Długie i jakby sztuczne, nie podarowane mi życie zamierzam opisac, czyli już nie moje, ale z tonami ostatniej dali… A powinienem opisywać rzeskie, młodzieńcze, dojrzale a podarowane życie przekazać Wam wlasnie… Jestem chłopcem mniejszym i wątlejszym od innych. Z pomarszczonej kryzy wyrasta cienka, blada szyja i ginie pod długim podbródkiem. Wargi sa wąskie i zaciśnięte, nozdrza drgaja lekko, a z pięknych ciemnych oczu jedno tylko jest ruchome. Patrzy czasem spokojnie i smutno, a drugie tymczasem utkwione bywa w zawsze ten sam kąt, jak gdyby już było sprzedane i poza nawiasem… Kochalem się zawsze w szkolnych labiryntach. Tam grywalismy z kumplami w ping ponga. Czasami tedy podczas długich popołudni widywano mnie jak przebiegalem wzdłuż starych portretów towarzyszy partyjnych jasne a następnie ciemne korytarze, nic nie mówiąc… Ale jeszcze z większą przyjemnością szedłem później nad staw. Tam spędzałem całe dni w parku, innym razem wędrowałem daleko w lasach bukowych albo na wrzosowiskach. A były na szczęście w Zabkowicach psy, które mi towarzyszyły; był tu i owdzie domek dzierżawcy czy ‘folwark’, gdzie dostać mogłem mleka i chleba, i owoców; a zdaje mi się, że wolności używałem dość swobodnie, nie dając się zastraszyć, przynajmniej w najbliższych tygodniach, myślą o wieczornych biesiadach. Nie rozmawiałem prawie z nikim, bo samotność radowała mnie… Nastepnie w kosciele zostałem ministrantem… Ksiadz Proboszcz zapraszał mnie na plebanie na Swieta; wtedy na końcu stołu uśmiechał się do mnie bez przerwy, obwisłymi wargami, twarz jego wydawała się większa niż zwykle, jak gdyby miał maskę… A w ogóle to żyłem w świecie prawników, ktorzy w ostatnich godzinach swego życia uświadamiaja sobie marność swej dotychczasowej egzystencji… Juz jako dojrzaly chrzescijanin wybrałem wolność ostatecznie porzucajac wszelkie granice i poczulem się jak cesarz Tyberiusz w Villi Jovis na wyspie Capri. To tam spędził ostatnie lata życia, pozostawiając kontrolę nad imperium w rękach prefekta …Idzie się tam pod górę, między skałami, krzewami cytryn, ogrodami i willami w kwiatach szeroką ścieżką wykutą przez rzymskich niewolników dwa tysiące lat temu. Kto ma kłopoty z sercem musi często przystawać, bo droga jest długa i stroma – zaczyna brakowac tchu. Ale oto jesteśmy u celu. Wierzchołek wielkiej góry wieńczą okazałe budowle, różnych kształtów i jakości, połączone przejściami, korytarzami, schodami i krużgankami -zawiła jest architektura tego zrujnowanego kompleksu. Na samym szczycie stoi imponująca rozmachem i okazałością willa Tyberiusza. Tutaj przez ostatnie jedenaście lat swojego życia (w latach 26-37 naszej ery) miał swoją siedzibę cesarz największego wówczas imperium świata – Tiberius Claudius Nero. Za jego panowania, na wschodnich rubieżach jego państwa, żył, nauczał, a potem został ukrzyżowany Jezus Chrystus. Z willi Tyberiusza rozciąga się jeden z najpiękniejszych widoków na ziemi, widoków słonecznych, śródziemnomorskich. Morze jest seledynowe, a dalej, za fioletową mgiełką widać linię włoskiego brzegu. Nic tu nie ogranicza człowieka i ponieważ patrząc stąd, świat zdaje się nie mieć końca, i my poddajemy się złudzeniu, jak pisze Ryszard Kapuscinski, że oto dotykamy wieczności. Nie dziw, że spośród tysiąca możliwości Tyberiusz to właśnie obrał miejsce. Budził się rano i wychodził na dwór. Dziedziniec przedpałacowy jest niewielki. Nie mógł być większy, bo ten dziedziniec zaraz, po kilkunastu krokach, kończy się przepaścią. Opieram się o metalową barierkę i spoglądam w dół: kręci mi się w głowie, nogi słabną, robią się jak z waty – przepaść: ściana skały prostopadle spada kilkanaście pięter w dół – do morza. Kołysząca się tam łódka wygląda jak mała łupinka. Ta zawrotna przepaść niemal tuż przy wyjściu z willi cesarza zaczyna mnie intrygować. Bo trzeba uświadomić sobie, co działo się w tym miejscu w czasach Tyberiusza. Kiedy cesarz zamieszkał tu, miał 67 lat. W młodości wysoki, postawny, piękny, był już zniszczony latami wojaczki, dalekich wypraw, intryg i spisków pałacowych. Tu, w miejscu idealnego odosobnienia, rozwinęły się w nim cechy, którymi już wcześniej się odznaczał: nieufności i podejrzliwości wobec ludzi i panicznego strachu przed złymi duchami. Tyberiusza – pisze rzymski historyk – cechowały okrucieństwo i rozpusta. Ostatnie, właśnie spędzone na Capri lata jego panowania to okres straszliwego terroru, ścinania głów na podstawie najbardziej absurdalnych donosów. Więzienia były pełne, tortury – stosowane powszechnie. Skazańców wleczono hakami na miejsce kaźni. O miejscu tym pisał Swetoniusz, że „stąd skazańców po długich i wymyślnych męczarniach kazał Tyberiusz w swojej obecności zrzucać do morza. Tam oczekiwała ich gromada marynarzy i drągami albo wiosłami miażdżyła trupy, aby w nich ani tchnienia życia nie zostało”. Tak się lubował w okrucieństwie i zadawaniu śmierci, że „żaden dzień nie minął mu bez zgładzenia człowieka”. Ale minęły lata, a ja wybrałem wreszcie inne jeszcze miejsca, które chciałbym odwiedzić w przyszłości. Niestety życie powiedziało dość… W rezultacie moja terazniejsza biografia, to powieść o niemożości wzajemnego porozumienia między ludźmi we współczesnym świecie. Jej bohaterowie żyją obok siebie, niewiele o sobie wiedząc. Moje życie stało się życiem gwiazdora krytyki literackiej. W tych dniach pisarz Jan Lach byl podejrzany o zamordowanie mnie, ponieważ w programie “Godzina rozmowy” wyśmiewał jedno z moich dzieł i tego samego wieczoru zniknął bez śladu. Komisarz Wedel wierzy w winę pisarza, jednak przyjaciel podejrzanego Michał Lorenc stara się na własną rękę wyjaśnić okoliczności zniknięcia krytyka… A przyroda obdarzyla nas znow bujnym listowiem tej wiosny. Tak więc zaradziłem coś na strach. Siedziałem całą noc i pisałem, a teraz jestem zmęczony jak po dalekim marszu po polach ubiegłej nocy… Nastała nowa Polska, nowa ojczyzna. Ciężko jest jednak pomyśleć, że tego wszystkiego już nie ma, że obcy ludzie mieszkają w ‘starym długim dworze’. Może być, że w białej komnacie na górze, pod szczytem, teraz śpią dziewki, swój ciężki sen wilgotny śpią od wieczora do rana. Dzisiaj dzień matki, spojrzałem w kalendarz. Ojca nie pamiętam, ale moja matka Sybilla była zawsze przy mnie, nigdy nie pozwalała mi przed sobą klekać, pamiętam. Usiłowałem zawsze wskrzesić ją w pamięci taką, jaka była, gdy ją spotkałem po raz pierwszy, również na stacji kolejowej: tajemniczą, prześliczną, kochającą, tęskniącą