Stanisław Barszczak, Była cicha i piękna jak wiosna,
(Eseje zawarte w tym blogu zacząłem pisać mniej więcej osiem lat temu. Już znacznie wcześniej czułem potrzebę, by opowiedzieć czytelnikom o swojej twórczości i o tym, jak to jest być świadkiem naszych trudnych czasów, autor)
Przed kilku miesiącami na nowo odkrywałem moje drogi w Rzymie, wiecznym mieście, a tym razem moim marzeniem stało się odwiedzenie miejsc przeze mnie jeszcze nie poznanych na mojej ziemi ojczystej. Prócz wielkich figur Chrystusa, którymi słynie Polska- moja ojczyzna, tu także są piękne figury Matki Boga. O i zaraz przypomniała mi się piosenka, którą śpiewa Mireille Mathieu, o statule Madonny, która spogląda na wędrujące morze, w błękit nieba- bez zimy, w bezkres, na końcu świata. Matka trzymająca Dziecię ma czułe serce, także na modlitwy wieśniaków, którzy ją proszą o: dużo deszczu na nasze równiny, Święta Maryjo, dużo zboża na naszej ziemi, żeby w naszych domach było dużo kwiecia. Chroń tych, których kocham. Święta Maryjo, daj im światło i uśmiechu w sercu. Statua Madonny ma zakochanych, z ich naręczem obietnic. I czasem modlę się do niej spojrzeniem, kiedy mnie ranisz, śpiewa Mireille. Matka trzymająca Dziecię ma tylko jedną historię, właśnie tę należącą do wszystkich tych ludzi tu przybyłych, by wierzyć… Osobiście zaraz też przystaję przy świętym Piotrze. Obwieszczam rezurekcję jako uznanie słabości, bycie w pełni human, człowiekiem. Chyba jednak Jezus zaskoczył Szymona nad jeziorem Genezaret tym pytaniem: czy miłujesz mnie więcej aniżeli ci? (inni apostołowie, ang. do you love me more) Dużo większy jest Jezus (ang. more bigger)- poprzez stworzenie możliwości samorealizacji ludzkiej w pełni. I tak czasem potrzebuję przerwy i wyjścia na zewnątrz. Jakkolwiek jestem w kościele, bo kościół jest naszym zbawieniem się w Bogu, to jednak pragnę nwych roszad wciąż w moim kościele. Rezurekcji! Wydaje mi się, że powinniśmy wplatać w codzienne życie zdarzenia, które Bóg ukazał Izraelowi przed wiekami, tym samym ujrzeć przed oczami Boga motywy codziennych ludzkich czynów, gwałty i niewierności. I zaraz biję się w piersi, bo Jezus powiedział: “na początku tak nie było. Ze względu na waszą zatwardziałość Mojżesz przepisał wam to prawo…” Chciałbym rzec tutaj za świętym Augustynem: Boże wyższym, wyższą sumą mnie jesteś! Jesteś wyższy Boże, nawet od tego, co jest we mnie moim najwyższym spełnieniem. “Tu autem eram interior intimo meo, superior summo meo,” św. Augustyn napisał o Bogu. Ale żyjemy w niebezpiecznym momencie historii, w wyjątkowym czasie. Mamy “przemoc obrazów” w tej erze…Nadto przeważa krytyka cynicznego rozumu. Zarazem środki masowego przekazu, telewizja choćby staje się źródłem bezsensu. Jakkolwiek wielkie grupy ludzkie zbiera, a te grupy agitują; telewizja pokazuje ludzi, którzy uprawiają sport, następuje aktywowanie potencjalności człowieka- to jednak nie jest w pełni czytelne. W tym kraju nie ma Boga w naszych czasach. Boże, czy jest tylko tchórz… Boże takiego mnie stworzyłeś i takiego mnie masz…Czy my jesteśmy tchórzami? Najczęściej załatwia się codzienne sprawy terroryzmem i zastraszeniem opinii publicznej. Ale może tak ma być. Młodzież śpiewa z papieżem: Jesus Christ, you are my love! Jak zwyciężał Prezydent Trump w USA w kampanii wyborczej. Po prostu zauważył: “iż jest jedynym gejem, który chroni ludzi.” Mnie to się nie podoba. Papież Franciszek nie potępia gwałtu. Jednostka nadal zerem. A przecież w Biblii człowiek nie jest dla szabatu ale szabat dla człowieka. Ale my świętujemy niedzielę. Więcej zatem powiem, ta sytuacja w historii ziemi, nie jest do zaakceptowania- nie miała prawa zabić ludzkości. Zaraz też jakby odwrócę problem, wyjdę znów od podmiotu. Co zrobić, kiedy się nie wie, co zrobić w swoim życiu? Z powyższym pytaniem spotykam się dość często ze strony różnych osób, szczególnie tych stojących na początku swojej drogi życiowej. Jeśli nie wiesz co chcesz robić, drogi Czytelniku, nie jest wcale taka zła sytuacja, zwłaszcza, jeśli jesteś w stosunkowo młodym wieku. Dzięki temu możesz bez jakichkolwiek uprzedzeń zacząć badać, co tak naprawdę cię „kręci” i to nie tylko jeśli chodzi o karierę zawodową, ale też i życie w ogóle. To bardzo zaniedbywany temat i dlatego mamy potem tak wielu ludzi w wieku 35-50 lat, którzy przechodzą w którymś momencie ciężki kryzys wieku średniego. Nagle uświadamiają sobie, że przeżyli sporą część życia zupełnie inaczej, niż tak naprawdę by chcieli i potem zaczynają się albo dramaty, albo „życie w cichej desperacji”. Po co tak długo czekać?? Po co tak długo żyć „sztucznym” życiem? Jak powiedziałem, nieprzerwanie od dwudziestu pięciu laty podróżuję po ziemi. I zaraz też jakby odwrócę problem, wyjdę znów od podmiotu. Co zrobić, kiedy się nie wie, co zrobić w swoim życiu? Z powyższym pytaniem spotykam się dość często ze strony różnych osób, szczególnie tych stojących na początku swojej drogi życiowej. Jeśli nie wiesz co chcesz robić, drogi Czytelniku, nie jest wcale taka zła sytuacja, zwłaszcza, jeśli jesteś w stosunkowo młodym wieku. Dzięki temu możesz bez jakichkolwiek uprzedzeń zacząć badać, co tak naprawdę cię „kręci” i to nie tylko jeśli chodzi o karierę zawodową, ale też i życie w ogóle. To bardzo zaniedbywany temat i dlatego mamy potem tak wielu ludzi w wieku 35-50 lat, którzy przechodzą w którymś momencie ciężki kryzys wieku średniego. Nagle uświadamiają sobie, że przeżyli sporą część życia zupełnie inaczej, niż tak naprawdę by chcieli i potem zaczynają się albo dramaty, albo „życie w cichej desperacji”. Po co tak długo czekać?? Po co tak długo żyć „sztucznym” życiem? Jak powiedziałem, nieprzerwanie od dwudziestu pięciu laty podróżuję po ziemi. “Impuls, każący nam wstać i iść- podróżować, ścigać wabiący horyzont, zostawiać samego siebie w tyle i w ten sposób zbliżać się do wewnętrznych cisz i przestrzeni – ta potrzeba musi być równie dawna, jak poczucie, że jesteśmy ludźmi. Postoje to przybytki wyobraźni, ale też przystanki przetrwania: jakaś wyjątkowa dolina, źródło z połyskującą czarno wodą, pastwisko dla zwierząt, plac targowy pełen ludzkich okrzyków i szelestu tkanin, miasto mądrych mężczyzn i niemądrych kobiet a także miseczek z czerwonymi słodyczami, nadziewane piersi gołębi, początek nowej pory roku, podchody i przepychanki gwiazd, dal, gdzie rodzi się wiatr. Oko instynktownie rozszyfrowuje krainę, jakby była księgą zagadek i niebezpieczeństw. Nic do mnie nie należy, a jednak jestem właścicielem całego mnóstwa gwiazd, tego wiatru teraz, tego kierunku tutaj, tych oto cieni snujących się po ziemi. Każda podróż jest wyprawą w nieznane, lecz mimo to szlaki odnajduje się w taki sam sposób, w jaki myśli stają się słowami, słowa zaś zmieniają się w ścieżki, a ścieżki w piasek. Piasek, wirujący w przesłaniającej widok mgle, zasypuje ślady stóp – moich własnych, moich przodków i towarzyszy. Ptaki w niebie zachowują pamięć o mnie, ich lot jak nakreślona na ziemi strzałka. Tak właśnie czytacie strofy mojego życia… Słońce jest moim schronieniem, noc moim ogniskiem. Od początku istniała potrzeba, żeby iść dalej, zabierając z sobą to, co mam do zaoferowania- sól, wonne korzenie, opowieści, muszkiety, może niewolników – i co mogę wymienić na rzeczy niezbędne do dalszej podróży. Od języka do języka (to znaczy od jednego łożyska rzeki do drugiego) droga biegnie tak głęboko, że po dotarciu do celu nie jest się już obcym…Kontynuuje swoją opowieść Breyten Breytenbach, rodem z Luandy laureat Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta 2017. Twórca-malarz, był bowiem zaangażowany w walkę z apartheidem w RPA i spędził 7 lat w tamtejszym więzieniu. (czytaj jego Refren podróżny, 2016): Pewnego dnia powrócę tam, skąd wyruszyłem, z innym spojrzeniem w oczach i z echem odległych miejsc w wyobraźni. Niosąc w sobie cień świata, lekki i przejrzysty jak skrzydła much, wolny od skrzyżowań czasu i przestrzeni. Z pozoru ten sam, będę jednak obcokrajowcem, naznaczonym już- niczym niewidzialną otoczką- przez niezliczone godziny spędzone na szlaku, przez dziwne przygody i nieznane wołania, przez słuchanie nocnych rozmów innych wędrowców, z którymi wspólnie dzieliłem wodę i słońce, a teraz znam ich bliżej niż własną rodzinę. Moja twarz będzie czarna. Przyniosę z sobą sól, wonne korzenie, bogów, śmiech niemądrych mężczyzn i szepty mądrych kobiet, może tkaniny i złoto, i wiedzę. Człowiek patrzy na własne stopy i jest zdziwiony. Są naprawdę moje? Wkrótce rok się obróci i nadlecą wędrowne ptaki z trzepotem nowych strof. Wiatr znowu kusi (sic! autora eseju). Zza widnokręgu dochodzi świeży zapach. Czas w drogę. Są pewne karby, wyrażone w rytmach, w powracaniu linii- ale nie granice. Granice są zawsze inne od tego, co widzimy na mapach władców i konkwistadorów, bo przestrzenie, w które się wkracza i które się przemierza, są głębsze i bardziej starożytne. I nie stoją w miejscu. Choć omroczone przez cienie, rzadko bywają oszpecone przez władzę, a jeśli nawet, to sama władza jest już tylko rozpadłym w pył grymasem czasu… Pochylam się do przodu, żeby lepiej słyszeć, bo teraz już wiem, że wyobraźnia jest mruczącą wędrówką obrazów. A kiedy ukłonię się na pożegnanie miejscu, w którym spędziłem noc, zabiorę z sobą słowa jak ziarnka piasku w bucie, żeby się zmieszały z pustynią kroków, zawsze nową, zawsze taką samą. Posłuchajcie: musicie podróżować dalej, bo ziemię trzeba odkrywać i zapamiętywać wciąż na nowo, cyklicznie, twórczo- jej pory roku i dźwięki, ciepłe tchnienie gościnności, uzdrawiający dotyk inności … żeby nie stała się zimna i nieprzystępna. Ziemi trzeba przypominać o wieczności życia. Jako wędrowiec będę czasem, który pamięta sam siebie, choćby nie miał kresu ni początku. I ten czas nagości utraci siebie, a później raz jeszcze zostanie odnaleziony w wierszu nieznajomego, który mnie przyjął i dał mi oddech, żebym nie zapominał o śmierci. W ten sposób będę miejscem wciąż odradzającym się jako proces i jako podróż. Początkiem istnienia jest ruch.” Tak więc znalazłem się w Polsce na Warmii, mojej ojczyźnie. A jest gorąco, połowa miesiąca sierpnia, skwar i pełne słońce. Przywitał mnie przez chwilę jak zawsze głośny gwar ludzi, tym razem pielgrzymów do Matki Bożej w Gietrzwałdzie. Miałem okazję uczestniczyć we Mszy świętej i przenocować w tym świętym miejscu, którym opiekuje się Zakon Kanoników Regularnych. To maleńka miejscowość leżąca w województwie warmińsko-mazurskim, 18 km od Olsztyna, jest słynna z powodu mających tu miejsce objawień Najświętszej Maryi Panny, które do tej pory jako jedyne na ziemiach polskich zostały oficjalnie uznane przez władzę kościelną. Objawienia gietrzwałdzkie miały miejsce dziewiętnaście lat po objawieniach w Lourdes i trwały od 27 czerwca do 16 września 1877 roku. Głównymi wizjonerkami były: trzynastoletnia Justyna Szafryńska i dwunastoletnia Barbara Samulowska. Obie pochodziły z niezamożnych polskich rodzin. Matka Boża przemówiła do nich po polsku, co miało szczególne znaczenie na terenach zaboru pruskiego, które były poddawane w tamtym czasie intensywnej germanizacji. Matka Boża objawiła się pierwszy raz Justynie, kiedy powracała z matką z egzaminu przed przystąpieniem do Pierwszej Komunii świętej. Następnego dnia „Jasną Panią” w postaci siedzącej na tronie z Dzieciątkiem Jezus pośród Aniołów nad klonem przed kościołem w czasie odmawiania różańca zobaczyła też Barbara Samulowska. Na zapytanie dziewczynek: Kto Ty Jesteś? Odpowiedziała: „Jestem Najświętsza Panna Maryja Niepokalanie Poczęta!” Na pytanie: Czego żądasz Matko Boża? Padła odpowiedź: „Życzę sobie, abyście codziennie odmawiali różaniec!”. Dalej między wieloma pytaniami o zdrowie i zbawienie różnych osób, dzieci przedłożyły i takie: „Czy Kościół w Królestwie Polskim będzie oswobodzony?” „Czy osierocone parafie na południowej Warmii wkrótce otrzymają kapłanów?” – W odpowiedzi usłyszały: „Tak, jeśli ludzie gorliwie będą się modlić, wówczas Kościół nie będzie prześladowany, a osierocone parafie otrzymają kapłanów !” Aktualność tych pytań potwierdzały prześladowania Kościoła katolickiego w Królestwie Polskim po powstaniu styczniowym przez carat i ograniczaniu jego wpływów w zaborze pruskim w okresie Kulturkampfu. Odpowiedzi Matki Bożej przyniosły wtedy pocieszenie Polakom. Faktycznie one się wypełniły. Stąd Polacy ze wszystkich dzielnic tak gromadnie nawiedzali Gietrzwałd. (czytaj wiadomości przez internet) Odpowiedzi Matki Bożej przyniosły wtedy pocieszenie Polakom. Faktycznie one się wypełniły. Stąd Polacy ze wszystkich dzielnic tak gromadnie nawiedzali Gietrzwałd. Przez to władze pruskie od razu w sposób zdecydowanie negatywny odniosły się do objawień. Miejscowa administracja, prasa niemiecka i częściowo duchowieństwo, uznały je za manifestację polityczną, za polską demonstrację narodową, za oszustwo i zabobon, rzekomo niebezpieczny dla państwa, postępu i pokoju społecznego. W stosunku do pielgrzymów polskich, do kapłanów Polaków, do miejscowego proboszcza ks. Augustyna Weichsla, wymierzono różne kary: z osadzaniem w więzieniu, nakładaniem grzywien i zawieszaniem w możliwościach wypełniania posługi duszpasterskiej. Wydarzeniami gietrzwałdzkimi interesował się ówczesny biskup warmiński Filip Krementz. Najpierw zażądał szczegółowego sprawozdania proboszcza, a potem wydelegował do Gietrzwałdu kanoników Kapituły Katedralnej, aby uczestniczyli w nabożeństwach różańcowych, obserwowali stan i zachowanie wizjonerek w trakcie objawień i sporządzili protokoły ich zeznań oraz zgromadzili obserwacje pielgrzymów i duchownych. Doniesienia delegatów biskupich potwierdziły, że w objawieniach nie może być mowy o oszustwie i kłamstwie, a dziewczęta zachowują się normalnie. W ich sposobie zachowania nie ma żadnej bigoterii ani chęci zysku bądź chęci zdobycia uznania. Wyróżniały się, jak napisano, skromnością, szczerością i prostotą. Pierwszą wzmiankę o objawieniach gietrzwałdzkich podał pelpliński “Pielgrzym”. Było 10 lipca 1877 roku. W krótkiej notatce przyrównywano je do tego, co zdarzyło się rok wcześniej w Marpingen. Autorem tego tekstu mógł być sam redaktor pisma Stanisław Roman. Wpływ objawień na Warmii był ogromny. Nastąpiło przede wszystkim odrodzenie życia obyczajowego i podniesienie świadomości religijnej wiernych. Pięć lat po wydarzeniach, w sprawozdaniu z 27 września 1882 roku ks. Augustyn Weichsel pisał: “nie sama tylko moja parafia, ale też cała okolica stała się pobożniejsza