Neeltge Willemsdochter van Zuitbroeck, matka Rembrandta.
15-letnia Cornelia, córka malarza.
21-letnia Saskia van Uylenburgh(1612-1642), żona Rembrandta, córka burmistrza.
23-letnia Hendrickje Stoffels (zm.1663).
Magdalena van Loo, żona Remrandta od 1663.
Harmen Gerritszoon van Rijn, młynarz, ojciec Rembrandta.
Rembrandt Harmenszoon van Rijn.
Constantijn Huygens, dyplomata, podróżnik i poeta.
osiemnastoletni Jan Lievens, przyjaciel Rembrandta.
marszand obrazów Hendrick van Uylenburgh (ok. 1587-1661).
guwernantka, bezdzietna wdowa Geertje Dircx.
Gerrit Dou, student.
Wprowadzenie
Jeden z największych artystów europejskich i światowych, holenderski malarz, rysownik i grafik, Rembrandt Harmenszoon van Rijn, przyszedł na świat 15 lipca 1606 roku w Lejdzie. Był dziewiątym dzieckiem młynarza Harmena Gerritszoona oraz córki piekarza Neeltge Willemsdochter van Zuitbroeck. Dzieciństwo spędził w Lejdzie. Od siódmego roku życia uczył się w szkole łacińskiej. Siedem lat później, 20 maja 1620 r., wstąpił na uniwersytet w Lejdzie, ale studiował tam tylko kilka miesięcy. W 1621 r. rozpoczął naukę malarstwa w pracowni Jacoba van Swanenburgha, w której przez 3 lata uczył się podstaw i techniki malarstwa. W 1624 r. rodzice wysyłali go do Amsterdamu, gdzie doskonalił swój kunszt malarski u Pietera Lastmana (1583-1633). Po powrocie do Lejdy otworzył własną pracownię i rozpoczął współpracę z osiemnastoletnim Janem Lievensem (1607-1674), również uczniem Lastmana. Około 1628 r. pracownię młodych artystów odwiedził Constantijn Huygens, dyplomata, podróżnik i poeta. Było to przełomowe wydarzenie w karierze Rembrandta i Jana Lievensa. Constantijn Huygens był jedną z najbardziej wpływowych osobistości w Holandii, a tym samym jego poparcie, jak również osąd w dziedzinie sztuki, miały decydujące znaczenie. Huygens śledził ich karierę, organizował zamówienia, pełnił rolę kogoś w rodzaju agenta…
W 1630 r. umarł ojciec malarza. W 1631 r. Rembrandt osiadł w Amsterdamie, gdzie marszand obrazów Hendrick van Uylenburgh (ok. 1587-1661, wiele lat mieszkający w Krakowie, później w Gdańsku) zaproponował mu otwarcie u siebie pracowni. Za jego pośrednictwem Rembrandt otrzymał prestiżowe zamówienia. Malował głównie portrety zamawiane przez najbogatsze rodziny Amsterdamu. 5 czerwca 1633 r. zaręczył się z Saskią van Uylenburgh, siostrzenicą marszanda, którą poślubił 22 czerwca 1634 r. Nikt z rodziny Rembrandta nie był na jego ślubie. Żona, córka burmistrza, wniosła posag w wysokości 40 tys. florenów. Młodzi małżonkowie zamieszkali w luksusowym domu w dzielnicy nad rzeką Amstel. Artysta często uwieczniał żonę na swoich płótnach. W 1635 r. Rembrandt otworzył pracownię w wynajętym magazynie, przez którą przewinęło się następnie kilkudziesięciu uczniów. W styczniu 1639 r. kupił duży dwupiętrowy dom przy Jodenbreestraat, w dzielnicy żydowskiej. W 1640 r. umarła matka Rembrandta. Umarło też pierwszych troje jego dzieci: Rombertus (1635), Cornelia (1638) i również Cornelia (1640). W 1641 r. przyszedł na świat Tytus. 14 czerwca 1642 r. w wieku 30 lat umarła (prawdopodobnie na gruźlicę) Saskia. W testamencie rozdzieliła sumę 40 tys. florenów pomiędzy syna i męża. Tytusem zajęła się najęta guwernantka, bezdzietna wdowa Geertje Dircx, która wkrótce została metresą Rembrandta. W 1646 r. do domu Rembrandta przybyła nowa służąca, 23-letnia Hendrickje Stoffels, która zastąpiła Geertje. Rembrandt zakochał się w niej, ale nie mógł jej poślubić, gdyż naraziłby się na stratę wielkiej części spadku po Saskii. Oskarżeni zostali o konkubinat. W 1654 r. Hendrickje urodziła córkę Cornelię; równocześnie została ekskomunikowana. Rembrandt starzejąc się popadał w ruinę i izolował się od świata, coraz mniej czasu poświęcał wykonywaniu zamówień. W 1656 r. stał się bankrutem. Zbiory artysty zostały wystawione na licytację i sprzedane. W 1663 r. umarła Hendrickje. 4 września umarł Tytus, zaledwie kilka miesięcy po ślubie z Magdaleną van Loo.
Akt I
Wrześniowe południe. Za małym oknem słychać dzwony Kościoła z Lejdy z 1628 roku. Na ścianach żółtego studia powieszone obrazy sygnowane skrótem „RHL” Rembrandus Hermanii Leidensis… Przypowieść o bogaczu i Pielgrzymi w Emaus, autoportrety i obrazy krewnych.Stoją sztalugi. Rembrandt jest średniego wzrostu. Twarz ma okrągłą, pełną, policzki okraszone rumieńcem. Z punktualnością zegarmistrza oczekuje w swej niebieskiej pracowni szczególnego gościa.
We wrześniu robi się milej i spokojniej. Możesz mieć wrażenie, że wydarzenia zwolniły, a obowiązki nic nowego nie wnoszą do życia. Czas spokojnie robić swoje i nie przejmować się zanadto humorami członków rodziny. Rembrandt jako że jest niezwykle ciepły, rodzinny i opiekuńczy, wreszcie zamierza nadrabiać zaległości i pilnować swoich spraw. Lubi stabilizację, poczucie bezpieczeństwa i pewność, dlatego bardzo przywiązuje się nie tylko do swoich bliskich, ale również do miejsca, w którym mieszkają, otoczenia, pewnego określonego stanu rzeczy wokół nich. Ogromną wartością jest dla niego rodzina i wszystko, co się z nią wiąże, jednak bywa przez to nieco nadopiekuńczy. Bywa niezwykle sentymentalny, ma skłonność do gromadzenia pamiątek, oglądania biżuterii i klejnotów. Chętnie podjął się organizacji tego spotkania, co przychodzi mu z łatwością przez wrodzoną umiejętność trzymania się założonego planu, gospodarność i umiejętność logicznego myślenia. Lubi mieć wszystko zapięte na ostatni guzik.
Nie lubi półśrodków, dlatego wymaga pełnego zaangażowania i zrozumienia. Dąży do stabilizacji, pewności, ugruntowanej relacji, w której pojawi się najlepiej cała gromada dzieci. Jest z nim Jan.
Do pracowni na poddaszu przychodzi trzydziestoletni pięknie ubrany Constantijn Huygens i wita się z Rembrandtem i Janem Lievensem. Constantijn Huygens to holenderski pisarz, poetą, uczony, tłumacz, dyplomata, podróżnik, ojciec Christiana Huygensa, słynnego fizyka i astronomia. Jest sekretarzem namiestnika Fryderyka Henryka Orańskiego, księcia Zjednoczonych Republik.
Rozmowę z Rembrandtem zaczął od zachęcenia go do podejmowania tematów mitologicznych i religijnych. Rembrandt pozostaje jakiś zamyślony. Albowiem pozostaje pamięcią przy Pieterze Lastmanie, uznanym malarzu obrazów historycznych, cechujących się silnym realizmem i wielkim napięciem dramatycznym. Od niego zapożycza styl narracyjny, sposób ukazywania psychologicznej głębi postaci oraz technikę światłocienia… W trakcie przyjacielskiego spotkania Huygens zamówił portret u Jana Lievensa, natomiast Rembrandt miał namalować portret jego brata.
