, gdy wyjeżdżał z Wiednia. Nagle zaroiło się od mundurów – nie tylko amerykanskich, ale również polskich, francuskich, hiszpańskich, wloskich i greckich. Chyba zabłądzil, pomyslal. Właśnie przechodził w poblizu egipskiej kantyny, istna dzielnica wschodniego Kairu. Wesołe egipskie dziewczyny w bawełnianych sukniach, obwieszone biżuterią, biły na głowę urodą swoje spocone, czerwone na twarzach i znużone europejskie konkurentki. Starsze kobiety już nie wszystkie ubierały się w tradycyjne czarne szaty z kwefami. Mężczyźni jak dawniej witali się wylewnie, zamaszyście podawali sobie dłonie, ściskali je minutę czy dwie i rozmawiali z ożywieniem. Żebracy i włóczędzy naciągali bez litości naiwnych Europejczyków. Wandowski w swoim umundurowaniu nie wzbudził ich zainteresowania, choc każdego tutaj cudzoziemca otaczał wianuszek kalek, matek z brudnymi niemowlętami, pucybutów i sprzedawców najrozmaitszych nic niewartych drobiazgów, począwszy od używanych żyletek do gigantycznych piór z gwarantowanym zapasem atramentu na pół roku. Na jezdniach panował jeszcze większy tłok. Ślamazarne, poobtłukiwane tramwaje zapchane były do granic możliwości, pasażerowie zwisali gronami z każdego pomostu, tłoczyli się w kabinach motorniczego i siedzieli po turecku na dachach. Nie lepiej wyglądały autobusy i taksówki: dawały o sobie znać braki części zamiennych, wiele wozów miało wybite okna, brakowało im reflektorów, wycieraczek, powietrza w ogumieniu, silniki krztusiły się i kopciły. Wandowski zauważył dorożki ciągnięte przez osły. Wydawalo mu sie, ze ujrzal ogromne amerykańskie krążowniki bogatych kairczyków i nieliczne angielskie austiny. Z samochodami konkurowały pojazdy zaprzęgowe: konne jednokółki gharrai, wozy wieśniaków zaprzężone w muły wraz z towarzyszącym im inwentarzem: wielbłądami, owcami i kozami, którym wstępu do centrum zabraniało najbardziej bezsilne z praw wschodu. No i hałas. Wandowski zapomniał już, jaki w mieście panuje hałas. Tramwaje dzwoniły bez przerwy. Kierowcy korzystali z klaksonów przy każdej okazji – albo i bez niej. Woźnice nie chcieli być gorsi: krzyczeli ile sił w płucach. Sklepy i kafejki puszczały arabską muzykę z tanich radioodbiorników rozkręconych na cały regulator. Uliczni sprzedawcy nieustannym wołaniem starali się wabić klientelę, a przechodnie głośno się od nich opędzali. Szczekały też psy, a od czasu do czasu zagłuszał to wszystko grzmot przelatującego nad miastem samolotu. To moje miasto, pomyślał Wandowski. Było tu kilkanaście popularnych pensjonatów, przyjmujących turystów różnych narodowości: Szwajcarów, Austriaków, Niemców, Holendrów i Francuzów. Pomyślał o tych kwaterach, ale odrzucił możliwość skorzystania z nich jako zbyt oczywistą. Przypomniał sobie tani dom noclegowy. Wandowski mógł być pewien, że nikt go tam nie obrabuje, niczym nie zarazi ani nie zamorduje, no i nikt go tam nie będzie szukał. Wyszedł z dzielnicy hoteli. Tłok panował tu mniejszy, ale niewiele. Nie widać było stąd rzeki, ale od czasu do czasu przemknął mu w szczelinie między budynkami trójkątny żagiel. Schronisko mieściło się w dużym, mocno zniszczonym budynku, który niegdyś był rezydencją jakiegoś bogacza. Nad łukiem wejścia wisiał teraz krucyfiks z brązu. W hallu bo tloczno. Na widok szerokich skórzanych pasów, okularów przeciwsłonecznych i ostrzyżonych po wojskowemu włosów Wandowski poczuł niepokój. Odwrócił się tyłem do policjantów i odezwał się po francusku do recepcjonistki:Dzień dobry, siostro. Wyprostowała się i uśmiechnęła do niego. – Dzień dobry – odparła. Była bardzo