po objawieniach. Dowodzi tego wspólne odmawianie różańca świętego po wszystkich domach, wstąpienie do klasztoru bardzo wielu osób, regularne uczęszczanie do Kościoła (…). Dobre skutki objawień rozprzestrzeniły się wszędzie, przeniknęły także do Królestwa Kongresowego i Rosji (…). Wyraźnym skutkiem był zwyczaj codziennego w gromadzie odmawiania różańca. Na południowej Warmii różaniec był odmawiany prawie we wszystkich domach, podobnie też w wielu parafiach diecezji chełmińskiej, poznańskiej i wrocławskiej”. W samej wsi nad rzeką Giłwą parafianie odmawiali w kościele trzy razy dziennie różaniec: rano, w południe i wieczorem. Poza tym miały miejsce liczne nawrócenia i konwersje oraz częste przystępowanie do sakramentów świętych. Wielkie zmiany dokonały się w życiu społeczno-politycznym. Objawienia Matki Bożej uznano jako przebudzenie świadomości narodowej miejscowych Warmiaków i odrodzenie się ich poczucia jedności z Polakami z innych dzielnic. “Skoro Przenajświętsza Panienka przemówiła do dzieci warmińskich po polsku to grzechem jest jeśli ktokolwiek języka ojczystego jako daru Bożego się wyrzeka!” Argumentem tym posługiwali się działacze narodowi z południowej Warmii, kiedy w 1885 roku podejmowano akcję petycyjną i organizowali wiece w sprawie przywrócenia języka polskiego w szkołach ludowych, potem powtarzano wiele razy w “Gazecie Olsztyńskiej” i przed wyborami do parlamentu pruskiego, kiedy zabiegano o głosy dla polskiego kandydata. Kult Matki Bożej krzepł i promieniał coraz bardziej. Co roku do Gietrzwałdu 29 czerwca, 15 sierpnia i 8 września przybywały rzesze polskich pielgrzymów ze wszystkich zaborów. Tu zbiegły się ich drogi, tu szukali pokrzepienia. Z różnych stron polskiej Warmii przybywały tradycyjne łosiery. Pielgrzymowali też Niemcy. Napływ pątników skłaniał kolejnych proboszczów, bratanka ks. Augustyna Weichsla, Juliusza, Jana Hanowskiego, Hieronima Nahlenza, Franciszka Klinka do rozbudowy sanktuarium. Jeszcze podczas trwania objawień , 16 września 1877 roku w miejscu, gdzie dzieciom ukazywała się Matka Boża umieszczona została kapliczka z figurą Najświętszej Marii Panny. Została ona wykonana w Monachium. Z pobłogosławionego przez Matkę Bożą 8 września 1877 roku wieczorem źródełka pielgrzymi od lat czerpią wodę, którą przynosiła ulgę cierpiącym i liczne uzdrowienia. Sam akt błogosławieństwa został uwieczniony figurą Niepokalanej Dziewicy w altance. Wodę przeprowadzono następnie do kamiennej studzienki. Nad źródełkiem znajdują się trzy marmurowe płaskorzeźby, ukazujące Mojżesza, dotykającego laską skałę, z której wytrysnęła woda i Izraelitów, pijących wodę na pustyni. Zauważmy w końcu, że to Ksiądz Proboszcz Augustyn Weichsel opiekował się wizjonerkami, skierował je następnie do Domu św. Józefa w Pelplinie. A objawieniom gietrzwałdzkim nadał szczególne znaczenie i związał je z sytuacją narodu polskiego błogosławiony kapucyn o. Honorat Kożmiński z Zakroczymia (1829-1916). W swoich wystąpieniach podkreślał, że wydarzenia z 1877 roku są dowodem błogosławieństwa i łaski, nadanych Polakom. “Nigdy nie słyszano jeszcze, aby tak długo i tak przystępnie i do tego w sposób tak uroczysty ukazała się Matka Boża” (w tym kontekście odczytajmy na nowo orędzia Matki Boga z Medjugorie, które trwają już z górą od 36 laty, podkr. autora eseju) 11 września 1977 odbyły się, poprzedzone IV Ogólnopolskim Kongresem Mariologicznym, uroczystości 100-lecia objawień Matki Bożej, byli Prymas Polski Kardynał Stefan Wyszyński i Kardynał Karol Wojtyła, Metropolita krakowski. I Kosciół oficjalnie je potwierdził. Tegoroczne główne uroczystości jubileuszowe z udziałem Nuncjusza Apostolskiego w Polsce – Ks. Abpa Salvatore Pennacchio, Episkopatu Polski i Władz Państwowych odbędą się w Sanktuarium Matki Bożej Gietrzwałdzkiej 10 września 2017 roku o godz. 11.00. Homilię ma wygłosić J.E. Ks. Abp Wojciech Polak – Prymas Polski… Była więc modlitwa za Kościół w Polsce, mojej ojczyźnie i za rodaków. Ale już powracam do Częstochowy. Ktoś na mojej drodze mi podpowiada:- “teraz pan może, takiego jak wczoraj rozwoju już nie miał pan od lat…” Przemierzam polską ziemię ojczystą “Polskim Busem,” bo taniej. Za oknem piękne krajobrazy. Po chwili zauważyłem, w tej epoce znowu mi powiem “mniej reklam,” dzięki Bogu, powiedziałbym. “Wielkim nieszczęściem, wielką biedą naszego czasu nie jest to, że istnieją bezbożni, lecz że są przeciętni chrześcijanie,” uważał Georges Bernanos. Ale już jestem w sercu Polski, pod Jasną Górą Zwycięstwa. Kochani Czytelnicy, cieszę się zarazem, że w Częstochowie poznajecie siebie. Człowiek, który dla interesu poświęca swój honor, traci i swój honor, i swój interes. (Michel Montaigne) Kiedyś William Blake zachęcał bynajmniej do czegoś innego: “Zobaczyć świat w ziarenku piasku, niebiosa w jednym kwiecie z lasu, w ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar, w godzinie – nieskończoność czasu.” Nasza droga, to jest szczęście! Mamy być w dniu dzisiejszym. Jeśli chciałoby się być tylko szczęśliwym, cel osiągnie się szybko, jednak chciałoby się być szczęśliwszym niż inni. A to trudne, ponieważ zwykle uważamy ich za szczęśliwszych, niż są w rzeczywistości, powiedział Monteskiusz, autor rozdziału Władzy na Ustawodawczą, Wykonawczą i Sądowniczą. W tej erze mamy troszeczkę szczęścia, cieszmy się nią. Umieć dostosować się do życia trzeba. Najważniejsze jest najbliższe pięć minut, mówił Sławomir Mrożek. Sekret pójścia do przodu tkwi w dobrym początku. Nie lubię spierać się w kwestii nieba i piekła, widzicie, w obu miejscach mam już przyjaciół. Zatem grzeczność jest językiem, dzięki któremu głuchy może słyszeć a niewidomy może widzieć. I powiem Wam jeszcze, że to moje pisanie jest dla mnie związane ze sprawiedliwością, etyką i świadomością społeczną. Nie wyobrażam sobie twórczości poetyckiej pisanej z perspektywy ludzi bogatych albo tych, którzy są u władzy. Wspomniany przeze mnie Breyten Breytenbach modli się za siebie: “Istnienie Bólu jest zbyteczne Panie. Możemy równie dobrze żyć bez Niego. Kwiaty nie mają zębów, Śmierć jest na pewno jedynym spełnieniem. Ale daj nam spożywać mięso i świeżą kapustę, Uczyń nas sprężystymi jak różowe ciała ryb, Pozwól nam się zachwycać oczami jak motyle, Ułaskaw nasze usta, jelita i mózgi, Pozwól nam wciąż smakować słodycz wieczornego powietrza, Pływać w letnim morzu, ze słońcem spać, Spokojnie jeździć na rowerach w błyszczące niedziele. A my stopniowo zgnijemy jak stare statki lub drzewa, Tylko oddal ode Mnie Ból Panie. Niechaj inni go biorą, Będą więzieni, Druzgotani, Kamienowani, Wieszani, Zniewoleni, Używani, Męczeni, Krzyżowani, Przesłuchiwani, Umieszczani w areszcie domowym, Bici do nieprzytomności, Wypędzeni na głuche wyspy do końca swoich dni. Niech się przemienią w zatęchłych norach w skomlące oślizłe kupy kości, Z gwoździami w głowie, z robactwem w brzuchu. Ale nie Ja. Ale żebyśmy my nie czynili bólu i się nie skarżyli… Poeta napisał: “Jestem Afryką, o 15.34 w piątek 23 lipca 1971 sunę po przepaści Afryki (jak kameleon po wargach mowy) ponad Libią, na ukos od Benghazi, po czerwonej ziemi, gdzie zabawne chmurki jak białe słonie kosztują swego cienia; a teraz ponad wstęgą Morza Śródziemnego: niebo jest w górze i w dole: Afryko, chciałbym do ciebie przywrzeć, moja rzeczywistości, moja ziemio, ta bolesność za ciemnymi szkłami, które chronią przed blaskiem twojej wspaniałości, białej jak słonie-chmury, to nie są łzy skruchy ani smutku: Afryko, serce mi pęka z dumy, Afryko, kraju moich przodków, kraju, gdzie ojciec wpatrzony w horyzont uspokaja drzewa, kontynencie, na którym moja matka z muszel i słońca potrafi wyczarować dom, obszarze, na którym moi towarzysze powstaną w całej bezgraniczności człowieczeństwa: Afryko, płaczę, gdyż jesteś życiem mojego życia, gdyż zawsze z powrotem się odrodzę, teraz jestem słowem z ciała mego kraju, mojego lądu, mej przeszłości, teraz wiem że musimy zajść dalej, o całą wieczność dalej poza granice przyzwyczajeń, że każdy musi zdruzgotać małoduszne struktury zniewolenia, niewiedzy i odosobnienia aby dorównać twej naturze: być wysokim i stać tak pewnie jak twe góry