Akt II
Spójrzmy teraz na Amsterdam czasów Rembrandta, ten „największy skład towarów na świecie”, który zyskał status czołowej placówki finansowej w Europie. W XVII wieku Niderlandy osiągnęły bardzo wysoki poziom zamożności, stając się potęgą handlową. Realna władza znajdowała się w rękach bogatych mieszczan, zrzeszonych w potężne kompanie handlowe. W Holandii nie arystokracja i dwór, lecz mieszczaństwo, jako dominująca grupa społeczna, kształtuje i narzuca modę, stąd specyficzny charakter mody holenderskiej – jest to jedna z przyczyn jej odmienności od dworskiej mody francuskiej. Charakterystyczna dla stylu życia środowiska „regentów” ‒ mieszczańskiego patrycjatu, była wstrzemięźliwość i prostota, wręcz surowość obyczajów i ubiorów. Żony najpotężniejszych kupców, wpływających na losy kraju, same wybierały się na zakupy i nadzorowały prowadzenie domu; prawie nie trzymano służby. W modzie męskiej i kobiecej dominowała czerń, żony patrycjuszy nosiły kolory ciemne, czernie, fiolety, choć nie stroniły od barwnych akcentów. Na ubiór hiszpański składały się sztywne staniki oraz spódnice poszerzane dzięki wałkowi bourrelet, zawiązanemu na biodrach, lub usztywniane za pomocą vertugado (tu znanemu jako fardegalijn). Na wierzch nakładano luźną suknię wierzchnią, zwaną vlieger, będącą holenderską wersją hiszpańskiej ropy, zawsze otwartą z przodu, aby wyeksponować przednią część stanika. Bogato zdobiony, haftowany stanik, szyty z brokatowych tkanin przetykanych złotem i srebrem pozostawał jedynym barwnym akcentem ubioru, najczęściej czarnego lub utrzymanego w ciemnych barwach. Długo zachowały się białe koronkowe krezy. W latach dwudziestych zaczęły się pojawiać znane z Francji kołnierze na stelażu z drutu, tworzące piękne tło dla twarzy, popularne były także rozcięte z przodu krezy. Niekiedy krezę noszono jednocześnie wraz z koronkowym kołnierzem, zakrywającym wycięcie stanika lub opierającym się z tyłu na krezie. Krezy i kołnierze, a także mankiety obszywano sławną holenderską koronką, cenioną w całej Europie – zwłaszcza koronkowa pasmanteria z ząbkowanymi brzegami wpłynęła na modę europejską.
Charakterystycznym i specyficznie holenderskim elementem ubiorów kobiecych były czepce – rozmaitość ich form widać na licznych portretach patrycjuszek. Najbardziej znane są białe czepce płócienne i koronkowe, a także czarne czepki aksamitne. Na początku XVII wieku popularne były czepce podwójne, zasłaniające włosy – na przylegający do głowy ozdobny koronkowy czepek spodni kobiety nakładały płócienny czepiec wierzchni z odwiniętymi półkolistymi brzegami. Innym popularnym typem czepków były czarne aksamitne czepce, wycięte z przodu w charakterystyczny trójkątny kształt, zachodzący na czoło. Na czepki panie nakładały niekiedy dodatkowo wysokie filcowe kapelusze. Tradycyjnym, również typowo holenderskim, okryciem wyjściowym był okrywający kobietę od stóp do głów płaszcz huik, który rozpowszechnił się także w Hiszpanii. Między 1625 a 1635 rokiem XVII wieku dotarły do Holandii nowe francuskie fasony sukni. Nadal noszono wałek w biodrach pod suknią oraz płaszczyk vlieger. Z nowych szczegółów zachowano tylko krój rękawów o długości trzy czwarte i bardziej obszerny stanik z wysoką talią, przyjął się także jednoczęściowy kołnierz. Upowszechnił się również wygodny francuski kaftan typu „alamoda”, wzorowany na męskim pourpoint. Mimo konserwatyzmu środowiska regentów i regentek moda francuska zyskiwała coraz większą popularność w Holandii. Od połowy wieku w ubiorach kobiecych powszechne stały się kolorowe tkaniny, połyskujące barwne atłasy, coraz bogatsze zdobienia. Wciąż jednak francuskie fasony wzbogacano typowo holenderskimi dodatkami, takimi jak małe czepeczki czy chustki wiązane pod brodą…
Amsterdam 1631 r. Rembrandt przeżywa jeszcze śmierć ojca. W Amsterdamie marszand obrazów Hendrick van Uylenburgh, przez wiele lat mieszkający w Rzeczypospolitej Obojga Narodów (Poland), zaproponował mu otwarcie u siebie bogatej pracowni. Van Uylenburgh pochodził z Fryzji, jednak jeszcze jako dziecko wyemigrował wraz z rodziną do Krakowa. Uczył się malarstwa, a także dokonywał zakupów dzieł sztuki dla króla Zygmunta III Wazy. Około 1612 roku przeniósł się do Gdańska, natomiast w 1625 powrócił do Holandii, gdzie osiedlił się w Amsterdamie. Van Uylenburgh został marszandem, zatrudniając malarzy, którzy pracowali w jego studiu. W 1631 roku w tym samym celu do jego domu przeniósł się Rembrandt. Został on najważniejszym malarzem pracującym dla van Uylenburgha, a w 1634 roku poślubił siostrzenicę marszanda, Saskię van Uylenburgh. Rembrandt odwiedza van Uylenburgha, bo powziął ostatnią decyzję o przyjęciu jego oferty. Za jego pośrednictwem Rembrandt otrzyma prestiżowe zamówienia. Maluje głównie portrety zamawiane przez najbogatsze rodziny Amsterdamu.
-(Hendrick van Uylenburgh) My nigdy nie widzimy ludzi inaczej, tylko jako potwory, jakie z nich czynimy.
W domu van Uylenburgha Rembrandt poznaje kupca z Wenecji Nicolaesa Rutsa. Burżuj jest w bogatych ubraniach, świadczących o jego społecznym statusie: płaszcz ze szlachetnych tkanin wyłożonych futrem, obejmujących skórzane szumy, ozdobiony eleganckim wykończeniem. Czapka futrzana jest w rosyjskim stylu. Ten człowiek w rzeczywistości handluje z Rosją. Przypuszczalnie trzyma w lewej ręce list biznesowy, gdy naraz włącza się do rozmowy.
-(kupiec Nicolaes Ruts) Kościół to młyn, ja jego nauczania o odwiecznej prawdzie, zarazem chrześcijańskich obrzędów nie zapomnę po grób. Ale skądinąd także musimy być, powinniśmy być bardziej wrażliwi. I nie chodzi tyle o prawdę absolutną… ile o rozumienie siebie w pełni. Tutaj powiem od siebie, iż kocham skreślać strony historii uczuć ludzkich, co więcej kocham czynić ludzi podekscytowanymi. Pewnie wie Pan, jak zginął świątobliwy Andrzej Bobola, męczennik z dalekiej Polski. Zdarto z niego skórę. Bo ukochał ludzi. Ale jego życie objawia nadzwyczajne łaski nieba. Mojemu krewnemu przyśnił się na jawie. Żyć z Bogiem w pełni! Właśnie powinno się to czynić.
-(Hendrick van Uylenburgh) Jednocześnie stawać się tolerancyjni jak Polacy. Jak bardzo jesteśmy Polakami? Po pierwsze stając się ‘obcymi’. W landach niemieckich chodziło o rozszerzanie obcości do najdalszych granic – tak rozpętanie niejedną wojnę. Stawać się obcymi, w tej erze ludzkości oznaczałoby: mniej interesować się samymi rodakami, a zostawiać ich życie dla nieba. Przecież Bóg ich zbawia, i w końcu uratuje. Mamy zatem spełniać jak najczytelniej nasze codzienne obowiązki. To jest podstawowe zadanie. Owszem trzeba rozwiązywać problem integracji w kwestii uchodźców, ale wpierw jeszcze trzeba rozwiązać problem cywilizacji… Od siebie powiem, ja również jestem winien teraźniejszej sytuacji w świecie, i jakby stracony…Nauczyłem się, że być z tymi, których lubię, to już jest dosyć. Ale w chrześcijańskim świecie trzeba jeszcze świadectwa. Albowiem jestem zły jak najgorszy łajdak, ale dzięki Bogu, jestem też tak dobry jak najlepszy anioł.
Tak więc próbuję rzeczy, jakie stają się w tej erze, zachować je bogatymi twórczo, zarówno dla mnie jak i czytelników, którzy postępują ze mną. Nie jesteśmy tutaj po to tylko, ażeby robić życie. Jesteśmy tutaj w tym celu; aby uzdolnić świat, by żył więcej żarliwie, z głębszą wizją, z piękniejszym duchem nadziei i spełnienia. Jesteśmy tutaj, aby ubogacić świat, inaczej zubożymy siebie, jeśli zapomnimy o tym zadaniu. Sukces jest zdolnością do przejścia od jednej porażki do drugiej bez utraty entuzjazmu. Ale nie można dobrze przeżyć dnia, nie robiąc czegoś dla osoby, która nigdy nie będzie w stanie się czymś odpłacić. To jest jeszcze większy sukces.