do szczęścia i dającą szczęście, a nie okrutną i mściwą, jaką zapamiętałem z tych chwil ostatnich. Usiłowałem przypomnieć sobie najpiękniejsze momenty, jakie z nią przeżyłem, były one jednak na zawsze zatrute. Pamiętałem ją jedynie w jej triumfie, gdy spełnia swoją groźbę wywołania w nim nikomu niepotrzebnej, a nieukojonej skruchy” “Nie mogę sobie wyobrazić sytuacji, w której życie nie byłoby męczarnią, że wszyscy jesteśmy na to stworzeni, by się zamęczać, że wszyscy jesteśmy na to stworzeni, by się zamęczać, że wszyscy o tym wiemy i wszyscy szukamy środków, by się łudzić. Ale jeśli się raz pozna prawdę, co wtedy począć? – Po to człowiekowi dany jest rozum, by mógł się pozbyć tego, co mu jest przykre. – Słowa te były jakby odpowiedzią na myśl: ,, Pozbyć się tego, co przykre/…/Szacunek wymyślono po to, by zasłaniać to puste miejsce, gdzie winna się znajdować miłość”. Nie należy się spieszyć, ani też niczego zaniedbać. Matka “/…/ nie tylko nie miała do mnie żalu, lecz darzyła mnie za swe cierpienia miłością. Cierpiała, żaliła się i triumfowała zarazem z powodu swych cierpień, cieszyła się nimi i kochała je”. Wolność? Po co ta wolność? Szczęście polega właśnie na tym, by kochać i pragnąć, by podążać myślą za jej życzeniami, jej myślami, czyli – nie posiadać żadnej swobody. To właśnie jest szczęście… Mama, jakże chciała znać innych tak, jak znala samą siebie… A rozkosz polega nie na odkryciu prawdy, lecz na jej poszukiwaniu…Może dlatego wydaję ci się szczęśliwy teraz, mamo, ponieważ cieszę się tym, co mam, a nie tęsknię za tym, czego nie mam… Jeśli prawdziwe jest powiedzenie: ile głów, tyle rozumów, to również prawdziwe: ile serc, tyle rodzajów miłości… Ktoś z nas dwojga byl głupi. No, a jak państwu wiadomo, o sobie nigdy tego powiedzieć nie można… Jasno, z całą wyrazistością, stanęła teraz przede mna śmierć, jedyny środek zdolny wskrzesić w mym sercu miłość dla niej ostatnia- środek przesądzający jej triumf w walce, którą władający jej sercem zły duch pomiędzy nami rozpętał… Mama myślała nieustannie: “Mniejsza o to, byleby przy mnie był, a gdy jest przy mnie, wtedy nie może, nie wolno mu mnie nie kochać” Wszystko jest lepsze niż wieczna niedola, hańba, niewierność! Mama chciała mnie ożenić. Bo myslala: Kobieta to główny kamień obrazy na drodze działalności człowieka. Trudno jest coś robić kochając jednocześnie kobietę. Dlatego jedyny sposób, by móc kochać bez przeszkód – to ożenek… A potem mama odeszła na wieczny spoczynek. Gdy jednak pozostałem sam w karecie zycia, ku wielkiemu swemu zdumieniu i zadowoleniu poczułem się nagle zupełnie wolny i od tego politowania, i od dręczących mnie ostatnimi czasy zwątpień i mąk. “Czułem się jak człowiek, któremu wyrwano bolący od dawna ząb. Po okropnym bólu i wrażeniu, że wyrywają mi ze szczęki coś olbrzymiego, większego od całej głowy, chory nagle, jeszcze nie dowierzając własnemu szczęściu, czułem, że to , co od tak dawna zatruwało mi jakos życie, pochłaniało całą moja uwagę, naraz przestało istnieć i że znów moge żyć, myśleć i interesować się wyłącznie własnym zębem.” Pewnego dnia z mama odwiedzam Ciotkę Kasie i Wujka Wojtka…. Bo to byla moja rodzina Bogiem silna. Nie wiem, co ja skłoniło do odwiedzenia wujka. Ale na przykład obecność Witka budziła nie tylko u mnie, ale i u mamy uczucie, jakiego doświadcza żeglarz, gdy stwierdza na busoli, że kierunek, w którym szybko zmierza, jest całkowicie rozbieżny z kierunkiem właściwym, a on okrętu zatrzymać nie może. Żeglarz wie, że każda sekunda oddala go coraz bardziej od wytyczonego szlaku, lecz uznanie, że się z nim rozminął, równałoby się stwierdzeniu, że zguba jest nieuchronna.” Odeszła mama na wieki. I nie ma się nikogo o kogo zapytać, i nic opanowalo zycie, i jeździ się po świecie z walizką i z pudłem książek, i właściwie bez ciekawości. Co to właściwie za życie: bez domu, bez odziedziczonych rzeczy, bez psów. Gdyby się miało przynajmniej wspomnienia. Ale kto je ma? Gdyby dzieciństwo było, ale jest jak pogrzebane. Może trzeba być starym, aby dosięgnąć tego wszystkiego? Dobrze to chyba być starym… Od półtora z górą wieku, wiecznym spokojem odpoczywają moi ziomkowie w dworskich czy zamkowych kaplicach. Toteż śmiech wielkimi falami zalewał mnie raz po razie i najzupełniej mną zawładnął. Bo teraz już po wszystkim, a ja przetrwałem. Siedzę jeszcze w swoim pokoju przy lampie; jest chłodno, bo nie mam odwagi spróbować pieca; a nuż by kopcił i znów bym musiał uciekać. Czułem się nieco wyczerpany po tym wszystkim, rzekłbym, niemal nadwerężony… Gdybym jednak nie był ubogi, kupiłbym sobie przede wszystkim dobry piec i paliłbym czystym, mocnym drzewem, które jest z gór, a nie tymi namiastkami, których swąd tak ściska pierś i głowę mąci. Naraz czułem, że wzrasta we mnie odrobina lęku. Jeszcze raz wyszedłem na wieś. Coś pchnęło mnie na drugą stronę ulicy, lecz zacząłem tylko przyśpieszać kroku i zlustrowałem mimowolnie garstkę ludzi przed sobą, nie widząc na nich nic szczególnego. Ujrzałem wszakże, że jeden z nich zawsze już był przede mną… Nie mogłem powstrzymać uśmiechu radości i uśmiechałem się wskroś wszystkiego ku słońcu, ku kwiatom. Krok miałem nieśmiały, jak krok dziecka, ale lekki niezwykle, pełen wspomnień dawnego chodzenia. Po powrocie z burzliwej przechadzki do nikąd, pomyślałem swobodniej: powinno sie czekać i gromadzić sens i słodycz przez całe jedno życie. Umiera się, jak się zdarzy; umiera się śmiercią, jaka należy do tej choroby, którą się ma. Bo odkąd znane są wszystkie choroby, wiadomo także, iż rozmaite śmiertelne zakończenia należą do chorób, a nie do ludzi; pacjent poniekąd nie ma nic do roboty… Najbliższe rzeczy mają już tony dali, ktoś je zabrał i tylko ukazał, nie podał; a co odnosi się do dali: rzeka, mosty, długie ulice i place, i wszystko, co rozrzutnością oddycha, to ustawiło tę dal za sobą… Po wystepie w Domu Kultury na temat wspolczesnej literatury słońce razilo mnie na tarasie, ukazując się na przeciw… Wtem przyszli koscielni przyjaciele do mnie, by powiedzieć mi, że zostałem wybrany papieżem Kościoła Rzymskiego… Nie wszyscy mówili głosem wystraszonym… byli bohaterowie, ktorzy śpiewali coś, mówili sobie. Po wspaniałym festynie juz odeszli. Pozostałem z własną wizja Kościoła. Obejrzałem okazyjnie księżyc w nocy, ale nagle chmury znow mi go zakryly… Powiedzą, że umarł ciężką swoją śmiercią. A śmierć przyszła ksiazeca zła i teraz trwonila…Znalazłem się u bram