młoda. – Szuka pan noclegu? – Tak. Policjanci minęli go rozmawiając o wyścigach konnych. Zostawiwszy bagaż wyszedł zaraz na ulice. Szedł wąskimi pasażami, chwytając uchem słaby odgłos modlitw i śpiewów dobiegający z wnętrz jakiś starożytnych świątyń. Minął szkołę, synagogę i piwnicę, w której podobno uczył sie święty Stanisław Kostka, i wreszcie wszedł do najmniejszego z pięciu kościołów. Właśnie miało się zacząć nabożeństwo. Wandowski pokłonił się świętym obrazom, podszedł do ołtarza, ukląkł i ucałował dłoń księdza, a potem wrócił do ławki i usiadł. Chór zaczął śpiewać urywki Pisma po arabsku. Wandowski usadowił się wygodniej. Przeczeka tu bezpiecznie do zmroku. Później podejmie ostatnią próbę. „Mekka” był dużym nocnym klubem na otwartym powietrzu w ogrodzie nad rzeką. Panował tu zawsze tłok. Wandowski musiał poczekać w kolejce oficerów angielskich z dziewczynami, aż służba wciśnie dodatkowe stoliki w każde wolne miejsce. Konferansjer z estrady zabawiał publiczność dowcipami… Po kilkunastu minutach Wandowski dostał wreszcie stolik i butelkę szampana. Wieczór był upalny, a reflektory rampy jakby pogarszały sprawę. Publiczność hałasowała – wszyscy mieli pragnienie, a że do picia był tylko szampan, wszyscy szybko się upili i zaczęli głośno domagać się gwiazdy wieczoru, Vicky el-Aram. Najpierw jednak musieli wysłuchać I’ll see you in my dreams. Potem zapowiedziano Ich hab die Liebe gesehen. Vicky nie pojawiała się jednak przez dłuższą chwilę, więc widownia zaczęła się niecierpliwić. W końcu rozległy się bębny i publiczność umilkła. W świetle punktowego reflektora pojawiła sie Vicky. Stanęła nieruchomo pośrodku sceny z rękami wyciągniętymi w górę. Miała na sobie przezroczyste szarawary i stanik naszywany cekinami, a całe jej ciało było upudrowane na biało. Zagrała muzyka, bębny i flet, i Vicky zaczęła swój występ. Wandowski sączył szampana i patrzył na nią z uśmiechem. Wciąż była najlepsza. Jej biodra zakołysały się, przestąpiła z nogi na nogę, ramiona zaczęły wibrować i drgać, a potem jej brzuch zaczął poruszać się hipnotycznie. Rytm przyspieszył. Vicky zamknęła oczy. Każda część jej ciała poruszała się jakby niezależnie od pozostałych. Wandowskiemu wydawało się, jak pewnie zresztą każdemu mężczyźnie na widowni, że jest z nią sam na sam, że ona robi to tylko dla niego, że to nie żadne przedstawienie, żaden publiczny spektakl, że zmusza ją do tego jej własne kipiące erotyką bujne ciało. Publiczność zamarła w milczeniu, pot spływał po napiętych twarzach, a Vicky poruszała się coraz szybciej i szybciej, jak w transie. Muzyka osiągnęła punkt kulminacyjny i zamilkła i w tej ciszy Vicky wydała z siebie krótki, ostry krzyk, opadła do tyłu, rozsunęła kolana i głową dotknęła desek estrady. Przez chwilę pozostawała w tej pozycji, a potem zgasły światła. Widzowie zerwali się na nogi z burzliwymi oklaskami. Gdy światła znowu się zapaliły, scena była pusta. Vicky nigdy nie bisowała. Wandowski wstał. Dał kelnerowi napiwek żeby zaprowadził go za kulisy. Kelner pokazał mu drzwi garderoby Vicky i odszedł. Wandowski zapukał. – Kto tam? Kiedy wszedł, siedziała na stołku, w jedwabnej narzutce, zmywając charakteryzację. Zobaczyła go w lustrze i obróciła się błyskawicznie. – Witaj, Vicky. Wbiła w niego spojrzenie. – Ty draniu – powiedziała po chwili. Nie zmieniła się wcale. Była piękną kobietą. Miała połyskujące czarne włosy, wielkie brązowe oczy i gęste rzęsy, wydatne kości policzkowe, wdzięczny i arogancki nos z lekkim garbkiem i usta pełne równych, białych zębów. Jej ciało było krągłe, ale