zarośnięty jak ty lasami, twardy i nieokiełzany jak twe pustynie, bogaty jak twe wybrzeża, urodzajny jak łożyska twych rzek, wolny jak twe zwierzęta, człowiek jak twoi ludzie, na zawsze człowiek tak jak oni, przez pamięć dla ich ran: Afryko, nasieniem rewolucji obsiejemy cię taką, jaka jesteś: a jesteś: dniem i nocą, w których mieszkają ludzie, Afryko, gdzie sny są czarne, Afryko, płaczę bo jestem silny,
Afryko, do widzenia. (z tomu „Cały czas”, Kraków 1980) A teraz jeszcze fragment poematu “taniec kamieni”. “Mój przyjaciel powiada: ten świat jest tak pełnobrzmiący, że nikt nie zdoła dopełnić go zrozumieniem, ale na początku był pusty jeśli nie liczyć tych kamieni jak skrzepłe myśli tam gdzie dzwoni mrok mój przyjaciel mówi: tak się właśnie dzieje ze skamieniałym cieniem gwiazd i tak się dzieje gdy zaglądamy w głąb studni by odkryć jedno zjawisko w blasku drugiego– czy serce nie pamięta? bo jak wnieść do wiersza obecność? przyjaciel powiada: śmierć i poezja- czyż nie są tym samym? a ptak i wiatr- czy pierwszy może latać bez drugiego?… wtedy mój przyjaciel mówi: podnosić wyobraźnię jak kamienie i rozdawać je jak się rozdaje chleb głodnym to być w ruchu a być w ruchu znaczy: wchodzić w rytm bo to jest taniec… spójrz jeszcze raz- nagi szaleniec który przez trzy długie lata chodził ulicami Luandy nosząc własne wnętrzności w misie dłoni jak ścierwo był tańczącym sprawozdawcą życia oto więc wzór: na początku formą jest pustka, a żeby ją wprawić w drganie trzeba doskonalić ptaki jako słowo-cienie, drobić i rozsiewać słowa jak cienie ptaków bo z jednej a potem z drugiej strony- jak inaczej poczujesz na twarzy prawdziwy wiatr? (z tomu „Refren podróżny”, Kraków 2016) A oto jeszcze fragment wiersza „Pozostałość / Voice over”: “późnym porankiem na niebie nad Zachodnim Wzgórzem księżyc jest pękniętym czerpakiem światła wydobytym z czasu poobcieranym do białej kości przez napływające nowiny o przemijaniu zastygłym w kamień wielki jak sen co właśnie dowodzi że od powstania gwiazdozbiorów pragnienie życia tkwiło we wszechświecie. O strażnicy, wy, co ślepi czyhacie na światło w naszej soli i lśnienie róży w naszej ranie jeśli chcecie oglądać twarze umarłych powinniście pamiętać o matkach w komorach gazowych i wiedzieć: to nie jest sposób na odzyskanie waszej tożsamości a wy stojący w drzwiach naszych domostw: wejdźcie do środka z oślepiających ram poranka i zaciemnijcie nasze progi byśmy odetchnęli z ulgą że my ludzie możemy być jak wy chodźcie, przyjdźcie napijcie się z nami arabskiej kawy to zobaczycie że jesteście ludźmi jak my jak my też płaczecie też pasujecie do trumien” (z tomu „Refren podróżny”, Kraków 2016) Zatem powiem wam, Matka- po mojej stronie, uczy mnie patriotyzmu, który podtrzymuje mój kraj przez wieki, a obecny Rząd, jeśli na to zasługuje. Ale to mój tata, on przyczynił się do uczynienia pierwszego kroku na drodze ewolucji etyki ku optymalizacji człowieczenstwa ludzkości. Powiecie zaraz, ale to matka Cię wychowała… To prawda, nie jestem odważny- wstaję późno. A trzeba uważać: czas się zbyt łatwo w przeszłość zamienia, zauważył nasz wojenny poeta Krzysztof Kamil Baczyński, “Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne- obraz dni, które czaszki białe toczy przez płonące łąki krwi… Nas nauczono. Nie ma miłości. Jakże nam jeszcze uciekać w mrok przed żaglem nozdrzy węszących nas, przed siecią wzdętą kijów i rąk, kiedy nie wrócą matki ni dzieci w pustego serca rozpruty strąk. Nas nauczono. Trzeba zapomnieć, żeby nie umrzeć rojąc to wszystko. Wstajemy nocą. Ciemno jest, ślisko. Szukamy serca- bierzemy w rękę, nasłuchujemy: wygaśnie męka, ale zostanie kamień – tak – głazowy kamień.” Przed kilku dniami znów spacerowałem po Krakowskim Przedmieściu w ukochanej Warszawie. I byłem przy “chłopcu, który hełm ma za wielki na swej główce”. Tam wspomniałem na zdanie Krzysztofa Baczyńskiego: “Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką. Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?” A Baczyński zapisał też: “nie kocham cię wcale, tylko moja dusza jakaś taka smutna, kiedy przechodzisz obok obojętnie…” Ale przejdźmy do współczesności. Papież Franciszek mówi: nauczcie się mi odpowiadać głośno. “ty jesteś Piotr…” Zebrani na Placu świętego Piotra przeżyli konsternację…słabo odpowiedź wypadła jak mi się wydaje. W tych dniach sierpniowych odwiedziłem Ojców Redemtorystów w Stolicy i w Bydgoszczy. A na spotkaniu “literackim” w Bydgoszczy, na które byłem poproszony, wyraźnie powiedziałem: w tym kraju jakby nie było Boga. Od osiemnastego wieku jest oczywiste, klarowne, że popełniamy te same błędy, mamy w głowach wspaniałe ideały, powiedzmy artystyczne, lecz ich nie spożytkujemy- bo życie zdąża nadrzędnym torem, którym i my musimy kroczyć, aby nie zostać w tyle. Jak wiecie, jestem wędrowcem po świecie spraw ludzkich. Myślę, że gdybym urodził się w innym kraju, w innych warunkach geopolitycznych, pewnie bym esejów nie pisał. Gdybym się urodził w Nowej Zelandii, to pewnie pisałbym za Krzysztofem Pendereckim musicale, ale na szczęście urodziłem się tutaj. I zamierzyłem wstawać wcześniej nieco. “Poranek to prawdziwy, zdrowy jak rydz towarzysz, kiedy tak z okrzykiem radości opada na śpiący jeszcze świat, otrząsa łzy z drzew i kwiatów, dźwięczy, hałasuje i śpiewa. Nic sobie nie robi z tkliwych uczuć, ścina chłodem wszystkie członki i śmieje się prosto w twarz, gdy człowiek staje przed nim zaspany i jeszcze jakby omotany światłem księżyca.” (Joseph von Eichendorff, Posąg z marmuru) Cel mój, uczynić coś cudownego, wtedy ludzie to przejmą. Chciałbym żeby ludzie powiedzieli, przynajmniej ktoś jeden, choćby Ania z zielonego wzgórza: wdzięczna jestem Księdzu za ugrzecznienie mojego “bladego światła” rzucanego na generację przyszłości. (fin)
Data: 2019-06-01