nieba. Smierć papieża… prawda o życiu, śmierć przyjaciel przyszła teraz aż do mojego domu, w rzeczy samej – do Watykanu. Moi swiatobliwi poprzednicy, nie wszyscy oni mieli własną śmierć. Ci mężowie, którzy ją nosili w zbroi, wewnątrz, jak więźnia, ci bohaterowie, co stawali się starzy i mali i potem na olbrzymim łożu, niby na otwartej scenie, wobec całej familii, służby i psów, dyskretnie i po magnacku oddawali ducha. I dzieci ich, nawet najmniejsze, miały nie jakąkolwiek dziecięcą śmierć – lecz skupiały się w sobie i umierały tym, czym już były, i tym, co byłoby z nich wyrosło… Odkrywamy siebie w innych…, nawet w innej ojczyźnie. A teraz moja ojczyzna jest tam, gdzie zaczyna się Rosja. W samym sercu Europy rozlozyla sie Polska, słodka ojczyzna moja. Niepodobna zrozumiec tego kraju bez jego duchowości, bez tych przyjaznych i gościnnych ludzi, z ich różnorodnością przygody życia. O nich traktują moje eseje, szkice z podróży do Austrii, Czech, Hiszpanii, Francji, Anglii, Norwegii, Rosji, Szwecji, Tajlandii, Brazylii, Argentyny, Meksyku, Stanów Zjednoczonych, Wybrzeża Kości Sloniowej i na Wyspy Kanaryjskie. To zapis wędrówek autora przez historię i dzień dzisiejszy odwiedzanych miejsc. Prawdziwa lekcja twórczego podróżowania. akie miasta podobają mi się w Polsce mojego zycia: starówka w Gdańsku, ulice idące ku pobrzezu Motlawy… katedra z kolumnach wieżyczek. Ale także Ełk z jego mocnymi budowlami. Białystok z planami jak w Krakowie i zamkiem Branickich. Kielce z “zapadnieta w grunt” katedra. Zaskakujący kolorami Poznań, Szczecin z jego skrywanymi teraz gwiazdzistym układem ulic i placów. Piotrkowska w Łodzi… Aleja NMP w Czestochowie z żołnierzem radzieckim stojacym jeszcze na wysokim postumencie. Dzisiaj na placu Bieganskiego stoi tam skromny pomnik Marszałka Piłsudskiego. Nadto obdarzam sentymentem place starego Przemyśla. A wszędzie w polskich miastach juz tylko fragmenty dawnych epok zapisane w architekturze. Widzę jeszcze Elbląg z jego nowo budowana historia, Jelenia Górę, wieś Niechorze rozlokowana nad Baltykiem- moja kiedys a teraz już opieczentowana jedynie historia generacji- mojej i nowej, czyli wiekowa, choć z dzielnica ‘Spa and Wellness’ pod ceglana latarnia… Nawet na widokowkach wszystko pozostaje uproszczone, sprowadzone do kilku trafnych, jasnych płaszczyzn jak twarz na obrazie Maneta. I nic nie jest marne ani zbędne… Ale wreszcie juz kończę się uczyć patrzyć. A wy juz wiecie, ze wszystko co napisałem jest zle, niczyje. Żyć, podróżować, pisać. Być może najbardziej autentyczną literaturą jest dzisiaj ta, która nie posługuje się czystą wyobraźnią i fikcją, lecz mówi bezpośrednio o faktach i rzeczach, owych szalonych i zawrotnych przemianach, które nie pozwalają uchwycić świata jako całości. Wielu pyta mnie, jak to się dzieje, że nie męczą mnie dalekie i częste podróże. Męczymy się raczej w domu, we własnym mieście i własnym świecie udręczeni przez obowiązki i kłopoty, przebici tysiącem codziennych trujących strzał, przytłoczeni przez idole własnego plemienia. W dodatku to w domu rozgrywa się nasze życie, szczęście i nieszczęście, namiętność, los. Podróż, nawet najciekawsza, jest zawsze pauzą, ucieczką, doświadczeniem braku odpowiedzialności, odpoczynkiem od wszelkiego prawdziwego ryzyka… Zamierzylem jeszcze skreślić słowa o polskiej Solidarności z 1981 roku – opisać w przyszłości te moja chorobe… Nie udało się… Jak powiedziałem moje podróże do świata, to podróże przez struktury życia. .. o możliwościach albo niemożliwościach spotkania się ludzi… Ale nie traćmy chwil na słowa! ja mogę żyć tylko sercem, wy zaś żyjecie według zasad. Umieram O jednej twarzy, która zeszpecilem upadkiem z drewnianych a zakręcanych schodów mojej klasycznej willi. Nieunikniony koniec wszystkiego, śmierć – po raz pierwszy stanęła przede mna z nieprzepartą siłą. I ta śmierć tutaj, była wcale nie tak daleka jak mu się przedtem zdawało. Istniała przecież we mnie samym, czułem to. A czym była ta nieunikniona śmierć – nie tylko nie wiedziałem, nie tylko nigdy nawet o tym nie myślałem, ale myśleć nie umiałem i nie śmiałem.” Tak wiec śmierć zastała mnie jako arystokrate. Ja za arystokrację uważam siebie i ludzi takich jak ja , mogących się powołać w przeszłości na trzy, cztery uczciwe pokolenia rodzin, które osiągnęły najwyższy poziom kultury (talent i rozum to jeszcze co innego), ludzi, którzy nigdy przed nikim się nie płaszczyli, nigdy na nikogo nie liczyli, tak jak mój ojciec i dziadek. Umieram we własnym domu, gdzie nawet ściany spieszą człowiekowi z pomocą… Przyszła nowa generacja ludzi. Poczułem się jak winowajca. Winowajca czuje się gorzej niż niewinny- o ile wie, że to z jego winy stało się nieszczęście… Okropne jest to, że my ludzie starzy, którzy mamy za sobą przeszłość – nie w miłości, ale w grzechu – nagle zbliżamy się do istoty czystej, niewinnej… Odchodzę na emeryturę mojego życia przezywana w niebiosach. Ja Quasimodo rozpętanej cywilizacji technicznej. Jakże przy tym wzruszająca była opieka udzielona “istocie tak nieszczęśliwej przez istotę tak potworną.” Quasimodo ratujący ojczyzne ludzkich a pierwszych wartosci, skazaną na śmierć. “Bo zetknęły się i wspomogły dwie skrajne krzywdy – jedna wyrządzona przez społeczeństwo, druga – przez przyrodę.” Katedra Sw. Piotra stala sie dla mnie nie tylko społeczeństwem, lecz również wszechświatem, lecz również całą przyrodą. Nie śniłem o innych grzędach niż witraże zawsze w kwiatach, o innym cieniu niż cień kamiennego listowia, które wyrastało, bujne i pełne ptaków, z kęp saksońskich kapiteli, o innych górach niż gigantyczne wieże kościoła, o innym oceanie niż Paryż szumiący u ich stóp. Miejsca schronienia otaczano tak wielką czcią, że jak głosi podanie, moc ich niekiedy rozciągała się także na zwierzęta. Stąd na katedrze pomniki zwierzęce także… Kto będzie po mnie Namiestnikiem Chrystusa? Nie wydaje mi się zresztą, aby błaznowal w mym zyciu wciaz jeszcze, bym zdawał sobie jasno sprawę z uczuć, które wzbudzałem i których doznawałem. “Duch, zamieszkujący w tym nieudanym ciele, musiał być z konieczności też ułomny i głuchy.” I to, co odczuwałem w tej chwili, było dla mnie niejasne, niewyraźne, nieokreślone. Tylko radość przebijała przez to wszystko, choc górowała nad nią wciaz jeszcze próżność. Ale moja posępna i nieszczęsna twarz promieniała. Bo oto wreszcie prawda została ujawniona! Lżej mi na sercu, Panienka z Jasnej Gory musi przyznać, żeśmy