Potrzeba odwagi, by powstać i przemówić. Potrzeba jej również, by usiąść i posłuchać. A mało jest zalet, których by Polacy nie mieli, i mało błędów, których udałoby im się uniknąć, powiedział ktoś. Nic nie jest wieczne na tym świecie, nawet nasze problemy. A zawsze zdarza się to, czego człowiek nie oczekuje. Wielkie przyjaźnie zawiązują się w pogoni za jakimś ideałem, w obronie jakiejś sprawy, w trudach poszukiwań, zauważył ktoś inny.
-(Nicolaes Ruts) Nie chcemy Kościoła, który, jak to piszą, zmienia się wraz ze światem. Chcemy Kościoła, który zmieni świat. Zasłyszałem ostatnio słowa: Wystarczy tak mało, niedostrzegalny powiew wiatru, by sprawy lekko się przesunęły i to, za co jeszcze przed chwilą człowiek gotów był oddać życie, nagle ukazuje się jako pozbawiony treści bezsens.
Spójrz Arusha:własny ból nie jest tak ciężki, jak ból z kimś współodczuwany, ból za kogoś, dla kogoś, zwielokrotniony przez wyobraźnię… Miłość nie wyraża się w pragnieniu uprawiania seksu, lecz w pragnieniu wspólnego snu…. Gdyby człowiek ponosił odpowiedzialność tylko za to, czego jest świadom, głupcy byliby z góry rozgrzeszeni z każdej winy. Tylko że, mój drogi, człowiek ma obowiązek wiedzieć. Człowiek ponosi odpowiedzialność za swoją niewiedzę. Niewiedza jest winą… Mamy wysłużyć sobie niebo. A w niebie będziemy czcić Boga, jak już mówiłem po wielokroć, będziemy szczęśliwi na zawsze. Będziemy dysponować miejscem, gdzie będzie można nas znaleźć. To będzie wspólnota jednostek (pełnych), które wykonują zadania. Nowe ciało po zmartwychwstaniu nie będzie materialne, nowe ciało nie przeminie, nie będzie ograniczone jak doczesne. Otrzyma formę tego, co uczyniliśmy z niego w ziemskim życiu… W niebie zbudujemy głębokie relacje widzialne. Seksuologia nie będzie konieczna. Maksymalny rozkwit. Nasze ja odnajdzie siebie w Bogu.
To szczęście przedstawia ogrodnik w Islamie, najwyższa strefa raju. Porzucić ciało. W hinduizmie szczęście wieczne to niezmienna egzystencja. Odwieczna świadomość – Brahman. Będziemy częścią całości. Ekstazy, zjednoczenie.
-(Rembrandt) Ale Rzeczpospolita Polski i Litwy też jest złudzeniem, największym ze wszystkich. Biała rasa uważa – wierzy całym sercem – że to ich prawo do zdobycia ziemi. Aby zabijać Ukraińców. Robić wojnę. Uwięzić swoich braci. Kozacy zabili Bobolę, zdarli z niego skórę. Taki naród nie powinien istnieć, jeśli jest jakakolwiek sprawiedliwość na świecie, ponieważ u jego fundamentów są morderstwa, kradzież i okrucieństwo. Jeszcze interesowo na ziemi jesteśmy.
Akt III
Amsterdam bez matki. Luksusowy dom w dzielnicy Nieuwe Doelenstraat, nad rzeką Amstel. Na ścianach widać obrazy polskiego szlachcica i świętej Rodziny. Rembrandt jest po ślubie z Saskią van Uylenburgh, córką burmistrza, który miał miejsce w dniu 22 czerwca 1634 roku. Ten duży dwupiętrowy dom przy Jodenbreestraat, w dzielnicy żydowskiej Rembrandt kupił w styczniu 1639 r. Mieszka w nim do 1658 r. W 1640 r. umarła matka Rembrandta. Umarło też pierwszych troje jego dzieci: Rombertus (1635), Cornelia (1638) i również Cornelia (1640). W 1641 r. przyszedł na świat Tytus.
Dzięki finansowemu poparciu przez rodzinę van Uylenburgh już w 1635 r. Rembrandt otworzył pracownię w wynajętym magazynie, przez którą przewinęło się następnie kilkudziesięciu uczniów, w tym czarni. Tam też spotkał Saskię. Saskia została osierocona mając 12 lat. Przypuszczalnie spotkała Rembrandta w domu jej wuja, Hendricka van Uylenburgh, który przeniósł się do Amsterdamu, bo tam wzrosła tolerancja religijna po śmierci Maurycego Orańskiego.Rembrandt pokazuje żonie jej nowy portret. Mówi zarazem:
-(Rembrandt) Boimy się jeśli nie jesteśmy w zgodzie z sobą…Ale na Boga, udawajmy normalnych, skoro nie możemy być normalni, bo inaczej nie wydobędziemy się stąd.
Saskia van Uylenburgh ten jeden raz dziwnie poddała się emocjom. I z wrodzoną sobie mocą odrzekła:
– Rasowe uprzedzenia popsuły uprzedzenia i przesądy fakultetów. Jest niezbędne mówić o niewolnictwie świata, potrzebujemy tego: z rzadka wędrować jak we mgle! Albowiem życie jest samotnością. Nikt nie zna drugiego, każdy jest sam. Jedyną drogą, aby wiedzieć jak daleko zabrnęliśmy w ciemność, jest uratować się przed nią.
-Widzisz mężu mój, nie można być wiecznie w rozgrzeszającym stanie namiętności. Jeśli kto kocha tylko piękno i czystość, to kocha zaledwie połowę istoty. Dlatego kochaj mnie, bo ja wewnętrznie każdą sytuację potrafię wyczerpać do dna, jeżeli chcę, chyba o tym się już przekonałeś…
Żona Rembrandta Saskia van Uylenburgh umarła 14 czerwca 1642 r. w wieku 30 lat (prawdopodobnie na gruźlicę). W testamencie rozdzieliła sumę 40 tys. florenów pomiędzy syna i męża. Tytusem zajęła się najęta guwernantka, bezdzietna wdowa Geertje Dircx, która wkrótce została metresą Rembrandta.
Akt IV
Luksusowy dom w dzielnicy Nieuwe Doelenstraat. Na korytarzu obrazy Straży nocnej, Zuzanny zaskoczonej przez Starszych i wczoraj skończony obraz polskiego jeźdźca. W 1646 r. do domu Rembrandta przybyła nowa służąca, 23-letnia Hendrickje Stoffels, która zastąpiła Geertje. Hendrickje Stoffels była drugą partnerką życiową Rembrandta, z którą nie mógł się ożenić z powodów zapisów spadkowych po pierwszej żonie Saskie. Hendrickje znalazła się w domu artysty w latach czterdziestych. Z 1649 roku pochodzi pierwszy jej portret wykonany ręką mistrza. Jej portrety różnią się od tych na których pozowała Saskia. Rembrandt nie skupiał się na oddaniu piękna strojów, nie malował klejnotów i ozdób z taką dokładnością. Skupiał się na charakterze modelki, na jej twarzy i spojrzeniu. Takim przykładem jest Hendrickje w oknie. Jej portret powstał w okresie, gdy Rembrandt malował niemal wyłącznie osoby mu bliskie… W 1654 r. przychodzi na świat córka Cornelia. W tym czasie Hendrickje została ekskomunikowana.
Rembrandt nazwał Hendrickje Arusha. Zakochana w Amsterdamie przywiązana się też do nowego miejsca zamieszkania Rembrandta. I tak Arusha nie znajdowała się pod zaklęciem lat, od kiedy pewnego dnia przyniosła topór do domu…Poległ kogut, choć nikomu nie był nic winien… Wtedy to dopiero ujrzała za oknem mężczyzn zwisających z drzew i kobiety pocięte do kości. Ciała żywe i martwe przepalane i smażone nad ogniem. Stopy odcięte, aby uniemożliwić ucieczkę i ręce odcięte, aby zapobiec kradzieży. Widziała chłopców i dziewcząt młodszych niż ci pobici i nic nie zrobiła. Tej nocy jedyne uczucie ogarnęło jej serce. I wniknęło w nią bardzo głęboko, i oto jej niewolnicza część jakby dotknęła jej ludzkiej części. Nagle pochyliła się nad ciałem Tytusa jak przed tarczą. On był inny, jakiś kolorowy przy blasku płonącej świecy. Naraz zrozumiała tę świetlaną prawdę…
W miarę upływu lat, zauważyła Arusha, iż przemoc rasowa staje się bardziej gwałtowna w jej wyrazie. ‘Skradzione’ ciała pracują na skradziony kraj. To przełykasz ciężko, gdy odkryjesz, że stara karczma jest apteką teraz, że miejsce, w którym pierwszy raz mocno całowałaś chłopaka, jest teraz sklepem optycznym z rabatem, tam gdzie kupiłaś tę oto kurtkę, teraz jest gruz za niebieską sklejką ogrodzenia i fundamentami przyszłego budynku Hanzy. Olbrzymie zniszczenie zostało uczynione twojemu miastu. Mówisz: “Stało się to przez noc”.