Stanislaw Barszczak, Jak Jas zostal magiem. Dzisiaj w naszej afrykanskiej wiosce mamy zawody sportowe. Poniewaz przynaleze do tzw. wielodzietnej rodziny, a takich w Ghanie, moim kraju, jest bardzo wiele, z niecierpliwoscia oczekuje na szczesliwa chwila wejscia do finalu zawodow. - Mamo, mnie wybierz. Muszę się powstrzymywać, żeby nie krzyczeć. Wbijam paznokcie w drewniany kij, ściskam go mocno, żeby usiedzieć w miejscu. Krople potu ściekają mi po plecach, nie wiem, czy to od porannego upału, czy dlatego, że serce tłucze mi się o żebra. Miesiąc w miesiąc byłem pomijany. Dziś musi wreszcie być inaczej. Odgarniam śnieżnobiały kędzior za ucho i staram się nie ruszać. Mama Agba jak zwykle nie ma zmiłowania, długo przygląda się każdemu z nas, aż nie wiemy, gdzie podziać wzrok. Jej brwi ściągają się w skupieniu, pogłębiając zmarszczki na ogolonej głowie. Z ciemnobrązową skórą i w niepozornym kaftanie Mama Agba niewiele się różni od reszty wioskowych starszych. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że kobieta w tym wieku może być tak niebezpieczna. – Ekhm… – chrząka z przodu Pawel, w mało subtelny sposób przypominając, że on już przeszedł tę próbę. Posyła nam uśmieszek i obraca w dłoni ręcznie rzeźbiony kij, jakby nie mogł się doczekać, aż się dowie, którego z nas pokona w czasie dzisiejszego egzaminu. Większość chlopcow boi się pojedynku z Pawlem, ale ja nie czuję strachu. Ćwiczyłem i jestem gotowy. Wiem, że stać mnie na zwycięstwo. -Janku. Chropawy głos Mamy Agby przerywa ciszę. Słychać zbiorowe westchnienie piętnastu chlopcow, którzy nie zostali wybrani. Imię odbija się od plecionych ścian trzcinowej ahéré, aż w końcu zdaję sobie sprawę, że chodzi o mnie. – Naprawdę? – pytam. Mama Agba mlaska zniecierpliwiona. – Mogę wybrać kogoś innego… – Nie! – Zrywam się na równe nogi i natychmiast posyłam jej ukłon. – Dziękuję, Mamo. Jestem gotowy. Morze brązowych twarzy rozstępuje się przede mną. Idąc, skupiam się na moich bosych stopach ocierających się o trzcinową podłogę, sprawdzam jej przyczepność, żeby zwiększyć swoje szanse na wygranie pojedynku i zdanie egzaminu. Na czarnej macie do walki Pawel pierwszy mi się kłania. Czeka, aż uczynię to samo, ale jego wzrok tylko wznieca we mnie ogień złości. Stoi w nonszalanckiej pozie, świadczącej o braku szacunku, jakbym nie był godnym przeciwnikiem. Jakby uważał, że jestem od niego gorszy. Myśli, że nie mam z nim szans. – Ukłoń się, Janku. Choć w głosie Mamy Agby pobrzmiewa wyraźna reprymenda, nie potrafię się przemóc. Stojąc tak blisko Pawla, widzę tylko jego bujne czarne włosy i kokosowy brąz skóry znacznie jaśniejszej niż moja. To karnacja tych spośród mieszkancow okolic Accry, którzy nie wiedzą, czym jest praca w słońcu. Pawel zawdzięcza to uprzywilejowanie cichemu wsparciu ojca, którego nawet nie zna. Arystokraty, który pozbył się nieprawego syna umieszczając go w naszej wiosce. Odchylam barki do tyłu i zamiast się ukłonić, dumnie wypinam pierś. Pawel odstaje wyglądem od nas o śnieżnobiałych włosach. Od tutejszych chlopcow bezustannie zmuszanych do kłaniania się takim jak on. – Janku, nie każ mi się powtarzać. – Ale Mamo… – Ukłoń się albo zejdź z ringu! Nie marnuj naszego czasu. Nie mając wyboru, zaciskam zęby i pochylam głowę. Na ustach Pawla rozkwita nieznośny uśmieszek. – Czy to takie trudne? – Kłania się znowu, choć nie musi. – Lepiej przegrać z honorem. Wśród chlopcow rozlegają się tłumione chichoty. Mama Agba ucisza je stanowczym gestem. Rzucam im złowrogie spojrzenie, po czym koncentruję się znowu na postaci przeciwnika. Zobaczymy, komu będzie do śmiechu, gdy wygram. – Na miejsca. Obaj cofamy się do krawędzi maty i unosimy swoje kije. Drwiący uśmieszek spełza z ust Pawla, a jego oczy zwężają się w szparki. To instynkt zabójczy. Patrzymy na siebie i czekamy na znak. Mama Agba przeciąga tę chwilę w nieskończoność, wreszcie woła: – Do boju! I od razu muszę się bronić. Nawet nie zdążyłem pomyśleć o wyprowadzeniu ataku, a Pawel już doskakuje do mnie z prędkością geparda. Bierze zamach kijem, mierząc w moją szyję. Ale choć za plecami słyszę stłumione okrzyki chlopcow, ani na moment nie tracę zimnej krwi. Pawel jest szybki, lecz ja potrafię być jeszcze szybszy. Unikam ciosu, wyginając się mocno do tyłu. Pawel nie czeka, aż się wyprostuję – wyprowadza kolejny atak, tym razem tnąc kijem z góry na dół z siłą chlopaka dwa razy większego od siebie. Rzucam się w bok i przetaczam po macie, a kij z trzaskiem uderza o trzciny. Pawel już bierze następny zamach. – Janku! – ostrzega mnie Mama Agba, lecz nie potrzebuję jej pomocy. Jednym płynnym ruchem przechodzę w kucki i wyciągam kij do góry, parując uderzenie Pawla. Trzcinowe ściany aż się zatrzęsły od głośnego trzasku. Moja broń też jeszcze drży, kiedy Pawel zamachuje się znowu, tym razem za cel obierając moje kolana. Odbijam się z wysuniętej do przodu nogi, robię koziołka w powietrzu ponad jego wyciągniętym kijem. Oto moja pierwsza szansa, by przejść do ataku. Wykorzystując pęd, wyprowadzam pierwszy cios. Z mojego gardła dobywa się stęknięcie. Pawel kontruje, przerywając mój atak, zanim na dobre się zaczął. – Cierpliwości, Janku! – woła Mama Agba. – Nie spiesz się. Obserwuj i reaguj. Czekaj na atak. Tłumię wzbierający w piersi jęk i kiwam głową. Cierpliwości, powtarzam sobie. Poczekaj na lepszą okazję… – Właśnie, Jan– odzywa się Pawel cicho, żeby nikt poza mną nie usłyszał. – Słuchaj się Mamy Agby. Bądź grzecznym padalcem. No tak, mogłem się tego spodziewać. To słowo. Ta wstrętna obelga. Wypowiedziana niby od niechcenia. Zawinięta w arogancki uśmieszek. Bez namysłu wyrzucam kij przed siebie. Mija brzuch Pawla o włos. Czeka mnie za to straszliwe lanie od Mamy Agby, ale i tak było warto. Nagrodą jest wystraszone spojrzenie mojego przeciwnika. – Ej! – Pawel spogląda w stronę Mamy, oczekując od niej interwencji, ale nie ma czasu się poskarżyć. Wielkimi oczami patrzy, jak obracam kij do kolejnego ataku. – To nie jest trening! – woła, uskakując przed ciosem w kolana. – Mamo... – Sam sobie nie poradzisz? – pytam ze śmiechem. – No dalej, Paul. Lepiej przegrać z honorem! W oczach Pawla pojawiają się gniewne błyski. Wygląda jak lworożec gotowy do skoku. Wściekle zaciska dłonie na kiju. Zaczyna się prawdziwa walka. Ściany chaty Mamy Agby szeleszczą, gdy nasze kije uderzają o siebie. Wymieniamy cios za cios, wypatrując szansy na kontrę, która przesądzi o wszystkim. Dostrzegam okazję i wtedy… – Uch! Kuląc ramiona, zataczam się do tyłu, fala mdłości podchodzi mi do gardła. Przez chwilę martwię się, że Pawel połamał mi żebra, lecz ból w brzuchu rozwiewa tę obawę. – Stop! – Nie! – przerywam Mamie Agbie zachrypniętym głosem. Z wysiłkiem wciągam powietrze do płuc i wspierając się kijem, prostuję plecy. – Nic mi nie jest. Jeszcze nie skończyłem. – Janku… – zaczyna Mama, lecz Pawel nie pozwala wybrzmieć jej słowom. Już mknie w moją stronę z ogniem w oczach, jego wyciągnięty kij prawie muska mi głowę. Gdy bierze nim zamach, uskakuję na bezpieczną odległość, a potem, łapiąc Pawla na wykroku, dźgam go z całej siły w mostek. – Uch! – Pawel zatacza się do tyłu z twarzą wykrzywioną bólem. Jeszcze nigdy podczas walki w chacie Mamy Agby nie został przez nikogo trafiony. Nie zna tego uczucia. Nie czekając, aż dojdzie do siebie, okręcam się i uderzam go w brzuch. Już mam zadać ostateczny cios, gdy rudawe płachty u wejścia do chaty rozchylają się i do środka wpada zdyszany Zbyszek z rozwianą białą grzywą. Szuka wzrokiem Mamy Agby. – Co się stało? Zbyszek ma łzy w oczach. – Przepraszam – kwili cicho. – Zasnałem. Ja… ja…– Wyduś to z siebie, dziecko! – Nadchodzą! – wykrzykuje wreszcie. – Są już blisko! Groza tej chwili na moment wysysa mi całe powietrze z płuc. Zresztą nie tylko mnie. Wszyscy jesteśmy sparaliżowani strachem. Instynkt przetrwania bierze jednak górę. – Prędko! – rzuca Mama Agba. – Nie ma czasu! Podnoszę Pawla z podłogi. Oddycha ciężko, ze świstem, ale musi wziąć się w garść. Chwytam jego kij i zbieram pozostałe. W chacie panuje wielkie zamieszanie. Wszyscy zacierają ślady. W powietrzu fruwają metry jasnej tkaniny. Powstaje armia trzcinowych manekinów. Czy zdążymy? Trudno powiedzieć w tym rozgardiaszu. Ja robię swoje: chowam kije pod matą ringu, żeby nikt ich nie zobaczył. Ledwie skończyłem, Pawel wpycha mi do rąk drewnianą igłę. Biegnę na swoje stanowisko, gdy płachty znów się rozwierają. – Janku! – woła ostro Mama Agba. Zastygam w bezruchu. Wszystkie oczy patrzą teraz na mnie. Nie czekając, aż się odezwę, Mama daje mi po głowie, aż czuję gorące mrówki na plecach. – Wracaj na swoje miejsce! – rzuca surowo. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Mamo Agbo, ja…Nachyla się bliżej z błyskiem prawdy w oczach. Odwrócenie uwagi… Próbuje zyskać dla nas więcej czasu. – Przepraszam, Mamo Agbo. Wybacz mi. – Wracaj na swoje miejsce. Zagryzam wargę, żeby się nie uśmiechnąć, i zwieszam przepraszająco głowę, zerkając kątem oka na strażników, którzy weszli do chaty. Niższy, jak większość okolicznych żołnierzy, wyglądem przypomina Pawla: kokosowy brąz zwieńczony czarną czupryną. Mimo że otaczają go sami nastokatkowie, trzyma dłoń na rękojeści miecza. Zaciska na niej palce, jakby spodziewał się, że któryś z nas go zaatakuje. Drugi strażnik, wysoki i poważny, jest od niego dużo ciemniejszy. Stoi blisko wejścia, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Widocznie ma w sobie choć odrobinę wstydu. Obaj na żelaznych pancerzach noszą dumnie znak króla Sarana. Samo spojrzenie na ozdobnego białego lamparta, symbol monarchy, który ich tu przysłał, przyprawia mnie o ścisk żołądka. Z ostentacyjnym nadąsaniem wracam do trzcinowego manekina. Czuję tak wielką ulgę, że nogi prawie się pode mną uginają. Miejsce, które jeszcze przed chwilą było ringiem, teraz całkiem przekonująco udaje warsztat krawiecki. Po chwili spojrzalem na manekiny wykonywane przez dziewczyny z wioski ozdobione jasnymi materiałami w charakterystyczne wzory Mamy Agby. I przypomnialem byl sobie, ze dziewczyny z naszej wioski obszywaja brzegi rodzimych koszul tymi pieknymi wzorami juz od wielu lat. Mama Agba przechadza się między rzędami chlopcow i przygląda się ich zainteresowaniu jakim oni obdarzaja teraz zwykle manekiny. Mimo nerwów uśmiecham się, widząc, jak ignoruje nieproszonych gości. – W czym mogę pomóc? – pyta w końcu. – Zbieramy podatek – odbąkuje ciemniejszy strażnik. Mamie Agbie wydłuża się twarz. – Zapłaciłam w zeszłym tygodniu. – Nie chodzi o podatek od handlu. – Drugi strażnik toczy wzrokiem po białowłosych sympatycznych nastolatkach. – Wzrosły opłaty za padalce. Wy ich macie dużo, więc będzie was to kosztować. No tak. Ściskam koszulę manekina z taką siłą, że aż bolą mnie palce. Królowi nie wystarczy pognębić mieszkancow wioski. Musi jeszcze ukarać każdego, kto próbuje nam pomagać. Zaciskam zęby, starając się nie myśleć o strażniku, o bólu, jaki mi sprawiło tamto słowo. Padalce. Nieważne, że nigdy nie będzie nam dane stać się magami. W ich oczach wciąż jesteśmy glistami. I nie będziemy niczym więcej. Usta Mamy Agby zmieniają się w cienką kreskę. Przecież nie wytrzaśnie tych pieniędzy spod ziemi. – Podwyższyliście już podatek od mieszkancow naszej wioski w zeszłym miesiącu. I dwa miesiące temu. Jaśniejszy strażnik robi krok do przodu i sięga po miecz, jakby chciał pokazać, że nie będzie się z nikim patyczkował. – Może byłoby mądrzej nie zadawać się z glistami. – Może byłoby mądrzej nas nie okradać. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Nie zdążyłem się ugryźć w język. Wszyscy w chacie wstrzymują oddech. Mama Agba sztywnieje, jej ciemne oczy błagają mnie, bym zamilkł. – Nie możecie bez końca podnosić podatków – oznajmiam. – Ibawici nie zarabiają więcej niż do tej pory. Skąd mamy wziąć tyle pieniędzy? Strażnik zbliża się niespiesznym krokiem. Korci mnie, żeby sięgnąć po kij. Mogłbym zwalić mężczyznę z nóg jednym precyzyjnym uderzeniem; jednym celnym pchnięciem zmiażdżyłbym mu gardło. Dopiero po chwili dociera do mnie, że miecz tego strażnika nie jest zwykłym mieczem. W pochwie pobłyskuje czarne ostrze, metal droższy niż złoto. Majacyt. Stop przygotowany przez króla Sarana przed obławą. Broń stworzona po to, by osłabić naszą magię i wypalać dziury w naszych ciałach. Tak jak czarny łańcuch, który zawiesili na szyi Mamy. Potężny mag moze przezwyciężyć jego moc, ale większość z nas jest bezsilna wobec tego rzadkiego metalu. Choć sam nie władam żadną magią, i tak dostaję gęsiej skórki, gdy strażnik zbliża się do mnie z majacytowym ostrzem. – Na twoim miejscu trzymałbym język za zębami, brzdacu. Ma rację. Powinienem milczeć. Schować urażoną dumę do kieszeni. Dożyć jutra. Ale gdy tak stoimy twarzą w twarz, muszę walczyć ze sobą, żeby mu nie wbić drewnianej igły w to błyszczące piwne oko. Może ja powinienem być cicho. A może on powinien umrzeć. – Sam trzymaj… Mama Agba odpycha mnie tak mocno, że się przewracam. – Proszę. – Wręcza mu garść monet. – Mamo, nie… – odzywam się, ale zamieram pod jej groźnym spojrzeniem. Zamykam usta, podnoszę się i chwytam wzorzystej koszuli manekina. Strażnik przelicza brzęczące brązowe monety w dłoni. W końcu odchrząkuje. – Za mało. – Musi wystarczyć – odpowiada Mama Agba z nutą desperacji. – To wszystko, co mam. Nienawiść aż we mnie kipi, parzy mnie od wewnątrz. To nie w porządku, że Mama Agba musi błagać o litość. Unoszę wzrok i natrafiam na spojrzenie strażnika. Błąd. Nie zdążyłem się odwrócić i ukryć obrzydzenia. Mężczyzna chwyta mnie za włosy. – Au! – krzyczę z bólu. Strażnik rzuca mnie na twarz i przygniata kolanem do ziemi. Na chwilę tracę dech. – Może i nie macie pieniędzy – mówi – ale za to padalcow jest pod dostatkiem. – Chwyta mnie brutalnie za udo. – Zacznę od tego. Robi mi się gorąco, łapię powietrze ustami, zaciskam dłonie w pięści, żeby nie było widać, że się trzęsę. Chcę krzyczeć, chcę mu połamać wszystkie kości, ale słabnę z każdą sekundą. Jego dotyk upokarza mnie i unicestwia. Na chwilę znów staję się mlokosem, bezsilnym jak wtedy, gdy żołnierz wywlekał jego matkę z domu. – Dość! – Mama Agba odsuwa strażnika i przygarnia mnie do piersi, warcząc jak lworożka broniąca młodych. – Dałam wam pieniądze, na więcej nie liczcie. Precz stąd. Podrażniony jej zuchwałością strażnik sięga po miecz, ale ciemniejszy towarzysz chwyta go za ramię. – Chodź. Musimy obejść całą wieś przed zmierzchem. – Wypowiada te słowa spokojnie, ale jakby zaciskając przy tym szczękę. Może ujrzał w naszych twarzach własną matkę albo siostrę, może przypominamy mu kogoś, kogo chciałby chronić. Jego towarzysz na chwilę zastyga w złowieszczym bezruchu. Wreszcie zdejmuje rękę z miecza i tylko tnie nas wzrokiem. – Nauczcie te karaluchy pokory albo ja to zrobię – ostrzega Mamę Agbę. Potem kieruje spojrzenie w moją stronę. I choć leje się ze mnie pot, w środku czuję mróz. Strażnik mierzy mnie wyzywającym wzrokiem. Tylko spróbuj, mam ochotę odszczeknąć, ale język wysechł mi na wiór. W