ją potraktowali z największą łagodnością. My, Czestochowianie, mylnie na ogół oceniamy rozmiary terenów, o jakie powiększyliśmy nasze miasto. Od czasów Napoleona Częstochowa urosła niepomiernie, wchłaniając w siebie dwie sąsiednie wioski: Czestochowke i Stara Częstochowe. I zaiste o wiele więcej straciła na piękności, niż zyskała na wielkości… Odchodze w glorii swiatel tego miasta. A moje serce, zgodnie ze wspolczesna fizyka, bynajmniej uznaje logistyke próżni… Więc to tak! Klasztor Najswietszej Marii Panny! Najświętszą Marię Pannę oblegają w jej domu, naszą czarna Panią łaskawą! Naraz powstał z tronu Bóg i rzecze:-“Wstań, Bogdanie! Masz słuszność! Daję ci urząd Szymona! Masz słuszność! To we mnie mierzą. Niejedna czarownica jest pod opieką kościoła, a kościół jest pod moją opieką!” Ujrzałem wyraźnie wnętrze swej duszy i naraz zadrżałem. Przerażonym spojrzeniem ogarnąłem dwie kręte ścieżki, którymi przeznaczenie wiodło dwa losy aż do punktu przecięcia, gdzie je bezlitośnie o siebie roztrzaskało. Pomyślałem o obłędnej niedorzeczności ślubów wieczystych, o bezsensie czystości, o marności nauki, religii, cnoty, o bezużyteczności Boga. Zapamiętale pogrążałem się w złych myślach coraz głębiej i głębiej, aż wreszcie wybuchnąłem wewnętrznym, szatańskim chichotem… Typowośc to koniec świata! Pozostaje synem uchodźcy, mama zostawiła dom i zamieszkała na Slasku… I teraz każdy z nas jest w innej sytuacji. Powiedzialbym wiec, ze Tobie skrzydła dane są po to, byś ulatywał na nich w obłoki, a mnie, po to, by przypaść do ziemi i skrzydłami osłaniać pisklę przez niebezpieczeństwem… Widzisz czy rozumiesz teraz lepiej: z jakąś młodzieńczą, fałszywie pojętą ambicją obraziłem się na coś takiego w życiu, na co się nikt nie obraża. Zacząłem mieć pretensje do przebiegu wydarzeń, do samej historii. Rozpocząłem zatarg z historią i po dziś dzień wyrównuje z nią porachunki. “A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (…) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (…) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać – to tylko kwestia szczęścia.” Kochani, chce Wam przekazać słowo jednania. Bo slowo to ciało duszy. Człowiek rodzi się do życia – a nie by się do niego przygotowywać. Owszem tworzylem dla historii, ale zamierzylem życie podobne do życia innych zawiazac. “I oto, kiedy zaczął się walić ów złoty i marmurowy gmach złego smaku, przyszedł On, lekki, odziany w światłość, ostentacyjnie ludzki, umyślnie prowincjonalny, galilejski, i od tej chwili zniknęły narody i bogi, i ukazał się człowiek, człowiek – cieśla, człowiek – oracz, człowiek – pasterz. Wśród stada owiec o zachodzie słońca, człowiek, który nie brzmiał ani trochę dumnie, człowiek uwieczniony wdzięczną pamięcią we wszystkich matczynych kołyskach i we wszystkich malarskich galeriach świata.”
Mężczyzna powinien zacisnąć zęby i dzielić losy ojczystego kraju. Uważam to za oczywiste. Co innego kobiety, dzieci. Może w każdym życiorysie obok działających w nim osób musi uczestniczyć nieznana tajemnicza siła, postać niemal symboliczna, która przybywa na pomoc nie wzywana… Czy aby nie mieliśmy szczęścia. Trafiliśmy do najstraszniejszego z obozów karnych.
“Na początku w mróz gołymi rękami łamaliśmy gałęzie na szałasy. I nie uwierzysz, ale powoli sami się pobudowaliśmy. Postawiliśmy sobie baraki, ogrodzenie, zbudowaliśmy karcery, wieże strażnicze – wszystko sami. I zaczął się wyrąb, ścinanie drzewa. Po ośmiu wprzęgaliśmy się do sanek, woziliśmy pnie, po pierś zapadając się w śnieg. Długo nie wiedzieliśmy, że wybuchła wojna. Ukrywano to przed nami. I nagle – propozycja. Na ochotnika na front do batalionów karnych, a kto wyjdzie cało ze wszystkich bitew – będzie wolny. A potem ataki i ataki, kilometry kolczastego drutu pod prądem, miny, moździerze, całe miesiące huraganowego ognia. Nie bez powodu nazywano żołnierzy z naszych batalionów skazańcami. Kładło nas pokotem. Jak ja wyżyłem? Ależ wyobraź sobie, że to krwawe piekło było rajem w porównaniu z okropnościami obozu (…)”
Tylko nieliczni przeżyli. Ale to wiedzmy: Bog zrobi gleboka dezyzje. Objawia się zahartowane klęskami charaktery, ludzie nie zepsuci, bohaterscy, gotowi do czynów wielkich, desperackich, niezwykłych. Są to cechy bajeczne, oszałamiające, i one właśnie stanowią o moralnym obliczu pokolenia. Bog przez całe stulecia wywyższał człowieka nad zwierzę- i wznosił go ku wyżynom nie kij, ale muzyka: czar powabnej prawdy, powab jej wzorców. Kochany braciom, siostro! śmierć to przyjaciel, talent to inna rzecz…
Zagrać w życiu dwie role…walczyć to jest życie. To nic, ze jako Namiestnik Chrystusa od lat nie obejmujesz żadnej funkcji czy nowej odpowiedzialności. W życiu (…) istnieją rzeczy, o które warto walczyć do samego końca. Tworzyć piękno, kompleksowa a pozytywna interpretacje dobrego życia, aspektów i barwna prawdę, nieśmiertelność, wierność Chrystusowi.
Trzeba umieć myśleć wstecz o drogach w nieznajomych stronach, o niespodzianych spotkaniach i rozstaniach, których nadejście widziało się dawno. Była to radość dla kogoś innego. Tak więc widzicie, zacząłem pisać o dziecięcych chorobach, co poczynają się tak dziwnie w tylu ciężkich i głębokich przemianach, o dniach w cichych, bezszmernych izbach i o rankach nad morzem, o morzu w ogóle, o morzach, o nocach podróżniczych, co w dal szumiały hen w górze i z wszystkimi gnały gwiazdami… Ale zachowalem wspomnienia wielu nocy miłosnych, z których żadna nie była równa drugiej…Nadto przechowalem do dzis apel matki, żeby nie czytać przy jedzeniu…to chyba dobrze! Również jej zabiegi, żeby wszystko w mieszkaniu na czas koledy, było białe… i to uczucie (jeszcze nie jako doswiadczenie ale uczucie jeno) unosze je wciąż, niose je jeszcze, przez moje a terazniejsze juz życie… Naraz słysze miarowy szmer za oknem…Ale cierpliwie czekam na powrót wspomnień… Bo dopiero kiedy wspomnienia “krwią się staną w nas, spojrzeniem i gestem, czymś bezimiennym i nie dającym się odróżnić od nas samych, dopiero wtenczas zdarzyć się może, iż w jakiejś bardzo odosobnionej godzinie pierwsze słowo poezji wstanie pośrodku nich i z nich wyjdzie.” Owszem ktos zarzuci mi: twoje teksty nie są żadne…to prawda. Bo powstawały w moich chwilach bardzo burzliwych. Tutaj trzeci, On jest parawanem, za którym odgrywa się dramat ludzi. On jest hałasem u wejścia do księgi życia. On opisywał dla mnie, jakby nieświadomie, historie dwojga ludzi, którzy… utrudniali sobie życie.