Nagle wszedł do domu Rembrandt, od razu skierował się do swojego srebrnego pokoiku. Ale zaraz stamtąd powrócił i jakby wszedł w jej myśl. Gdy po chwili patrzył na niedokończony portret Kornelii Arusha usłyszała jego słowa:
– Niewolnictwo jest grzechem, który biali obrócili w balast, ale nie afrykańczycy. Bo przecież wszyscy ludzie są równi- chyba że zdecydujemy, że nie jesteśmy ludźmi.
Gdyby czarnuchy zamierzali posiąść swoją wolność, nie byliby w łańcuchach. Jeśli czerwony człowiek miałby trzymać się jego ziemi, to zawsze byłaby jego. Jeśli biały człowiek nie byłby przeznaczony na przyjęcie owego nowego świata, ‘podbicie go’, nie posiadałby go teraz…Oto prawdziwy Wielki Duch, boski lęk łączący wszelkie ludzkie starania – jeśli możesz go zachować, on jest twój.
Akt V
Jesteśmy w małym domku w dzielnicy Rozengracht. Jest rok 1663. Rembrandt ‘klepie biedę’. Właśnie sprzedał grób Saskie. Ale przy nim jest wciąż Hendrickje Stoffels i Chrystus w Emaus, swój obraz, który właśnie namalował. Przed momentem wrócił z miasta.
Arusha spojrzała spoza garnków ukradkiem na malowany przez Rembrandta obraz pt. Autoportret z dwoma kołami. A następnie powiedziała:
– Czy nie jest świetnie, kiedy jesteś dzieckiem, a świat jest pełen anonimowych rzeczy? Wszystko jest jasne i tajemnicze, dopóki nie wiesz, jak co jest nazwane, i wtedy wszystko się rozsypuje.. Wolność była wspólnotą pracującą dla czegoś ślicznie i niewidocznie. Ale oto poznaliśmy wszystko, jak moglibyśmy je teraz pokochać? …Kiedyś rzeczy miały prawdziwą naturę, którą skrywały za formalnymi nazwami, poniżej skóry, którą im później przydaliśmy. Tak więc, chciałabym jeszcze zdążyć opisać moim Czytelnikom jakąś epokę wiktoriańską, jako jeszcze nie brytyjską ale irlandzką legendę. Równocześnie otworzyć się na Słowo w pełni. Albowiem Biblia jest jak mapa. Wierzysz, że to jest słuszne, ale wiesz to tylko poprzez osobiste pójście tą samą drogą. U zarania tej drogi spotykam Jezusa, on mi potem staje się drogą, prawdą i życiem. To na rozkaz Jezusa usechł figowiec… Przez wiele laty nie byłam w stanie czytać ze zrozumieniem Biblii. Ona była mi jak zabronione słowo. Ale w ciągu ostatnich kilku dni nauczyłam się czytać je jak niewolnica, owo zabronione słowo w podarowanym mi tutaj czasie… I teraz na kanwie tej lektury chciałabym zachowywać wierność sobie i dobroć dla innych- bo to właśnie mam czynić.
21 lipca 1663 r. umarła Hendrickje. 4 września 1668 r. umarł wieczny optymista Tytus, zaledwie kilka miesięcy po ślubie z Magdaleną van Loo. Rembrandt powrócił do swojego domu, ogląda swoje obrazy. A pozostawił po sobie około 300 obrazów olejnych, 300 grafik i około 1000-2000 rysunków. Charakterystyczną cechą jego dzieł jest zafascynowanie efektami światła i głębokich cieni. Jego styl i technika ewoluowały z biegiem lat, jednak zamiłowanie do dramatycznego oświetlenia malowanych scen zajmowało centralną pozycję w jego całej twórczości, tak malarskiej jak graficznej. Obrazy malowane są z olbrzymią swobodą, im później tym bardziej szerokimi, swobodnymi pociągnięciami pędzla. Światło u Rembrandta ma charakter raczej metafizyczny niż ekspresyjny, a jego źródło jest często trudne do ustalenia, na przykład w Oślepieniu Samsona światło pada z punktu zbiegu linii perspektywicznych, a w Wieczerzy w Emaus – z blatu stołu, przy którym siedzi potężny Chrystus. W latach ok. 1630 następuje u Rembrandta zmiana kolorytu, z zimnych tonów niebieskawo zielonkawych na ciepłe, złoto-brązowe. Około roku 1640 pojawiają się w jego dziełach silna czerwień i głęboki ton żółty. Ujmuje on wszystkie zjawiska głęboko: początkowe dzieła jego cechuje dramatyczne napięcie, jednak prace późniejszego okresu twórczości są coraz spokojniejsze i bardziej pełne duchowego pogłębienia.
Codziennie około piątej przychodził stary Cornelis Anslo, niegdyś sławny na całą Holandię kaznodzieja, dziś milczący staruszek z siwą, rzadką brodą i wiecznie załzawionymi oczami. Siadał w nogach łóżka Rembrandta; uśmiechali się do siebie; ich dialog toczył się poza słowami i czasem. Chory miał ogromną potrzebę zwierzyć się ze swoich pewników i przyjętych schematów w życiu. Chory i tak nie był w stanie zrozumieć, jak można istnieć bez domu, bez skrzypiących schodów i poręczy, bez zasłon i świeczników. A także bez tkanin, wśród których spędził całe życie.
Francuski rzeźbiarz Auguste Rodin powiedział: “Porównujecie mnie z Rembrandtem: Co za przepyszność, z Rembrandtem, Kolosem Sztuki! Powinniśmy pochylić się przed Rembrandtem i nigdy nie porównywać nikogo z nim! ” Francisco Goya, często uważany za jednego z ostatnich starych mistrzów, powiedział: “Miałem trzech mistrzów: przyrodę, Velázqueza i Rembrandta”. Vincent van Gogh napisał: “Rembrandt wchodzi tak głęboko w tajemniczość, że mówi rzeczy, dla których nie ma słów w jakimkolwiek języku. To jest sprawiedliwość, że Rembrandta nazywają magikiem – bo to nie jest łatwa robota “.