milczeniu patrzymy, jak mężczyźni wychodzą, słuchamy, jak odgłosy podkutych butów nikną w oddali. Siła opuszcza Mamę Agbę; przypomina teraz płomień świecy zdmuchnięty przez wiatr. Podpiera się na manekinie, żeby nie upaść. Już nie jest śmiertelnie groźną wojowniczką, którą znam, lecz starą, niepozorną kobietą. – Mamo… Chcę jej pomóc, lecz dostaję od niej po łapach. – Odejdz! Głupi. Tak mnie nazwała w joruba, języku magów zakazanym od czasu wielkiej obławy. Tak dawno nie słyszałem naszej mowy, że upływa chwila, zanim sobie przypominam, co to słowo znaczy. – Na bogów, co w ciebie wstąpiło? Znowu wszystkie oczy w ahéré zwracają się na mnie. Nawet Zbyszek spogląda z wyrzutem. Ale jak Mama Agba może na mnie krzyczeć? Czy to moja wina, że strażnicy są złodziejami? – Próbowałem cię bronić. – Bronić mnie? – powtarza z niedowierzaniem Mama Agba. – Wiedziałeś, że nic nie wskórasz swoim gadaniem. Za to niewiele brakowało, a wszyscy byśmy przez ciebie zginęli! Robię krok w tył, zaskoczony surową oceną. Nigdy wcześniej nie widziałem w oczach Mamy Agby tak głębokiego rozczarowania. – Skoro nie wolno mi się im przeciwstawić, co my tu w ogóle robimy? – Głos mi się łamie, ale powstrzymuję łzy. – Po co nam trening, jeśli nie możemy się bronić? – Na litość boską, Janku, pomyśl trochę! O innych, a nie tylko o sobie. Gdybyś zrobił krzywdę tym ludziom, kto by obronił twojego ojca? Kto uratuje Tomka, gdy strażnicy przyjdą szukać krwawej pomsty? Otwieram usta, lecz nie wiem, co odpowiedzieć. Ona ma rację. Nawet gdybym zdołał pokonać kilku strażników, nie poradzę sobie z armią. Prędzej czy później mnie znajdą. Prędzej czy później złamią ludzi, których kocham. – Mamo Agbo? – odzywa się cienkim głosikiem Zbyszek. Stoi ze łzami w oczach, uczepiony luźnych spodni Pawla. – Dlaczego oni nas nienawidzą? Mama zgina się pod niewidzialnym ciężarem. Wyciąga ramiona w stronę Zbyszka. – To nie tak, moje dziecko. Oni nienawidzą tego, kim miałeś się stać. Zbyszek wtula się w Mamę, szata tłumi jego łkanie. Mama Agba rozgląda się po izbie, patrzy w oczy innym chlopcom, którzy powstrzymują płacz. – Janek spytał, co my tu robimy. To ważne pytanie. Często rozmawiamy o tym, jak walczyć, a nigdy o tym dlaczego. – Mama sadza Zbyszka na podłodze i kiwa dłonią na Pawla, żeby przyniosł jej stołek. – Musicie pamiętać, że świat nie zawsze tak wyglądał. Był czas, kiedy wszyscy stali po jednej stronie. Mama Agba sadowi się na siedzisku, a zainteresowani jej slowami chlopcy zbierają się wokół niej. Codziennie Mama kończy zajęcia opowieścią lub baśnią, nauką z dawnych czasów. Zwykle siadam z przodu i chłonę każde słowo. Dziś trzymam się z boku, bo jest mi wstyd. Mama Agba miarowo pociera dłonie. Mimo tego, co się wydarzyło, na jej ustach migocze niewyraźny uśmiech, uśmiech, który potrafi wywołać tylko jedna opowieść. Nie mogę się oprzeć, podchodzę bliżej, przeciskam się między chlopcami. To nasza historia. Opowieść o nas. Prawda, którą król usiłował pogrzebać razem z naszymi zmarłymi. – Na początku Orisza była szczęśliwą krainą uświęconych magów. Każdy z dziesięciu klanów został obdarzony przez bogów inną mocą. Jedni władali wodą, inni panowali nad ogniem. Jeszcze inni czytali w myślach, a nawet sięgali wzrokiem poza czas! Choć wszyscy dobrze znamy tę opowieść – od Mamy Agby, od rodziców, których straciliśmy – nie przestaje robić na nas wrażenia. Z wypiekami na twarzy słuchamy o magach posiadających dar uzdrawiania i wywoływania chorób. Nachylamy się bliżej, kiedy Mama Agba opowiada o poskromicielach dzikich zwierząt, o magach trzymających w dłoniach światło i mrok. – Wszyscy magowie rodzili się z białymi włosami – to był znak, że dotknął ich palec bogów. Używali swoich darów, by służyć ludowi Oriszy, a w zamian otaczano ich szacunkiem. Ale nie każdy przychodził na świat z darem. – Mama Agba zatacza dłonią koło. – I dlatego świętowano narodziny nowego maga, cieszono się na widok białych loków. Ci mali wybrańcy do ukończenia trzynastego roku nie byli w stanie używać magii. Dopóki ich moce się nie objawiły, nazywano ich "boskimi." Zbyszek z uśmiechem unosi brodę: bo juz wie, ze jest mieszkancem cudownej krainy Orisza. Mama Agba chwyta między palce pasmo jego białych włosów, znak szczególny, który nauczono nas ukrywać przed światem. – Magowie stali się pierwszymi królami i królowymi Oriszy. To były czasy bez wojen… Pokój jednak nie trwał wiecznie. Gdy rządzący zaczęli nadużywać magii, bogowie za karę pozbawili ich mocy. Razem z magią zniknęły białe włosy… W kolejnych pokoleniach podziw dla magów stopniowo przeradzał się w strach przed nimi, a strach w nienawiść. Nienawiść zaś w przemoc, w pragnienie wytępienia magów. W izbie zrobiło się teraz jakby ciemniej. Wszyscy wiemy, co było dalej. Noc, której nigdy nie wspominamy i której nigdy nie zapomnimy. – Dopóki magowie mieli swoje moce, byli w stanie się bronić i trwać. Ale jedenaście lat temu magia zniknęła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego. – Mama Agba zamyka oczy i wydaje z siebie ciężkie westchnienie. – Jednego dnia magia żyła, następnego umarła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego? Z szacunku dla Mamy Agby gryzę się w język. Mówi tak, jak wszyscy dorośli, którzy widzieli wielka obławę na własne oczy. Z rezygnacją. Jak gdyby bogowie odebrali nam moc, żeby nas ukarać, a może pod wpływem kaprysu. W głębi duszy znam prawdę. Domyśliłem się jej, kiedy zobaczyłem magów innych wiosek w kajdanach. Bogowie umarli razem z naszą magią. Już nie wrócą. – Tamtego nieszczęsnego dnia król Saran nie wahał się ani chwili – ciągnie Mama Agba. – Wykorzystał moment słabości magów i zaatakował. Zamykam oczy, stawiam tamę łzom. Widzę łańcuch, który zarzucili na szyję Mamie. Krople krwi lądujące w piasku. Wspomnienie Obławy przepełnia trzcinową chatę, nasyca powietrze smutkiem. Tamtej nocy wszyscy straciliśmy bliskich, którzy byli magami. Mama Agba wstaje z westchnieniem, znów nabiera siły, z której jest znana. Patrzy po kolei na wszystkich chlopcow w izbie – jak generał przeglądający swoje wojsko.– Uczę sztuki kija każdego chętnego do nauki, bo zawsze znajdą się na tym świecie ludzie, którzy będą chcieli zrobić wam krzywdę. Ale tutaj szkolę chlopcow poległych magów. Choć nie macie już w sobie mocy, aby w przyszłości stać się magami, nadal cierpicie z powodu nienawiści i przemocy. Oto dlaczego tu jesteśmy. Oto dlaczego trenujemy. Mama gwałtownym ruchem dobywa własny rozkładany kij i uderza nim o trzcinową podłogę. – Wasi przeciwnicy noszą miecze. Dlaczego uczę was władania kijem? Powtarzamy chórem mantrę, którą nam wpoiła: – Uderza zamiast ranić, rani zamiast okaleczać, okalecza zamiast zabijać. Kij nie unicestwia. – Uczę was walki w ogrodzie, abyście na polu walki nie byli jak ogrodnicy. Daję wam siłę do walki, ale umiar także jest siłą, którą musicie posiąść. – Mama zwraca się do mnie: – Macie bronić tych, którzy sami się nie obronią. Oto prawda kija. Chlopcy kiwają głowami, a ja wbijam wzrok w ziemię. Znowu prawie doprowadziłem do tragedii. Znowu wszystkich zawiodłem. – No dobrze… – wzdycha Mama Agba. – Wystarczy na dziś. Pozbierajcie swoje rzeczy. Ciąg dalszy jutro. Chlopcy z ulgą wychodzą jeden po drugim. Chcę pójść