“A tymczasem oni mieszkają wśród ludzi, nie ci Trzeci, ale ci dwoje, o których można by mówić tak nieskończenie wiele, o których jeszcze nigdy nic nie powiedziano, mimo że cierpią i działają, i rady sobie dać nie mogą.” W moim życiu wszystko teraz jest Trzecie, właśnie ponieważ jest tak nierzeczywiste. Jeszcze wciąż przemierzam świat, choć już w teatrze z XVIII stulecia zauważam dziury, gdzie tylko mole z krawędzi lóż tłuką się w beznadziejnej próżni… Śmieszne to. Ale siedzę tu w moim pokoiku, ja, Bogdan, który skończył dwadzieścia osiem lat naszego pontyfikatu i o którym nikt nic nie wie. Siedzę tu i jestem niczym. A jednak – to nic zaczyna myśleć i myśli…Idę za wspomnieniami do szkoły, gdzie na pauzie szkolnej, jem kropkę chleba i jabłko… Ja ten chłopiec z nazbyt obszerna czapka, spójrzcie… nieustannie otwieram się na nowy swiat: byc moze wszyscy znają najdokładniej przeszłość, której jeszcze nie było nigdy? Czy może być, że wszyscy się mylą? Ale już wybrałem wolność. W tej perspektywie widzę, iż
Śmierć to jedyna rzecz, której nie udało się nam całkowicie zwulgaryzować.
Bo popatrzcie: “Nigdy tak wielu nie było manipulowanych przez tak nielicznych.”
I osobiscie zapragnalem zmieniać świat. Doszedłem jednak do wniosku, że mogę jedynie zmieniać samego siebie. A ty możesz budzić mnie trzykrotnym stukaniem do drzwi, ale wiedz- już potem nie mogę zasnąć.
Dzisiaj mam już 83 lata i jako papież zamknąłem się w seminarium naszego życia, przeczuwajac moje podeszłe lata. Palą się tutaj dwie świece w literackiej kaplicy, jakze jasno i bialo dokola. A ja widzę u poduszki dwa plody kolo mnie: jedno to dziecko, to drugie- to smierc… A przez lustro obejrzeć moglem gęsty, prawie pożywny jakby moj uśmiech, choc juz w zupełnie wyprzątniętej twarzy.
Data: 2019-06-01
Stanislaw Barszczak, Jak Jas zostal magiem. Dzisiaj w naszej afrykanskiej wiosce mamy zawody sportowe. Poniewaz przynaleze do tzw. wielodzietnej rodziny, a takich w Ghanie, moim kraju, jest bardzo wiele, z niecierpliwoscia oczekuje na szczesliwa chwila wejscia do finalu zawodow. - Mamo, mnie wybierz. Muszę się powstrzymywać, żeby nie krzyczeć. Wbijam paznokcie w drewniany kij, ściskam go mocno, żeby usiedzieć w miejscu. Krople potu ściekają mi po plecach, nie wiem, czy to od porannego upału, czy dlatego, że serce tłucze mi się o żebra. Miesiąc w miesiąc byłem pomijany. Dziś musi wreszcie być inaczej. Odgarniam śnieżnobiały kędzior za ucho i staram się nie ruszać. Mama Agba jak zwykle nie ma zmiłowania, długo przygląda się każdemu z nas, aż nie wiemy, gdzie podziać wzrok. Jej brwi ściągają się w skupieniu, pogłębiając zmarszczki na ogolonej głowie. Z ciemnobrązową skórą i w niepozornym kaftanie Mama Agba niewiele się różni od reszty wioskowych starszych. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że kobieta w tym wieku może być tak niebezpieczna. – Ekhm… – chrząka z przodu Pawel, w mało subtelny sposób przypominając, że on już przeszedł tę próbę. Posyła nam uśmieszek i obraca w dłoni ręcznie rzeźbiony kij, jakby nie mogł się doczekać, aż się dowie, którego z nas pokona w czasie dzisiejszego egzaminu. Większość chlopcow boi się pojedynku z Pawlem, ale ja nie czuję strachu. Ćwiczyłem i jestem gotowy. Wiem, że stać mnie na zwycięstwo. -Janku. Chropawy głos Mamy Agby przerywa ciszę. Słychać zbiorowe westchnienie piętnastu chlopcow, którzy nie zostali wybrani. Imię odbija się od plecionych ścian trzcinowej ahéré, aż w końcu zdaję sobie sprawę, że chodzi o mnie. – Naprawdę? – pytam. Mama Agba mlaska zniecierpliwiona. – Mogę wybrać kogoś innego… – Nie! – Zrywam się na równe nogi i natychmiast posyłam jej ukłon. – Dziękuję, Mamo. Jestem gotowy. Morze brązowych twarzy rozstępuje się przede mną. Idąc, skupiam się na moich bosych stopach ocierających się o trzcinową podłogę, sprawdzam jej przyczepność, żeby zwiększyć swoje szanse na wygranie pojedynku i zdanie egzaminu. Na czarnej macie do walki Pawel pierwszy mi się kłania. Czeka, aż uczynię to samo, ale jego wzrok tylko wznieca we mnie ogień złości. Stoi w nonszalanckiej pozie, świadczącej o braku szacunku, jakbym nie był godnym przeciwnikiem. Jakby uważał, że jestem od niego gorszy. Myśli, że nie mam z nim szans. – Ukłoń się, Janku. Choć w głosie Mamy Agby pobrzmiewa wyraźna reprymenda, nie potrafię się przemóc. Stojąc tak blisko Pawla, widzę tylko jego bujne czarne włosy i kokosowy brąz skóry znacznie jaśniejszej niż moja. To karnacja tych spośród mieszkancow okolic Accry, którzy nie wiedzą, czym jest praca w słońcu. Pawel zawdzięcza to uprzywilejowanie cichemu wsparciu ojca, którego nawet nie zna. Arystokraty, który pozbył się nieprawego syna umieszczając go w naszej wiosce. Odchylam barki do tyłu i zamiast się ukłonić, dumnie wypinam pierś. Pawel odstaje wyglądem od nas o śnieżnobiałych włosach. Od tutejszych chlopcow bezustannie zmuszanych do kłaniania się takim jak on. – Janku, nie każ mi się powtarzać. – Ale Mamo… – Ukłoń się albo zejdź z ringu! Nie marnuj naszego czasu. Nie mając wyboru, zaciskam zęby i pochylam głowę. Na ustach Pawla rozkwita nieznośny uśmieszek. – Czy to takie trudne? – Kłania się znowu, choć nie musi. – Lepiej przegrać z honorem. Wśród chlopcow rozlegają się tłumione chichoty. Mama Agba ucisza je stanowczym gestem. Rzucam im złowrogie spojrzenie, po czym koncentruję się znowu na postaci przeciwnika. Zobaczymy, komu będzie do śmiechu, gdy wygram. – Na miejsca. Obaj cofamy się do krawędzi maty i unosimy swoje kije. Drwiący uśmieszek spełza z ust Pawla, a jego oczy zwężają się w szparki. To instynkt zabójczy. Patrzymy na siebie i czekamy na znak. Mama Agba przeciąga tę chwilę w nieskończoność, wreszcie woła: – Do boju! I od razu muszę się bronić. Nawet nie zdążyłem pomyśleć o wyprowadzeniu ataku, a Pawel już doskakuje do mnie z prędkością geparda. Bierze zamach kijem, mierząc w moją szyję. Ale choć za plecami słyszę stłumione okrzyki chlopcow, ani na moment nie tracę zimnej krwi. Pawel jest szybki, lecz ja potrafię być jeszcze szybszy. Unikam ciosu, wyginając się mocno do tyłu. Pawel nie czeka, aż się wyprostuję – wyprowadza kolejny atak, tym razem tnąc kijem z góry na dół z siłą chlopaka dwa razy większego od siebie. Rzucam się w bok i przetaczam po macie, a kij z trzaskiem uderza o trzciny. Pawel już bierze następny zamach. – Janku! – ostrzega mnie Mama