Rembrandt van Rijn, jeden z największych proroków naszej cywilizacji, zmarł 4 października 1669 r. w tymże małym domku w dzielnicy Rozengracht, w rok po synu – gdzie mieszkał ze swoją 15-letnią córką Cornelią. “Malarz duszy” pochowany został jako biedny człowiek 8 października obok Saskii, Tytusa i Hendrickje w Westerkerk w Amsterdamie (fin)
(wypadki z życia wielkiego Rembrandta są zmyślone, informacje biograficzne zaczerpnięte przez internet, autor opowieści)
Data: 2019-06-01
Stanislaw Barszczak, Jak Jas zostal magiem. Dzisiaj w naszej afrykanskiej wiosce mamy zawody sportowe. Poniewaz przynaleze do tzw. wielodzietnej rodziny, a takich w Ghanie, moim kraju, jest bardzo wiele, z niecierpliwoscia oczekuje na szczesliwa chwila wejscia do finalu zawodow. - Mamo, mnie wybierz. Muszę się powstrzymywać, żeby nie krzyczeć. Wbijam paznokcie w drewniany kij, ściskam go mocno, żeby usiedzieć w miejscu. Krople potu ściekają mi po plecach, nie wiem, czy to od porannego upału, czy dlatego, że serce tłucze mi się o żebra. Miesiąc w miesiąc byłem pomijany. Dziś musi wreszcie być inaczej. Odgarniam śnieżnobiały kędzior za ucho i staram się nie ruszać. Mama Agba jak zwykle nie ma zmiłowania, długo przygląda się każdemu z nas, aż nie wiemy, gdzie podziać wzrok. Jej brwi ściągają się w skupieniu, pogłębiając zmarszczki na ogolonej głowie. Z ciemnobrązową skórą i w niepozornym kaftanie Mama Agba niewiele się różni od reszty wioskowych starszych. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że kobieta w tym wieku może być tak niebezpieczna. – Ekhm… – chrząka z przodu Pawel, w mało subtelny sposób przypominając, że on już przeszedł tę próbę. Posyła nam uśmieszek i obraca w dłoni ręcznie rzeźbiony kij, jakby nie mogł się doczekać, aż się dowie, którego z nas pokona w czasie dzisiejszego egzaminu. Większość chlopcow boi się pojedynku z Pawlem, ale ja nie czuję strachu. Ćwiczyłem i jestem gotowy. Wiem, że stać mnie na zwycięstwo. -Janku. Chropawy głos Mamy Agby przerywa ciszę. Słychać zbiorowe westchnienie piętnastu chlopcow, którzy nie zostali wybrani. Imię odbija się od plecionych ścian trzcinowej ahéré, aż w końcu zdaję sobie sprawę, że chodzi o mnie. – Naprawdę? – pytam. Mama Agba mlaska zniecierpliwiona. – Mogę wybrać kogoś innego… – Nie! – Zrywam się na równe nogi i natychmiast posyłam jej ukłon. – Dziękuję, Mamo. Jestem gotowy. Morze brązowych twarzy rozstępuje się przede mną. Idąc, skupiam się na moich bosych stopach ocierających się o trzcinową podłogę, sprawdzam jej przyczepność, żeby zwiększyć swoje szanse na wygranie pojedynku i zdanie egzaminu. Na czarnej macie do walki Pawel pierwszy mi się kłania. Czeka, aż uczynię to samo, ale jego wzrok tylko wznieca we mnie ogień złości. Stoi w nonszalanckiej pozie, świadczącej o braku szacunku, jakbym nie był godnym przeciwnikiem. Jakby uważał, że jestem od niego gorszy. Myśli, że nie mam z nim szans. – Ukłoń się, Janku. Choć w głosie Mamy Agby pobrzmiewa wyraźna reprymenda, nie potrafię się przemóc. Stojąc tak blisko Pawla, widzę tylko jego bujne czarne włosy i kokosowy brąz skóry znacznie jaśniejszej niż moja. To karnacja tych spośród mieszkancow okolic Accry, którzy nie wiedzą, czym jest praca w słońcu. Pawel zawdzięcza to uprzywilejowanie cichemu wsparciu ojca, którego nawet nie zna. Arystokraty, który pozbył się nieprawego syna umieszczając go w naszej wiosce. Odchylam barki do tyłu i zamiast się ukłonić, dumnie wypinam pierś. Pawel odstaje wyglądem od nas o śnieżnobiałych włosach. Od tutejszych chlopcow bezustannie zmuszanych do kłaniania się takim jak on. – Janku, nie każ mi się powtarzać. – Ale Mamo… – Ukłoń się albo zejdź z ringu! Nie marnuj naszego czasu. Nie mając wyboru, zaciskam zęby i pochylam głowę. Na ustach Pawla rozkwita nieznośny uśmieszek. – Czy to takie trudne? – Kłania się znowu, choć nie musi. – Lepiej przegrać z honorem. Wśród chlopcow rozlegają się tłumione chichoty. Mama Agba ucisza je stanowczym gestem. Rzucam im złowrogie spojrzenie, po czym koncentruję się znowu na postaci przeciwnika. Zobaczymy, komu będzie do śmiechu, gdy wygram. – Na miejsca. Obaj cofamy się do krawędzi maty i unosimy swoje kije. Drwiący uśmieszek spełza z ust Pawla, a jego oczy zwężają się w szparki. To instynkt zabójczy. Patrzymy na siebie i czekamy na znak. Mama Agba przeciąga tę chwilę w nieskończoność, wreszcie woła: – Do boju! I od razu muszę się bronić. Nawet nie zdążyłem pomyśleć o wyprowadzeniu ataku, a Pawel już doskakuje do mnie z prędkością geparda. Bierze zamach kijem, mierząc w moją szyję. Ale choć za plecami słyszę stłumione okrzyki chlopcow, ani na moment nie tracę zimnej krwi. Pawel jest szybki, lecz ja potrafię być jeszcze szybszy. Unikam ciosu, wyginając się mocno do tyłu. Pawel nie czeka, aż się wyprostuję – wyprowadza kolejny atak, tym razem tnąc kijem z góry na dół z siłą chlopaka dwa razy większego od siebie. Rzucam się w bok i przetaczam po macie, a kij z trzaskiem uderza o trzciny. Pawel już bierze następny zamach. – Janku! – ostrzega mnie Mama Agba, lecz nie potrzebuję jej pomocy. Jednym płynnym ruchem przechodzę w kucki i wyciągam kij do góry, parując uderzenie Pawla. Trzcinowe ściany aż się zatrzęsły od głośnego trzasku. Moja broń też jeszcze drży, kiedy Pawel zamachuje się znowu, tym razem za cel obierając moje kolana. Odbijam się z wysuniętej do przodu nogi, robię koziołka w powietrzu ponad jego wyciągniętym kijem. Oto moja pierwsza szansa, by przejść do ataku. Wykorzystując pęd, wyprowadzam pierwszy cios. Z mojego gardła dobywa się stęknięcie. Pawel kontruje, przerywając mój atak, zanim na dobre się zaczął. – Cierpliwości, Janku! – woła Mama Agba. – Nie spiesz się. Obserwuj i reaguj. Czekaj na atak. Tłumię wzbierający w piersi jęk i kiwam głową. Cierpliwości, powtarzam sobie. Poczekaj na lepszą okazję… – Właśnie, Jan– odzywa się Pawel cicho, żeby nikt poza mną nie usłyszał. – Słuchaj się Mamy Agby. Bądź grzecznym padalcem. No tak, mogłem się tego spodziewać. To słowo. Ta wstrętna obelga. Wypowiedziana niby od niechcenia. Zawinięta w arogancki uśmieszek. Bez namysłu wyrzucam kij przed siebie. Mija brzuch Pawla o włos. Czeka mnie za to straszliwe lanie od Mamy Agby, ale i tak było warto. Nagrodą jest wystraszone spojrzenie mojego przeciwnika. – Ej! – Pawel spogląda w stronę Mamy, oczekując od niej interwencji, ale nie ma czasu się poskarżyć. Wielkimi oczami patrzy, jak obracam kij do kolejnego ataku. – To nie jest trening! – woła, uskakując przed ciosem w kolana. – Mamo... – Sam sobie nie poradzisz? – pytam ze śmiechem. – No dalej, Paul. Lepiej przegrać z honorem! W oczach Pawla pojawiają się gniewne błyski. Wygląda jak lworożec gotowy do skoku. Wściekle zaciska dłonie na kiju. Zaczyna się prawdziwa walka. Ściany chaty Mamy Agby szeleszczą, gdy nasze kije uderzają o siebie. Wymieniamy cios za cios, wypatrując szansy na kontrę, która przesądzi o wszystkim. Dostrzegam okazję i wtedy… – Uch! Kuląc ramiona, zataczam się do tyłu, fala mdłości podchodzi mi do gardła. Przez chwilę martwię się, że Pawel połamał mi żebra, lecz ból w brzuchu rozwiewa tę obawę. – Stop! – Nie! – przerywam Mamie Agbie zachrypniętym głosem. Z wysiłkiem wciągam powietrze do płuc i wspierając się kijem, prostuję plecy. – Nic mi nie jest. Jeszcze nie skończyłem. – Janku… – zaczyna Mama, lecz Pawel nie pozwala wybrzmieć jej słowom. Już mknie w moją stronę z ogniem w oczach, jego wyciągnięty kij prawie muska mi głowę. Gdy bierze nim zamach, uskakuję