ponieważ była wysoka, nie można było nazwać jej pulchną. Oczy Vicky rzucały gniewne iskry. – Co tutaj robisz? Gdzie byłeś? Co się stało z twoją twarzą? Wandowski usiadł na otomanie i popatrzył na nią. Stała wsparta dłońmi pod boki, z dumnie podniesionym czołem, jej piersi falowały pod zielonym jedwabiem. – Jesteś piękna. – Wynoś się stąd. Przyjrzał się jej uważnie. Zbyt dobrze znał Vicky, żeby ją lubić czy nie lubić – stanowiła część jego przeszłości, jak stary przyjaciel, który pozostanie przyjacielem niezależnie od wszystkich wad i popełnianych błędów. Zastanawiał się, co się z nią działo przez te wszystkie lata, gdy go nie było w Wiedniu. Czy wyszła za mąż, urodziła dziecko? Wiele o niej myślał tego popołudnia w chłodnym, ciemnym kościele i zastanawiał się, jak się do niej zbliżyć. Nie doszedł jednak do żadnych wniosków, bo nie był pewien, jaki jest jej stosunek do niego. I nadal nie był tego pewien. Wydawała się zła i pełna urazy, ale czy tak naprawdę do końca? Nie wiedział, jak ma się wobec niej zachować: czy być czarujący i zabawny, czy rozdrażniony i napastliwy, czy bezradny i potrzebujący pomocy? – Potrzebuję pomocy – powiedział. Jej twarz nie zmieniła wyrazu. – Mój Salzburgski dom jest pod obserwacją, we wszystkich hotelach mają mój rysopis. Nie mam dokąd pójść. Chcę się zatrzymać u ciebie. – Idź do diabła. – Pozwól mi wytłumaczyć, dlaczego odszedłem. – Po dwóch latach żadna wymówka na nic się nie zda. – Daj mi minutę, to ci wszystko wyjaśnię. Przez wzgląd na to, co nas kiedyś łączyło. – Nic ci nie jestem winna. – Spojrzała na niego gniewnie i otworzyła drzwi. Pomyślał, że chce go wyrzucić, ale tylko wystawiła głowę na zewnątrz i zawołała: – Niech mi ktoś przyniesie coś do picia! Rozluźnił się odrobinę. Vicky zamknęła drzwi. – Minutę – rzuciła. – Będziesz tak stała nade mną jak strażnik? Nie jestem groźny – powiedział i uśmiechnął się. – Ależ jesteś – odparła, ale usiadła na stołku i wróciła do zmywania makijażu. Przez całe długie popołudnie spędzone w ewangelickim kościele zastanawiał się, jak jej wyjaśnić, dlaczego zostawił ją bez pożegnania i nie dał potem znaku życia. Uznał jednak, że nic prócz prawdy jej nie przekona. Nie był zadowolony, że musi zdradzić swoją tajemnicę, ale nie miał innego wyjścia – była jego ostatnią nadzieją. – Pamiętasz, jak pojechałem do Jerozolimy? – zapytał. – Nie. – Przywiozłem ci stamtąd bransoletkę. Spojrzała na niego w lustrze. – Nie mam już jej. Wiedział, że kłamie. – Pojechałem tam, żeby się spotkać z pewnym niemieckim oficerem imieniem Heinz – powiedział. – Zaproponował mi pracę dla Niemiec. Zgodziłem się. Odwróciła się od lustra i zobaczył w jej oczach coś, co dawało cień nadziei. – Kazał mi wracać do Wiednia i czekać, aż się odezwą – dodał. – Dwa lata temu dali znać o sobie. Miałem pojechać do Berlina. Pojechałem, odbyłem szkolenie, a potem pracowałem na Bałkanach. Wróciłem do Berlina w lutym na odprawę przed nowym zadaniem. Przysłali mnie tutaj… – Rozległo się pukanie do drzwi. Kelner wniósł butelkę szampana i wiaderko z lodem. Kiedy zobaczył Wandowskiego, zapytał: – Czy mam przynieść drugi kieliszek? – Nie – machnęła niecierpliwie ręką Vicky. – Idź już. Kelner wyszedł. Wandowski otworzył wino, nalał do kieliszka i podał go Vicky, a potem pociągnął długi łyk z butelki. – Możesz mi pomóc. Przede wszystkim możesz mi udzielić schronienia. – Zrobiłabym to dla każdego, tylko nie dla ciebie. – Dopiła szampana i znów napełniła kieliszek. Wandowski zabrał go jej z ręki i wypił. –Nie bądź na mnie zła, przecież wiesz, dlaczego