Agba, lecz nie potrzebuję jej pomocy. Jednym płynnym ruchem przechodzę w kucki i wyciągam kij do góry, parując uderzenie Pawla. Trzcinowe ściany aż się zatrzęsły od głośnego trzasku. Moja broń też jeszcze drży, kiedy Pawel zamachuje się znowu, tym razem za cel obierając moje kolana. Odbijam się z wysuniętej do przodu nogi, robię koziołka w powietrzu ponad jego wyciągniętym kijem. Oto moja pierwsza szansa, by przejść do ataku. Wykorzystując pęd, wyprowadzam pierwszy cios. Z mojego gardła dobywa się stęknięcie. Pawel kontruje, przerywając mój atak, zanim na dobre się zaczął. – Cierpliwości, Janku! – woła Mama Agba. – Nie spiesz się. Obserwuj i reaguj. Czekaj na atak. Tłumię wzbierający w piersi jęk i kiwam głową. Cierpliwości, powtarzam sobie. Poczekaj na lepszą okazję… – Właśnie, Jan– odzywa się Pawel cicho, żeby nikt poza mną nie usłyszał. – Słuchaj się Mamy Agby. Bądź grzecznym padalcem. No tak, mogłem się tego spodziewać. To słowo. Ta wstrętna obelga. Wypowiedziana niby od niechcenia. Zawinięta w arogancki uśmieszek. Bez namysłu wyrzucam kij przed siebie. Mija brzuch Pawla o włos. Czeka mnie za to straszliwe lanie od Mamy Agby, ale i tak było warto. Nagrodą jest wystraszone spojrzenie mojego przeciwnika. – Ej! – Pawel spogląda w stronę Mamy, oczekując od niej interwencji, ale nie ma czasu się poskarżyć. Wielkimi oczami patrzy, jak obracam kij do kolejnego ataku. – To nie jest trening! – woła, uskakując przed ciosem w kolana. – Mamo... – Sam sobie nie poradzisz? – pytam ze śmiechem. – No dalej, Paul. Lepiej przegrać z honorem! W oczach Pawla pojawiają się gniewne błyski. Wygląda jak lworożec gotowy do skoku. Wściekle zaciska dłonie na kiju. Zaczyna się prawdziwa walka. Ściany chaty Mamy Agby szeleszczą, gdy nasze kije uderzają o siebie. Wymieniamy cios za cios, wypatrując szansy na kontrę, która przesądzi o wszystkim. Dostrzegam okazję i wtedy… – Uch! Kuląc ramiona, zataczam się do tyłu, fala mdłości podchodzi mi do gardła. Przez chwilę martwię się, że Pawel połamał mi żebra, lecz ból w brzuchu rozwiewa tę obawę. – Stop! – Nie! – przerywam Mamie Agbie zachrypniętym głosem. Z wysiłkiem wciągam powietrze do płuc i wspierając się kijem, prostuję plecy. – Nic mi nie jest. Jeszcze nie skończyłem. – Janku… – zaczyna Mama, lecz Pawel nie pozwala wybrzmieć jej słowom. Już mknie w moją stronę z ogniem w oczach, jego wyciągnięty kij prawie muska mi głowę. Gdy bierze nim zamach, uskakuję na bezpieczną odległość, a potem, łapiąc Pawla na wykroku, dźgam go z całej siły w mostek. – Uch! – Pawel zatacza się do tyłu z twarzą wykrzywioną bólem. Jeszcze nigdy podczas walki w chacie Mamy Agby nie został przez nikogo trafiony. Nie zna tego uczucia. Nie czekając, aż dojdzie do siebie, okręcam się i uderzam go w brzuch. Już mam zadać ostateczny cios, gdy rudawe płachty u wejścia do chaty rozchylają się i do środka wpada zdyszany Zbyszek z rozwianą białą grzywą. Szuka wzrokiem Mamy Agby. – Co się stało? Zbyszek ma łzy w oczach. – Przepraszam – kwili cicho. – Zasnałem. Ja… ja…– Wyduś to z siebie, dziecko! – Nadchodzą! – wykrzykuje wreszcie. – Są już blisko! Groza tej chwili na moment wysysa mi całe powietrze z płuc. Zresztą nie tylko mnie. Wszyscy jesteśmy sparaliżowani strachem. Instynkt przetrwania bierze jednak górę. – Prędko! – rzuca Mama Agba. – Nie ma czasu! Podnoszę Pawla z podłogi. Oddycha ciężko, ze świstem, ale musi wziąć się w garść. Chwytam jego kij i zbieram pozostałe. W chacie panuje wielkie zamieszanie. Wszyscy zacierają ślady. W powietrzu fruwają metry jasnej tkaniny. Powstaje armia trzcinowych manekinów. Czy zdążymy? Trudno powiedzieć w tym rozgardiaszu. Ja robię swoje: chowam kije pod matą ringu, żeby nikt ich nie zobaczył. Ledwie skończyłem, Pawel wpycha mi do rąk drewnianą igłę. Biegnę na swoje stanowisko, gdy płachty znów się rozwierają. – Janku! – woła ostro Mama Agba. Zastygam w bezruchu. Wszystkie oczy patrzą teraz na mnie. Nie czekając, aż się odezwę, Mama daje mi po głowie, aż czuję gorące mrówki na plecach. – Wracaj na swoje miejsce! – rzuca surowo. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Mamo Agbo, ja…Nachyla się bliżej z błyskiem prawdy w oczach. Odwrócenie uwagi… Próbuje zyskać dla nas więcej czasu. – Przepraszam, Mamo Agbo. Wybacz mi. – Wracaj na swoje miejsce. Zagryzam wargę, żeby się nie uśmiechnąć, i zwieszam przepraszająco głowę, zerkając kątem oka na strażników, którzy weszli do chaty. Niższy, jak większość okolicznych żołnierzy, wyglądem przypomina Pawla: kokosowy brąz zwieńczony czarną czupryną. Mimo że otaczają go sami nastokatkowie, trzyma dłoń na rękojeści miecza. Zaciska na niej palce, jakby spodziewał się, że któryś z nas go zaatakuje. Drugi strażnik, wysoki i poważny, jest od niego dużo ciemniejszy. Stoi blisko wejścia, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Widocznie ma w sobie choć odrobinę wstydu. Obaj na żelaznych pancerzach noszą dumnie znak króla Sarana. Samo spojrzenie na ozdobnego białego lamparta, symbol monarchy, który ich tu przysłał, przyprawia mnie o ścisk żołądka. Z ostentacyjnym nadąsaniem wracam do trzcinowego manekina. Czuję tak wielką ulgę, że nogi prawie się pode mną uginają. Miejsce, które jeszcze przed chwilą było ringiem, teraz całkiem przekonująco udaje warsztat krawiecki. Po chwili spojrzalem na manekiny wykonywane przez dziewczyny z wioski ozdobione jasnymi materiałami w charakterystyczne wzory Mamy Agby. I przypomnialem byl sobie, ze dziewczyny z naszej wioski obszywaja brzegi rodzimych koszul tymi pieknymi wzorami juz od wielu lat. Mama Agba przechadza się między rzędami chlopcow i przygląda się ich zainteresowaniu jakim oni obdarzaja teraz zwykle manekiny. Mimo nerwów uśmiecham się, widząc, jak ignoruje nieproszonych gości. – W czym mogę pomóc? – pyta w końcu. – Zbieramy podatek – odbąkuje ciemniejszy strażnik. Mamie Agbie wydłuża się twarz. – Zapłaciłam w zeszłym tygodniu. – Nie chodzi o podatek od handlu. – Drugi strażnik toczy wzrokiem po białowłosych sympatycznych nastolatkach. – Wzrosły opłaty za padalce. Wy ich macie dużo, więc będzie was to kosztować. No tak. Ściskam koszulę manekina z taką siłą, że aż bolą mnie palce. Królowi nie wystarczy pognębić mieszkancow wioski. Musi jeszcze ukarać każdego, kto próbuje nam pomagać. Zaciskam zęby, starając się nie myśleć o strażniku, o bólu, jaki mi sprawiło tamto słowo. Padalce. Nieważne, że nigdy nie będzie nam dane stać się magami. W ich oczach wciąż jesteśmy glistami. I nie będziemy niczym więcej. Usta Mamy Agby zmieniają się w cienką kreskę. Przecież nie wytrzaśnie tych pieniędzy spod ziemi. – Podwyższyliście już podatek od mieszkancow naszej wioski w zeszłym miesiącu. I dwa miesiące temu. Jaśniejszy strażnik robi krok do przodu i sięga po miecz, jakby chciał pokazać, że nie będzie się z nikim patyczkował. – Może byłoby mądrzej nie zadawać się z glistami. – Może byłoby mądrzej nas nie okradać. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Nie zdążyłem się ugryźć w język. Wszyscy w chacie wstrzymują oddech. Mama Agba sztywnieje, jej ciemne oczy błagają mnie, bym zamilkł. – Nie możecie bez końca podnosić podatków – oznajmiam. – Ibawici nie zarabiają więcej niż do tej pory. Skąd mamy wziąć tyle pieniędzy? Strażnik zbliża się niespiesznym krokiem. Korci mnie, żeby sięgnąć po kij. Mogłbym zwalić mężczyznę z nóg jednym precyzyjnym uderzeniem; jednym celnym pchnięciem zmiażdżyłbym mu gardło. Dopiero po chwili dociera do mnie, że miecz tego strażnika nie jest zwykłym mieczem. W pochwie pobłyskuje czarne ostrze, metal droższy niż złoto. Majacyt. Stop przygotowany przez króla Sarana przed obławą. Broń stworzona po to, by osłabić naszą magię i wypalać dziury w naszych ciałach. Tak jak czarny łańcuch, który zawiesili na szyi Mamy. Potężny mag moze przezwyciężyć jego moc, ale większość z nas jest bezsilna wobec tego rzadkiego metalu. Choć sam nie władam żadną magią, i tak dostaję gęsiej skórki, gdy strażnik zbliża się do mnie z majacytowym ostrzem. – Na twoim miejscu trzymałbym język za zębami, brzdacu. Ma rację. Powinienem milczeć. Schować urażoną dumę do kieszeni. Dożyć jutra. Ale gdy tak stoimy twarzą w twarz, muszę walczyć ze sobą, żeby mu nie wbić drewnianej igły w to błyszczące piwne oko. Może ja powinienem być cicho. A może on powinien umrzeć. – Sam trzymaj… Mama Agba odpycha mnie tak mocno, że się przewracam. – Proszę. – Wręcza mu garść monet. – Mamo, nie… – odzywam się, ale zamieram pod jej groźnym spojrzeniem. Zamykam usta, podnoszę się i chwytam wzorzystej koszuli manekina. Strażnik przelicza brzęczące brązowe monety w dłoni. W końcu odchrząkuje. – Za mało. – Musi wystarczyć – odpowiada Mama Agba z nutą desperacji. – To wszystko, co mam. Nienawiść aż we mnie kipi, parzy mnie od wewnątrz. To nie w porządku, że Mama Agba musi błagać o litość. Unoszę wzrok i natrafiam na spojrzenie strażnika. Błąd. Nie zdążyłem się odwrócić i ukryć obrzydzenia. Mężczyzna chwyta mnie za włosy. – Au! – krzyczę z bólu. Strażnik rzuca mnie na twarz i przygniata kolanem do ziemi. Na chwilę tracę dech. – Może i nie macie pieniędzy – mówi – ale za to padalcow jest pod dostatkiem. – Chwyta mnie brutalnie za udo. – Zacznę od tego. Robi mi się gorąco, łapię powietrze ustami, zaciskam dłonie w pięści, żeby nie było widać, że się trzęsę. Chcę krzyczeć, chcę mu połamać wszystkie kości, ale słabnę z każdą sekundą. Jego dotyk upokarza mnie i unicestwia. Na chwilę znów staję się mlokosem, bezsilnym jak wtedy, gdy żołnierz wywlekał jego matkę z domu. – Dość! – Mama Agba odsuwa strażnika i przygarnia mnie do piersi, warcząc jak lworożka broniąca młodych. – Dałam wam pieniądze, na więcej nie liczcie. Precz stąd. Podrażniony jej zuchwałością strażnik sięga po miecz, ale ciemniejszy towarzysz chwyta go za ramię. – Chodź. Musimy obejść całą wieś przed zmierzchem. – Wypowiada te słowa spokojnie, ale jakby zaciskając przy tym szczękę. Może ujrzał w naszych twarzach własną matkę albo siostrę, może przypominamy mu kogoś, kogo chciałby chronić. Jego towarzysz na chwilę zastyga w złowieszczym bezruchu. Wreszcie zdejmuje rękę z miecza i tylko tnie nas wzrokiem. – Nauczcie te karaluchy pokory albo ja to zrobię – ostrzega Mamę Agbę. Potem kieruje spojrzenie w moją stronę. I choć leje się ze mnie pot, w środku czuję mróz. Strażnik mierzy mnie wyzywającym wzrokiem. Tylko spróbuj, mam ochotę odszczeknąć, ale język wysechł mi na wiór. W milczeniu patrzymy, jak mężczyźni wychodzą, słuchamy, jak odgłosy podkutych butów nikną w oddali. Siła opuszcza Mamę Agbę; przypomina teraz płomień świecy zdmuchnięty przez wiatr. Podpiera się na manekinie, żeby nie upaść. Już nie jest śmiertelnie groźną wojowniczką, którą znam, lecz starą, niepozorną kobietą. – Mamo… Chcę jej pomóc, lecz dostaję od niej po łapach. – Odejdz! Głupi. Tak mnie nazwała w joruba, języku magów zakazanym od czasu wielkiej obławy. Tak dawno nie słyszałem naszej mowy, że upływa chwila, zanim sobie przypominam, co to słowo znaczy. – Na bogów, co w ciebie wstąpiło? Znowu wszystkie oczy w ahéré zwracają się na mnie. Nawet Zbyszek spogląda z wyrzutem. Ale jak Mama Agba może na mnie krzyczeć? Czy to moja wina, że strażnicy są złodziejami? – Próbowałem cię bronić. – Bronić mnie? – powtarza z niedowierzaniem Mama Agba. – Wiedziałeś, że nic nie wskórasz swoim gadaniem. Za to niewiele brakowało, a wszyscy byśmy przez ciebie zginęli! Robię krok w tył, zaskoczony surową oceną. Nigdy wcześniej nie widziałem w oczach Mamy Agby tak głębokiego rozczarowania. – Skoro nie wolno mi się im przeciwstawić, co my tu w ogóle robimy? – Głos mi się łamie, ale powstrzymuję łzy. – Po co nam trening, jeśli nie możemy się bronić? – Na litość boską, Janku, pomyśl trochę! O innych, a nie tylko o sobie. Gdybyś zrobił krzywdę tym ludziom, kto by obronił twojego ojca? Kto uratuje Tomka, gdy strażnicy przyjdą szukać krwawej pomsty? Otwieram usta, lecz nie wiem, co odpowiedzieć. Ona ma rację. Nawet gdybym zdołał pokonać kilku strażników, nie poradzę sobie z armią. Prędzej czy później mnie znajdą. Prędzej czy później złamią ludzi, których kocham. – Mamo Agbo? – odzywa się cienkim głosikiem Zbyszek. Stoi ze łzami w oczach, uczepiony luźnych spodni Pawla. – Dlaczego oni nas nienawidzą? Mama zgina się pod niewidzialnym ciężarem. Wyciąga ramiona w stronę Zbyszka. – To nie tak, moje dziecko. Oni nienawidzą tego, kim miałeś się stać. Zbyszek wtula się w Mamę, szata tłumi jego łkanie. Mama Agba rozgląda się po izbie, patrzy w oczy innym chlopcom, którzy powstrzymują płacz. – Janek spytał, co my tu robimy. To ważne pytanie. Często rozmawiamy o tym, jak walczyć, a nigdy o tym dlaczego. – Mama sadza Zbyszka na podłodze i kiwa dłonią na Pawla, żeby przyniosł jej