na bezpieczną odległość, a potem, łapiąc Pawla na wykroku, dźgam go z całej siły w mostek. – Uch! – Pawel zatacza się do tyłu z twarzą wykrzywioną bólem. Jeszcze nigdy podczas walki w chacie Mamy Agby nie został przez nikogo trafiony. Nie zna tego uczucia. Nie czekając, aż dojdzie do siebie, okręcam się i uderzam go w brzuch. Już mam zadać ostateczny cios, gdy rudawe płachty u wejścia do chaty rozchylają się i do środka wpada zdyszany Zbyszek z rozwianą białą grzywą. Szuka wzrokiem Mamy Agby. – Co się stało? Zbyszek ma łzy w oczach. – Przepraszam – kwili cicho. – Zasnałem. Ja… ja…– Wyduś to z siebie, dziecko! – Nadchodzą! – wykrzykuje wreszcie. – Są już blisko! Groza tej chwili na moment wysysa mi całe powietrze z płuc. Zresztą nie tylko mnie. Wszyscy jesteśmy sparaliżowani strachem. Instynkt przetrwania bierze jednak górę. – Prędko! – rzuca Mama Agba. – Nie ma czasu! Podnoszę Pawla z podłogi. Oddycha ciężko, ze świstem, ale musi wziąć się w garść. Chwytam jego kij i zbieram pozostałe. W chacie panuje wielkie zamieszanie. Wszyscy zacierają ślady. W powietrzu fruwają metry jasnej tkaniny. Powstaje armia trzcinowych manekinów. Czy zdążymy? Trudno powiedzieć w tym rozgardiaszu. Ja robię swoje: chowam kije pod matą ringu, żeby nikt ich nie zobaczył. Ledwie skończyłem, Pawel wpycha mi do rąk drewnianą igłę. Biegnę na swoje stanowisko, gdy płachty znów się rozwierają. – Janku! – woła ostro Mama Agba. Zastygam w bezruchu. Wszystkie oczy patrzą teraz na mnie. Nie czekając, aż się odezwę, Mama daje mi po głowie, aż czuję gorące mrówki na plecach. – Wracaj na swoje miejsce! – rzuca surowo. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Mamo Agbo, ja…Nachyla się bliżej z błyskiem prawdy w oczach. Odwrócenie uwagi… Próbuje zyskać dla nas więcej czasu. – Przepraszam, Mamo Agbo. Wybacz mi. – Wracaj na swoje miejsce. Zagryzam wargę, żeby się nie uśmiechnąć, i zwieszam przepraszająco głowę, zerkając kątem oka na strażników, którzy weszli do chaty. Niższy, jak większość okolicznych żołnierzy, wyglądem przypomina Pawla: kokosowy brąz zwieńczony czarną czupryną. Mimo że otaczają go sami nastokatkowie, trzyma dłoń na rękojeści miecza. Zaciska na niej palce, jakby spodziewał się, że któryś z nas go zaatakuje. Drugi strażnik, wysoki i poważny, jest od niego dużo ciemniejszy. Stoi blisko wejścia, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Widocznie ma w sobie choć odrobinę wstydu. Obaj na żelaznych pancerzach noszą dumnie znak króla Sarana. Samo spojrzenie na ozdobnego białego lamparta, symbol monarchy, który ich tu przysłał, przyprawia mnie o ścisk żołądka. Z ostentacyjnym nadąsaniem wracam do trzcinowego manekina. Czuję tak wielką ulgę, że nogi prawie się pode mną uginają. Miejsce, które jeszcze przed chwilą było ringiem, teraz całkiem przekonująco udaje warsztat krawiecki. Po chwili spojrzalem na manekiny wykonywane przez dziewczyny z wioski ozdobione jasnymi materiałami w charakterystyczne wzory Mamy Agby. I przypomnialem byl sobie, ze dziewczyny z naszej wioski obszywaja brzegi rodzimych koszul tymi pieknymi wzorami juz od wielu lat. Mama Agba przechadza się między rzędami chlopcow i przygląda się ich zainteresowaniu jakim oni obdarzaja teraz zwykle manekiny. Mimo nerwów uśmiecham się, widząc, jak ignoruje nieproszonych gości. – W czym mogę pomóc? – pyta w końcu. – Zbieramy podatek – odbąkuje ciemniejszy strażnik. Mamie Agbie wydłuża się twarz. – Zapłaciłam w zeszłym tygodniu. – Nie chodzi o podatek od handlu. – Drugi strażnik toczy wzrokiem po białowłosych sympatycznych nastolatkach. – Wzrosły opłaty za padalce. Wy ich macie dużo, więc będzie was to kosztować. No tak. Ściskam koszulę manekina z taką siłą, że aż bolą mnie palce. Królowi nie wystarczy pognębić mieszkancow wioski. Musi jeszcze ukarać każdego, kto próbuje nam pomagać. Zaciskam zęby, starając się nie myśleć o strażniku, o bólu, jaki mi sprawiło tamto słowo. Padalce. Nieważne, że nigdy nie będzie nam dane stać się magami. W ich oczach wciąż jesteśmy glistami. I nie będziemy niczym więcej. Usta Mamy Agby zmieniają się w cienką kreskę. Przecież nie wytrzaśnie tych pieniędzy spod ziemi. – Podwyższyliście już podatek od mieszkancow naszej wioski w zeszłym miesiącu. I dwa miesiące temu. Jaśniejszy strażnik robi krok do przodu i sięga po miecz, jakby chciał pokazać, że nie będzie się z nikim patyczkował. – Może byłoby mądrzej nie zadawać się z glistami. – Może byłoby mądrzej nas nie okradać. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Nie zdążyłem się ugryźć w język. Wszyscy w chacie wstrzymują oddech. Mama Agba sztywnieje, jej ciemne oczy błagają mnie, bym zamilkł. – Nie możecie bez końca podnosić podatków – oznajmiam. – Ibawici nie zarabiają więcej niż do tej pory. Skąd mamy wziąć tyle pieniędzy? Strażnik zbliża się niespiesznym krokiem. Korci mnie, żeby sięgnąć po kij. Mogłbym zwalić mężczyznę z nóg jednym precyzyjnym uderzeniem; jednym celnym pchnięciem zmiażdżyłbym mu gardło. Dopiero po chwili dociera do mnie, że miecz tego strażnika nie jest zwykłym mieczem. W pochwie pobłyskuje czarne ostrze, metal droższy niż złoto. Majacyt. Stop przygotowany przez króla Sarana przed obławą. Broń stworzona po to, by osłabić naszą magię i wypalać dziury w naszych ciałach. Tak jak czarny łańcuch, który zawiesili na szyi Mamy. Potężny mag moze przezwyciężyć jego moc, ale większość z nas jest bezsilna wobec tego rzadkiego metalu. Choć sam nie władam żadną magią, i tak dostaję gęsiej skórki, gdy strażnik zbliża się do mnie z majacytowym ostrzem. – Na twoim miejscu trzymałbym język za zębami, brzdacu. Ma rację. Powinienem milczeć. Schować urażoną dumę do kieszeni. Dożyć jutra. Ale gdy tak stoimy twarzą w twarz, muszę walczyć ze sobą, żeby mu nie wbić drewnianej igły w to błyszczące piwne oko. Może ja powinienem być cicho. A może on powinien umrzeć. – Sam trzymaj… Mama Agba odpycha mnie tak mocno, że się przewracam. – Proszę. – Wręcza mu garść monet. – Mamo, nie… – odzywam się, ale zamieram pod jej groźnym spojrzeniem. Zamykam usta, podnoszę się i chwytam wzorzystej koszuli manekina. Strażnik przelicza brzęczące brązowe monety w dłoni. W końcu odchrząkuje. – Za mało. – Musi wystarczyć – odpowiada Mama Agba z nutą desperacji. – To wszystko, co mam. Nienawiść aż we mnie kipi, parzy mnie od wewnątrz. To nie w porządku, że Mama Agba musi błagać o litość. Unoszę wzrok i natrafiam na spojrzenie strażnika. Błąd. Nie zdążyłem się odwrócić i ukryć obrzydzenia. Mężczyzna chwyta mnie za włosy. – Au! – krzyczę z bólu. Strażnik rzuca mnie na twarz i przygniata kolanem do ziemi. Na chwilę tracę dech. – Może i nie macie pieniędzy – mówi – ale za to padalcow jest pod dostatkiem. – Chwyta mnie brutalnie za udo. – Zacznę od tego. Robi mi się gorąco, łapię powietrze ustami, zaciskam dłonie w pięści, żeby nie było widać, że się trzęsę. Chcę krzyczeć, chcę mu połamać wszystkie kości, ale słabnę z każdą sekundą. Jego dotyk upokarza mnie i unicestwia. Na chwilę znów staję się mlokosem, bezsilnym jak wtedy, gdy żołnierz wywlekał jego matkę z domu. – Dość! – Mama Agba odsuwa strażnika i przygarnia mnie do piersi, warcząc jak lworożka broniąca młodych. – Dałam wam pieniądze, na więcej nie liczcie. Precz stąd. Podrażniony jej zuchwałością strażnik sięga po miecz, ale ciemniejszy towarzysz chwyta go za ramię. – Chodź. Musimy obejść całą wieś przed zmierzchem. – Wypowiada te słowa spokojnie, ale jakby zaciskając przy tym szczękę. Może ujrzał w