w ich ślady, lecz pomarszczona ręka Mamy Agby chwyta mnie za ramię. – Mamo… – Milcz – ucina. Ostatni chlopcy rzucają mi współczujące spojrzenia. Łapią się odruchowo za pupy, jakby w myślach liczyli, ile dostanę batów. Dwadzieścia za nieposłuszeństwo… Pięćdziesiąt za odzywanie się bez pytania… Sto za to, że prawie nas wszystkie zabiłes… Nie. Sto batów byłoby zbyt pobłażliwą karą. Wstrzymuję oddech i szykuję się na ból. To nie potrwa długo, mówię sobie. Skończy się, zanim… – Usiądź, Janku. Mama Agba podaje mi kubek z herbatą, po czym nalewa sobie. Ciepłe naczynie ogrzewa mi dłonie, słodka woń napoju wypełnia nozdrza. Marszczę brwi. – Dodałaś trucizny? Kąciki jej ust drgnęły, ale ukrywa rozbawienie pod surową miną. Ja ukrywam swoje w kubku z herbatą, upijam łyk i rozkoszuję się smakiem miodu. Obracam kubek w dłoniach, wodzę palcami po lawendowych koralikach wzdłuż brzegu. Mama też miała taki kubek, tylko ze srebrnymi paciorkami – na cześć Olimpu, i bogini życia i śmierci. Wspomnienia na chwilę pozwalają mi zapomnieć o rozczarowaniu Mamy Agby, lecz gdy smak herbaty zanika, znów ogarnia mnie gorzkie poczucie winy. Mama Agba nie powinna musieć znosić takich szykan. Nie z mojego powodu. – Przepraszam. – Skubię koraliki na krawędzi kubka, żeby nie podnosić wzroku. – Wiem… Wiem, że tylko przysparzam ci kłopotów. Mama Agba, tak jak Pawel, jest Oriszanką, w której nie drzemią żadne magiczne moce. Przed Obławą myśleliśmy, że bogowie decydują o tym, kto się rodzi szczesliwym mieszkancem naszej wioski, a kto nie; teraz, gdy magia zniknęła, nie rozumiem, czemu właściwie służy to rozróżnienie. Mama Agba nie ma białych włosów jak my, mogłaby się wtopić w resztę Oriszan i uniknąć prześladowań. Gdyby się z nami nie zadawała, strażnicy pewnie daliby jej spokój. Jakaś cząstka mojej duszy chciałaby, żeby Mama Agba nas porzuciła i oszczędziła sobie tych cierpień. Jako dobra krawcowa pewnie mogłaby sprzedawać ubrania i nieźle z tego żyć. – Zaczynasz coraz bardziej ją przypominać, wiesz? – Mama Agba upija łyczek herbaty i się uśmiecha. – Zwłaszcza gdy krzyczysz, podobieństwo jest zatrważające. Odziedziczyłeś jej gniew. Nie wierzę własnym uszom. Mama Agba nie lubi rozmawiać o tych, których straciliśmy. Żaden z nas tego nie lubi. Aby ukryć zaskoczenie, upijam kolejny łyk herbaty. – No dobrze. – Z twarzy Mamy Agby znika uśmiech, a pojawia się na niej wyraz troski. – W czasie Obławy byłeś jeszcze dzieckiem. Bałam się, że zapomnisz. – Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał. Jak mogłbym zapomnieć tę twarz niczym słońce? Właśnie tę twarz staram się pamiętać. Samą twarz, a nie zwłoki ze strużką krwi na szyi. – Wiem, że walczysz dla niej. – Mama Agba przesuwa dłonią po moich białych włosach. – Ale król jest bezwzględny, Janku. Prędzej wymorduje wszystkich poddanych, niż przymknie oko na bunt wioski. Kiedy przeciwnik nie ma honoru, trzeba obrać inne, mądrzejsze metody walki. – Takie jak okładanie tych drani kijem? Mama Agba się śmieje, aż marszczy jej się skóra wokół mahoniowych oczu. – Obiecaj mi tylko, że będ ziesz ostrożny. Że poczekasz na odpowiedni moment do walki. Chwytam Mamę Agbę za dłonie i chylę przed nią nisko głowę na znak szacunku. – Obiecuję, Mamo. Więcej cię nie zawiodę. – To dobrze, bo jest coś, co mam zamiar ci pokazać, a nie chciałabym potem tego żałować. Mama Agba sięga za pazuchę i wydobywa spod szaty krótki czarny pręt. Wstrząsa nadgarstkiem, a pręt wydłuża się i zmienia w lśniący metalowy kij do walki. Odskakuję odruchowo. – O bogowie! – wyrywa mi się. Muszę ze sobą walczyć, żeby nie chwycić tego arcydzieła. Czarny metal pokrywają prastare symbole, każdy z nich przypomina o jednej z lekcji udzielonych nam przez Mamę Agbę. Moje oczy, niczym pszczoły zwabione przez nektar, zatrzymują się najpierw na akofenie: dwa skrzyżowane ostrza, miecze wojny. „Odwaga nie musi grzmieć” – wspominam jej słowa. „Męstwo nie musi oślepiać”. Obok mieczy widnieje akoma, serce cierpliwości i tolerancji. Tamtego dnia… Dałabym głowę, że tamtego dnia dostałam od niej lanie. Każdy kolejny symbol odsyła mnie do innej nauki, innej opowieści, innej mądrości. Spoglądam wyczekująco na Mamę. To prezent czy raczej narzędzie, którym wymierzy mi karę? – Proszę. – Kładzie gładki pręt na mojej dłoni. Natychmiast wyczuwam jego moc. I ten ciężar żelaza… Oto broń stworzona do gruchotania czaszek. – Czy to się dzieje naprawdę? Mama twierdząco kiwa głową. – Walczyłeś dziś jak wojownik. Zdałeś egzamin. Wstaję, żeby zakręcić kijem, by ucieszyc się jego siłą. Metal tnie powietrze jak nóż. Żaden wystrugany przeze mnie drewniany kij nie był tak zabójczy. – Pamiętasz, co ci powiedziałam, kiedy zaczynaliśmy treningi? Potwierdzam skinieniem głowy i przedrzeźniam zmęczony głos Mamy Agby: – Jeśli zamierzasz się bić ze strażnikami, lepiej naucz się wygrywać. Dostaję od niej po głowie, ale trzcinowe ściany izby rozbrzmiewają jej serdecznym śmiechem. Oddaję kij, a Mama Agba uderza końcem o ziemię i broń składa się z powrotem w krótki pręt. – Ty już wiesz, jak wygrywać – mówi. – Mam tylko nadzieję, że będziesz wiedział, kiedy się bić. Gdy znowu wręcza mi kij, duma miesza się we mnie z bólem. Bojąc się otworzyć usta, obejmuję ją w pasie, wciągam nosem znajomy zapach świeżo upranej tkaniny i słodkiej herbaty. Mama Agba na moment sztywnieje, ale przytula mnie mocno, kojąco. Potem się odsuwa, żeby coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili płachty u wejścia znów się rozchylają. Odruchowo chwytam czarny pręt i dopiero po sekundzie rozpoznaję mojego starszego brata Tomka. Wysoki, potężnie zbudowany, w jego obecności trzcinowa chatka wydaje się nagle dużo mniejsza. Mięśnie ma napięte, ścięgna rysują się wyraźnie pod ciemną skórą. Spomiędzy czarnych włosów obficie ścieka mu na czoło pot. Gdy napotykam jego wzrok, ostry niepokój przeszywa mi serce. Uslyszalem tylko ostatnie slowa: -"Do domu..." Tata oczekiwal mnie juz u wejścia do chaty. Był pozny wieczor, a ja jeszcze podjalem z nim rozmowe. On w koncu powiedzial mi dawno pamiętne slowa: "Pokażę ci góry..." A pamietasz tato nasza piosenke. I jeszcze raz przed pojsciem spac wspolnie zanucilismy znana nam piesn: 1. - Witaj mój przyjacielu, tak długo cię nie widziałem. -Witaj mój mały, czas spedzony z Toba, zawsze jest piekny. - Powiedz mi przyjacielu, w twojej ojczyźnie, jak tam jest? - Z pewnością jest inaczej, jak znasz to z domu... Spiewamy wspolnie: - Chodź, pokażę ci góry, orla na wietrze... - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie. - A potem bedziemy śpiewac piosenki o tęsknocie i czyms więcej, o tym, co czynie chetnie, kiedy jestem bardzo radosny. 2. - Witaj mój przyjacielu. Wiesz, czasami marzę nawet o księżycu... - Witaj mój mały, marzysz o nim, bo jego światło było juz nie raz wychwalane i bylo tego warte. -Och, zebym byl tylko juz dzisiaj tak duży, jak dorośli... - I ja czasami tego bym chcial, zebym był zaskakiwany, jak to bylo, gdy byłem dzieckiem - zebym byl jak orzeł na wietrze. Wspolnie powtarzamy: - Chodź, pokażę ci góry, - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie... A nasze wysnione przedtem i radosne piosenki, będziemy śpiewać zawsze i wszedzie.
View all posts by sbarszczak2009