tak się stało. – Zniżył głos: – Wrócą stare czasy. Będziemy mieli najlepsze jedzenie i najlepszego szampana, nowe ubrania, będziemy wydawać wspaniałe przyjęcia i jeździć amerykańskim samochodem. Pojedziemy do Berlina, zawsze chciałaś tańczyć w Berlinie, będziesz tam gwiazdą. Niemcy to nowy, wspaniały naród, będziemy rządzić światem, a ty będziesz księżniczką. My… – urwał czując, że nic z tego jej nie przekonywało. Zobaczył, że jej oczy zwilgotniały nagle. Przesuwał dłońmi po jej ciele, gładząc je przez warstwę jedwabiu. – Tylko ja wiem, czego naprawdę potrzebujesz. – Pochylił się ku jej ustom, chwycił jej wargę w zęby i ścisnął, aż poczuł smak krwi. Vicky zamknęła oczy. – Nienawidzę cię – jęknęła. Minął dzień, w chłodzie wieczoru Wandowski szedł ścieżką wzdłuż Dunaju w stronę mieszkalnego statku. Rany na twarzy już mu się zagoiły i wyglądał znacznie lepiej. Miał na sobie biały garnitur i niósł dwie torby swoich ulubionych smakołyków. Hałasy centralnego Wiednia tłumiło szerokie pasmo wody. Łagodna, mulista rzeka chlupała o burty mieszkalnych łodzi przycumowanych do nabrzeża. Jednostki pływające, pomalowane kolorowo i luksusowo wyposażone, wspaniale prezentowały się w zachodzącym słońcu. Łódź Vicky była mniejsza niż pozostałe, ale bogaciej wyposażona. Kładka prowadziła z nabrzeża na górny pokład, który był otwarty dla przewiewu, a przed słońcem chroniła go płachta z tkaniny w biało-zielone pasy. Wandowski wszedł na pokład i po trapie spuścił się do wnętrza. Było zatłoczone meblami: otomany, stoliki, komódki pełne bibelotów. Na dziobie znajdowała się kuchenka. Zasłony z czerwonobrązowego pluszu oddzielały część sypialną, za którą, na rufie, była łazienka. Vicky siedziała na pufie i lakierowała sobie paznokcie palców u nóg. Niesamowite, jak niechlujnie potrafi wyglądać, pomyślał Wandowski. Miała na sobie przybrudzoną bawełnianą sukienkę, jej twarz była zmęczona, a włosy w nieładzie. Ale za pół godziny, wychodząc do klubu „Mekka”, będzie wyglądać jak marzenie. Wandowski postawił torby na stole i zaczął wyciągać z nich zakupy. – Francuski szampan, angielska marmolada, niemieckie kiełbaski… Vicky popatrzyła na niego z niedowierzaniem. – Nie ma teraz takich rzeczy. Zaraz jednak podbiegła do niego i zanurkowała do torby. – Kawior! – Zdjęła pokrywkę ze słoiczka i zaczęła palcami wybierać jego zawartość. – Nie jadłam kawioru od… – Odkąd wyjechałem – dokończył Wandowski. Wstawił szampana do kubełka z lodem. – Jeśli zaczekasz parę minut, będziesz miała do niego zimny szampan. – Nie doczekam się. – Ty nigdy niczego nie możesz się doczekać. – Wyjął z torby anglojęzyczną gazetę i zaczął ją przeglądać. Pismo było szmatławe, same oficjalne komunikaty. Vicky poszła do łazienki, żeby się przebrać. – Czy to znaczy, że przestali ciebie szukać? – zapytała przez zasłonę. – Nie. Wandowski odłożył gazetę i zmarszczył brwi. Podszedł do kubełka z lodem i wyjął butelkę. Nie była dość zimna, ale bardzo chciało mu się pić. Napełnił dwa kieliszki. Pojawiła się Vicky, ubrana: jak przypuszczał, uległa całkowitej metamorfozie – nienaganna fryzura, dyskretny makijaż, prosta wiśniowego koloru sukienka i dopasowane do niej pantofle. Parę minut później rozległy się kroki na pomoście i usłyszeli pukanie w dach. Przyjechała taksówka Vicky. Dopiła szampana i wyszła, nie żegnając się z Wandowskim. Nalał sobie jeszcze jeden kieliszek szampana i postanowił spróbować kawioru. Znalazł łyżeczkę i otworzył słoiczek. Był pusty. Vicky zjadła wszystko.(opowieść stanowi licentia poetica autora, cdn.)

Leave a comment