naszych twarzach własną matkę albo siostrę, może przypominamy mu kogoś, kogo chciałby chronić. Jego towarzysz na chwilę zastyga w złowieszczym bezruchu. Wreszcie zdejmuje rękę z miecza i tylko tnie nas wzrokiem. – Nauczcie te karaluchy pokory albo ja to zrobię – ostrzega Mamę Agbę. Potem kieruje spojrzenie w moją stronę. I choć leje się ze mnie pot, w środku czuję mróz. Strażnik mierzy mnie wyzywającym wzrokiem. Tylko spróbuj, mam ochotę odszczeknąć, ale język wysechł mi na wiór. W milczeniu patrzymy, jak mężczyźni wychodzą, słuchamy, jak odgłosy podkutych butów nikną w oddali. Siła opuszcza Mamę Agbę; przypomina teraz płomień świecy zdmuchnięty przez wiatr. Podpiera się na manekinie, żeby nie upaść. Już nie jest śmiertelnie groźną wojowniczką, którą znam, lecz starą, niepozorną kobietą. – Mamo… Chcę jej pomóc, lecz dostaję od niej po łapach. – Odejdz! Głupi. Tak mnie nazwała w joruba, języku magów zakazanym od czasu wielkiej obławy. Tak dawno nie słyszałem naszej mowy, że upływa chwila, zanim sobie przypominam, co to słowo znaczy. – Na bogów, co w ciebie wstąpiło? Znowu wszystkie oczy w ahéré zwracają się na mnie. Nawet Zbyszek spogląda z wyrzutem. Ale jak Mama Agba może na mnie krzyczeć? Czy to moja wina, że strażnicy są złodziejami? – Próbowałem cię bronić. – Bronić mnie? – powtarza z niedowierzaniem Mama Agba. – Wiedziałeś, że nic nie wskórasz swoim gadaniem. Za to niewiele brakowało, a wszyscy byśmy przez ciebie zginęli! Robię krok w tył, zaskoczony surową oceną. Nigdy wcześniej nie widziałem w oczach Mamy Agby tak głębokiego rozczarowania. – Skoro nie wolno mi się im przeciwstawić, co my tu w ogóle robimy? – Głos mi się łamie, ale powstrzymuję łzy. – Po co nam trening, jeśli nie możemy się bronić? – Na litość boską, Janku, pomyśl trochę! O innych, a nie tylko o sobie. Gdybyś zrobił krzywdę tym ludziom, kto by obronił twojego ojca? Kto uratuje Tomka, gdy strażnicy przyjdą szukać krwawej pomsty? Otwieram usta, lecz nie wiem, co odpowiedzieć. Ona ma rację. Nawet gdybym zdołał pokonać kilku strażników, nie poradzę sobie z armią. Prędzej czy później mnie znajdą. Prędzej czy później złamią ludzi, których kocham. – Mamo Agbo? – odzywa się cienkim głosikiem Zbyszek. Stoi ze łzami w oczach, uczepiony luźnych spodni Pawla. – Dlaczego oni nas nienawidzą? Mama zgina się pod niewidzialnym ciężarem. Wyciąga ramiona w stronę Zbyszka. – To nie tak, moje dziecko. Oni nienawidzą tego, kim miałeś się stać. Zbyszek wtula się w Mamę, szata tłumi jego łkanie. Mama Agba rozgląda się po izbie, patrzy w oczy innym chlopcom, którzy powstrzymują płacz. – Janek spytał, co my tu robimy. To ważne pytanie. Często rozmawiamy o tym, jak walczyć, a nigdy o tym dlaczego. – Mama sadza Zbyszka na podłodze i kiwa dłonią na Pawla, żeby przyniosł jej stołek. – Musicie pamiętać, że świat nie zawsze tak wyglądał. Był czas, kiedy wszyscy stali po jednej stronie. Mama Agba sadowi się na siedzisku, a zainteresowani jej slowami chlopcy zbierają się wokół niej. Codziennie Mama kończy zajęcia opowieścią lub baśnią, nauką z dawnych czasów. Zwykle siadam z przodu i chłonę każde słowo. Dziś trzymam się z boku, bo jest mi wstyd. Mama Agba miarowo pociera dłonie. Mimo tego, co się wydarzyło, na jej ustach migocze niewyraźny uśmiech, uśmiech, który potrafi wywołać tylko jedna opowieść. Nie mogę się oprzeć, podchodzę bliżej, przeciskam się między chlopcami. To nasza historia. Opowieść o nas. Prawda, którą król usiłował pogrzebać razem z naszymi zmarłymi. – Na początku Orisza była szczęśliwą krainą uświęconych magów. Każdy z dziesięciu klanów został obdarzony przez bogów inną mocą. Jedni władali wodą, inni panowali nad ogniem. Jeszcze inni czytali w myślach, a nawet sięgali wzrokiem poza czas! Choć wszyscy dobrze znamy tę opowieść – od Mamy Agby, od rodziców, których straciliśmy – nie przestaje robić na nas wrażenia. Z wypiekami na twarzy słuchamy o magach posiadających dar uzdrawiania i wywoływania chorób. Nachylamy się bliżej, kiedy Mama Agba opowiada o poskromicielach dzikich zwierząt, o magach trzymających w dłoniach światło i mrok. – Wszyscy magowie rodzili się z białymi włosami – to był znak, że dotknął ich palec bogów. Używali swoich darów, by służyć ludowi Oriszy, a w zamian otaczano ich szacunkiem. Ale nie każdy przychodził na świat z darem. – Mama Agba zatacza dłonią koło. – I dlatego świętowano narodziny nowego maga, cieszono się na widok białych loków. Ci mali wybrańcy do ukończenia trzynastego roku nie byli w stanie używać magii. Dopóki ich moce się nie objawiły, nazywano ich "boskimi." Zbyszek z uśmiechem unosi brodę: bo juz wie, ze jest mieszkancem cudownej krainy Orisza. Mama Agba chwyta między palce pasmo jego białych włosów, znak szczególny, który nauczono nas ukrywać przed światem. – Magowie stali się pierwszymi królami i królowymi Oriszy. To były czasy bez wojen… Pokój jednak nie trwał wiecznie. Gdy rządzący zaczęli nadużywać magii, bogowie za karę pozbawili ich mocy. Razem z magią zniknęły białe włosy… W kolejnych pokoleniach podziw dla magów stopniowo przeradzał się w strach przed nimi, a strach w nienawiść. Nienawiść zaś w przemoc, w pragnienie wytępienia magów. W izbie zrobiło się teraz jakby ciemniej. Wszyscy wiemy, co było dalej. Noc, której nigdy nie wspominamy i której nigdy nie zapomnimy. – Dopóki magowie mieli swoje moce, byli w stanie się bronić i trwać. Ale jedenaście lat temu magia zniknęła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego. – Mama Agba zamyka oczy i wydaje z siebie ciężkie westchnienie. – Jednego dnia magia żyła, następnego umarła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego? Z szacunku dla Mamy Agby gryzę się w język. Mówi tak, jak wszyscy dorośli, którzy widzieli wielka obławę na własne oczy. Z rezygnacją. Jak gdyby bogowie odebrali nam moc, żeby nas ukarać, a może pod wpływem kaprysu. W głębi duszy znam prawdę. Domyśliłem się jej, kiedy zobaczyłem magów innych wiosek w kajdanach. Bogowie umarli razem z naszą magią. Już nie wrócą. – Tamtego nieszczęsnego dnia król Saran nie wahał się ani chwili – ciągnie Mama Agba. – Wykorzystał moment słabości magów i zaatakował. Zamykam oczy, stawiam tamę łzom. Widzę łańcuch, który zarzucili na szyję Mamie. Krople krwi lądujące w piasku. Wspomnienie Obławy przepełnia trzcinową chatę, nasyca powietrze smutkiem. Tamtej nocy wszyscy straciliśmy bliskich, którzy byli magami. Mama Agba wstaje z westchnieniem, znów nabiera siły, z której jest znana. Patrzy po kolei na wszystkich chlopcow w izbie – jak generał przeglądający swoje wojsko.– Uczę sztuki kija każdego chętnego do nauki, bo zawsze znajdą się na tym świecie ludzie, którzy będą chcieli zrobić wam krzywdę. Ale tutaj szkolę chlopcow poległych magów. Choć nie macie już w sobie mocy, aby w przyszłości stać się magami, nadal cierpicie z powodu nienawiści i przemocy. Oto dlaczego tu jesteśmy. Oto dlaczego trenujemy. Mama gwałtownym ruchem dobywa własny rozkładany kij i uderza nim o trzcinową podłogę. – Wasi przeciwnicy noszą miecze. Dlaczego uczę was władania kijem? Powtarzamy chórem mantrę, którą nam wpoiła: – Uderza zamiast ranić, rani zamiast okaleczać, okalecza zamiast zabijać. Kij nie unicestwia. – Uczę was walki w ogrodzie, abyście na polu walki nie byli jak ogrodnicy. Daję wam siłę do walki, ale umiar także jest siłą, którą musicie posiąść. – Mama zwraca się do mnie: – Macie bronić tych, którzy sami się nie obronią. Oto prawda kija. Chlopcy kiwają głowami, a ja wbijam wzrok w ziemię. Znowu prawie doprowadziłem do tragedii. Znowu wszystkich zawiodłem. – No dobrze… – wzdycha Mama Agba. – Wystarczy na dziś. Pozbierajcie swoje rzeczy. Ciąg dalszy jutro. Chlopcy z ulgą wychodzą jeden po drugim. Chcę pójść w ich ślady, lecz pomarszczona ręka Mamy Agby chwyta mnie za ramię. – Mamo… – Milcz – ucina. Ostatni chlopcy rzucają mi współczujące spojrzenia. Łapią się odruchowo za pupy, jakby w myślach liczyli, ile dostanę batów. Dwadzieścia za nieposłuszeństwo… Pięćdziesiąt za odzywanie się bez pytania… Sto za to, że prawie nas wszystkie zabiłes… Nie. Sto batów byłoby zbyt pobłażliwą karą. Wstrzymuję oddech i szykuję się na ból. To nie potrwa długo, mówię sobie. Skończy się, zanim… – Usiądź, Janku. Mama Agba podaje mi kubek z herbatą, po czym nalewa sobie. Ciepłe naczynie ogrzewa mi dłonie, słodka woń napoju wypełnia nozdrza. Marszczę brwi. – Dodałaś trucizny? Kąciki jej ust drgnęły, ale ukrywa rozbawienie pod surową miną. Ja ukrywam swoje w kubku z herbatą, upijam łyk i rozkoszuję się smakiem miodu. Obracam kubek w dłoniach, wodzę palcami po lawendowych koralikach wzdłuż brzegu. Mama też miała taki kubek, tylko ze srebrnymi paciorkami – na cześć Olimpu, i bogini życia i śmierci. Wspomnienia na chwilę pozwalają mi zapomnieć o rozczarowaniu Mamy Agby, lecz gdy smak herbaty zanika, znów ogarnia mnie gorzkie poczucie winy. Mama Agba nie powinna musieć znosić takich szykan. Nie z mojego powodu. – Przepraszam. – Skubię koraliki na krawędzi kubka, żeby nie podnosić wzroku. – Wiem… Wiem, że tylko przysparzam ci kłopotów. Mama Agba, tak jak Pawel, jest Oriszanką, w której nie drzemią żadne magiczne moce. Przed Obławą myśleliśmy, że bogowie decydują o tym, kto się rodzi szczesliwym mieszkancem naszej wioski, a kto nie; teraz, gdy magia zniknęła, nie rozumiem, czemu właściwie służy to rozróżnienie. Mama Agba nie ma białych włosów jak my, mogłaby się wtopić w resztę Oriszan i uniknąć prześladowań. Gdyby się z nami nie zadawała, strażnicy pewnie daliby jej spokój. Jakaś cząstka mojej duszy chciałaby, żeby Mama Agba nas porzuciła i oszczędziła sobie tych cierpień. Jako dobra krawcowa pewnie mogłaby sprzedawać ubrania i nieźle z tego żyć. – Zaczynasz coraz bardziej ją przypominać, wiesz? – Mama Agba upija łyczek herbaty i się uśmiecha. – Zwłaszcza gdy krzyczysz, podobieństwo jest zatrważające. Odziedziczyłeś jej gniew. Nie wierzę własnym uszom. Mama Agba nie lubi rozmawiać o tych, których straciliśmy. Żaden z nas tego nie lubi. Aby ukryć zaskoczenie, upijam kolejny łyk herbaty. – No dobrze. – Z twarzy Mamy Agby znika uśmiech, a pojawia się na niej wyraz troski. – W czasie Obławy byłeś jeszcze dzieckiem. Bałam się, że zapomnisz. – Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał. Jak mogłbym zapomnieć tę twarz niczym słońce? Właśnie tę twarz staram się pamiętać. Samą twarz, a nie zwłoki ze strużką krwi na szyi. – Wiem, że walczysz dla niej. – Mama Agba przesuwa dłonią po moich białych włosach. – Ale król jest bezwzględny, Janku. Prędzej wymorduje wszystkich poddanych, niż przymknie oko na bunt wioski. Kiedy przeciwnik nie ma honoru, trzeba obrać inne, mądrzejsze metody walki. – Takie jak okładanie tych drani kijem? Mama Agba się śmieje, aż marszczy jej się skóra wokół mahoniowych oczu. – Obiecaj mi tylko, że będ ziesz ostrożny. Że poczekasz na odpowiedni moment do walki. Chwytam Mamę Agbę za dłonie i chylę przed nią nisko głowę na znak szacunku. – Obiecuję, Mamo. Więcej cię nie zawiodę. – To dobrze, bo jest coś, co mam zamiar ci pokazać, a nie chciałabym potem tego żałować. Mama Agba sięga za pazuchę i wydobywa spod szaty krótki czarny pręt. Wstrząsa nadgarstkiem, a pręt wydłuża się i zmienia w lśniący metalowy kij do walki. Odskakuję odruchowo. – O bogowie! – wyrywa mi się. Muszę ze sobą walczyć, żeby nie chwycić tego arcydzieła. Czarny metal pokrywają prastare symbole, każdy z nich przypomina o jednej z lekcji udzielonych nam przez Mamę Agbę. Moje oczy, niczym pszczoły zwabione przez nektar, zatrzymują się najpierw na akofenie: dwa skrzyżowane ostrza, miecze wojny. „Odwaga nie musi grzmieć” – wspominam jej słowa. „Męstwo nie musi oślepiać”. Obok mieczy widnieje akoma, serce cierpliwości i tolerancji. Tamtego dnia… Dałabym głowę, że tamtego dnia dostałam od niej lanie. Każdy kolejny symbol odsyła mnie do innej nauki, innej opowieści, innej mądrości. Spoglądam wyczekująco na Mamę. To prezent czy raczej narzędzie, którym wymierzy mi karę? – Proszę. – Kładzie gładki pręt na mojej dłoni. Natychmiast wyczuwam jego moc. I ten ciężar żelaza… Oto broń stworzona do gruchotania czaszek. – Czy to się dzieje naprawdę? Mama twierdząco kiwa głową. – Walczyłeś dziś jak wojownik. Zdałeś egzamin. Wstaję, żeby zakręcić kijem, by ucieszyc się jego siłą. Metal tnie powietrze jak nóż. Żaden wystrugany przeze mnie drewniany kij nie był tak zabójczy. – Pamiętasz, co ci powiedziałam, kiedy zaczynaliśmy treningi? Potwierdzam skinieniem głowy i przedrzeźniam zmęczony głos Mamy Agby: – Jeśli zamierzasz się bić ze strażnikami, lepiej naucz się wygrywać. Dostaję od niej po głowie, ale trzcinowe ściany izby rozbrzmiewają jej serdecznym śmiechem. Oddaję kij, a Mama Agba uderza końcem o ziemię i broń składa się z powrotem w krótki pręt. – Ty już wiesz, jak wygrywać – mówi. – Mam tylko nadzieję, że będziesz wiedział, kiedy się bić. Gdy znowu wręcza mi kij, duma miesza się we mnie z bólem. Bojąc się otworzyć usta, obejmuję ją w pasie, wciągam nosem znajomy zapach świeżo upranej tkaniny i słodkiej herbaty. Mama Agba na moment sztywnieje, ale przytula mnie mocno, kojąco. Potem się odsuwa, żeby coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili płachty u wejścia znów się rozchylają. Odruchowo chwytam czarny pręt i dopiero po sekundzie rozpoznaję mojego starszego brata Tomka. Wysoki, potężnie zbudowany, w jego obecności trzcinowa chatka wydaje się nagle dużo mniejsza. Mięśnie ma napięte, ścięgna rysują się wyraźnie pod ciemną skórą. Spomiędzy czarnych włosów obficie ścieka mu na czoło pot. Gdy napotykam jego wzrok, ostry niepokój przeszywa mi serce. Uslyszalem tylko ostatnie slowa: -"Do domu..." Tata oczekiwal mnie juz u wejścia do chaty. Był pozny wieczor, a ja jeszcze podjalem z nim rozmowe. On w koncu powiedzial mi dawno pamiętne slowa: "Pokażę ci góry..." A pamietasz tato nasza piosenke. I jeszcze raz przed pojsciem spac wspolnie zanucilismy znana nam piesn: 1. - Witaj mój przyjacielu, tak długo cię nie widziałem. -Witaj mój mały, czas spedzony z Toba, zawsze jest piekny. - Powiedz mi przyjacielu, w twojej ojczyźnie, jak tam jest? - Z pewnością jest inaczej, jak znasz to z domu... Spiewamy wspolnie: - Chodź, pokażę ci góry, orla na wietrze... - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie. - A potem bedziemy śpiewac piosenki o tęsknocie i czyms więcej, o tym, co czynie chetnie, kiedy jestem bardzo radosny. 2. - Witaj mój przyjacielu. Wiesz, czasami marzę nawet o księżycu... - Witaj mój mały, marzysz o nim, bo jego światło było juz nie raz wychwalane i bylo tego warte. -Och, zebym byl tylko juz dzisiaj tak duży, jak dorośli... - I ja czasami tego bym chcial, zebym był zaskakiwany, jak to bylo, gdy byłem dzieckiem - zebym byl jak orzeł na wietrze. Wspolnie powtarzamy: - Chodź, pokażę ci góry, - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie... A nasze wysnione przedtem i radosne piosenki, będziemy śpiewać zawsze i wszedzie.
View all posts by sbarszczak2009