stołek. – Musicie pamiętać, że świat nie zawsze tak wyglądał. Był czas, kiedy wszyscy stali po jednej stronie. Mama Agba sadowi się na siedzisku, a zainteresowani jej slowami chlopcy zbierają się wokół niej. Codziennie Mama kończy zajęcia opowieścią lub baśnią, nauką z dawnych czasów. Zwykle siadam z przodu i chłonę każde słowo. Dziś trzymam się z boku, bo jest mi wstyd. Mama Agba miarowo pociera dłonie. Mimo tego, co się wydarzyło, na jej ustach migocze niewyraźny uśmiech, uśmiech, który potrafi wywołać tylko jedna opowieść. Nie mogę się oprzeć, podchodzę bliżej, przeciskam się między chlopcami. To nasza historia. Opowieść o nas. Prawda, którą król usiłował pogrzebać razem z naszymi zmarłymi. – Na początku Orisza była szczęśliwą krainą uświęconych magów. Każdy z dziesięciu klanów został obdarzony przez bogów inną mocą. Jedni władali wodą, inni panowali nad ogniem. Jeszcze inni czytali w myślach, a nawet sięgali wzrokiem poza czas! Choć wszyscy dobrze znamy tę opowieść – od Mamy Agby, od rodziców, których straciliśmy – nie przestaje robić na nas wrażenia. Z wypiekami na twarzy słuchamy o magach posiadających dar uzdrawiania i wywoływania chorób. Nachylamy się bliżej, kiedy Mama Agba opowiada o poskromicielach dzikich zwierząt, o magach trzymających w dłoniach światło i mrok. – Wszyscy magowie rodzili się z białymi włosami – to był znak, że dotknął ich palec bogów. Używali swoich darów, by służyć ludowi Oriszy, a w zamian otaczano ich szacunkiem. Ale nie każdy przychodził na świat z darem. – Mama Agba zatacza dłonią koło. – I dlatego świętowano narodziny nowego maga, cieszono się na widok białych loków. Ci mali wybrańcy do ukończenia trzynastego roku nie byli w stanie używać magii. Dopóki ich moce się nie objawiły, nazywano ich "boskimi." Zbyszek z uśmiechem unosi brodę: bo juz wie, ze jest mieszkancem cudownej krainy Orisza. Mama Agba chwyta między palce pasmo jego białych włosów, znak szczególny, który nauczono nas ukrywać przed światem. – Magowie stali się pierwszymi królami i królowymi Oriszy. To były czasy bez wojen… Pokój jednak nie trwał wiecznie. Gdy rządzący zaczęli nadużywać magii, bogowie za karę pozbawili ich mocy. Razem z magią zniknęły białe włosy… W kolejnych pokoleniach podziw dla magów stopniowo przeradzał się w strach przed nimi, a strach w nienawiść. Nienawiść zaś w przemoc, w pragnienie wytępienia magów. W izbie zrobiło się teraz jakby ciemniej. Wszyscy wiemy, co było dalej. Noc, której nigdy nie wspominamy i której nigdy nie zapomnimy. – Dopóki magowie mieli swoje moce, byli w stanie się bronić i trwać. Ale jedenaście lat temu magia zniknęła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego. – Mama Agba zamyka oczy i wydaje z siebie ciężkie westchnienie. – Jednego dnia magia żyła, następnego umarła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego? Z szacunku dla Mamy Agby gryzę się w język. Mówi tak, jak wszyscy dorośli, którzy widzieli wielka obławę na własne oczy. Z rezygnacją. Jak gdyby bogowie odebrali nam moc, żeby nas ukarać, a może pod wpływem kaprysu. W głębi duszy znam prawdę. Domyśliłem się jej, kiedy zobaczyłem magów innych wiosek w kajdanach. Bogowie umarli razem z naszą magią. Już nie wrócą. – Tamtego nieszczęsnego dnia król Saran nie wahał się ani chwili – ciągnie Mama Agba. – Wykorzystał moment słabości magów i zaatakował. Zamykam oczy, stawiam tamę łzom. Widzę łańcuch, który zarzucili na szyję Mamie. Krople krwi lądujące w piasku. Wspomnienie Obławy przepełnia trzcinową chatę, nasyca powietrze smutkiem. Tamtej nocy wszyscy straciliśmy bliskich, którzy byli magami. Mama Agba wstaje z westchnieniem, znów nabiera siły, z której jest znana. Patrzy po kolei na wszystkich chlopcow w izbie – jak generał przeglądający swoje wojsko.– Uczę sztuki kija każdego chętnego do nauki, bo zawsze znajdą się na tym świecie ludzie, którzy będą chcieli zrobić wam krzywdę. Ale tutaj szkolę chlopcow poległych magów. Choć nie macie już w sobie mocy, aby w przyszłości stać się magami, nadal cierpicie z powodu nienawiści i przemocy. Oto dlaczego tu jesteśmy. Oto dlaczego trenujemy. Mama gwałtownym ruchem dobywa własny rozkładany kij i uderza nim o trzcinową podłogę. – Wasi przeciwnicy noszą miecze. Dlaczego uczę was władania kijem? Powtarzamy chórem mantrę, którą nam wpoiła: – Uderza zamiast ranić, rani zamiast okaleczać, okalecza zamiast zabijać. Kij nie unicestwia. – Uczę was walki w ogrodzie, abyście na polu walki nie byli jak ogrodnicy. Daję wam siłę do walki, ale umiar także jest siłą, którą musicie posiąść. – Mama zwraca się do mnie: – Macie bronić tych, którzy sami się nie obronią. Oto prawda kija. Chlopcy kiwają głowami, a ja wbijam wzrok w ziemię. Znowu prawie doprowadziłem do tragedii. Znowu wszystkich zawiodłem. – No dobrze… – wzdycha Mama Agba. – Wystarczy na dziś. Pozbierajcie swoje rzeczy. Ciąg dalszy jutro. Chlopcy z ulgą wychodzą jeden po drugim. Chcę pójść w ich ślady, lecz pomarszczona ręka Mamy Agby chwyta mnie za ramię. – Mamo… – Milcz – ucina. Ostatni chlopcy rzucają mi współczujące spojrzenia. Łapią się odruchowo za pupy, jakby w myślach liczyli, ile dostanę batów. Dwadzieścia za nieposłuszeństwo… Pięćdziesiąt za odzywanie się bez pytania… Sto za to, że prawie nas wszystkie zabiłes… Nie. Sto batów byłoby zbyt pobłażliwą karą. Wstrzymuję oddech i szykuję się na ból. To nie potrwa długo, mówię sobie. Skończy się, zanim… – Usiądź, Janku. Mama Agba podaje mi kubek z herbatą, po czym nalewa sobie. Ciepłe naczynie ogrzewa mi dłonie, słodka woń napoju wypełnia nozdrza. Marszczę brwi. – Dodałaś trucizny? Kąciki jej ust drgnęły, ale ukrywa rozbawienie pod surową miną. Ja ukrywam swoje w kubku z herbatą, upijam łyk i rozkoszuję się smakiem miodu. Obracam kubek w dłoniach, wodzę palcami po lawendowych koralikach wzdłuż brzegu. Mama też miała taki kubek, tylko ze srebrnymi paciorkami – na cześć Olimpu, i bogini życia i śmierci. Wspomnienia na chwilę pozwalają mi zapomnieć o rozczarowaniu Mamy Agby, lecz gdy smak herbaty zanika, znów ogarnia mnie gorzkie poczucie winy. Mama Agba nie powinna musieć znosić takich szykan. Nie z mojego powodu. – Przepraszam. – Skubię koraliki na krawędzi kubka, żeby nie podnosić wzroku. – Wiem… Wiem, że tylko przysparzam ci kłopotów. Mama Agba, tak jak Pawel, jest Oriszanką, w której nie drzemią żadne magiczne moce. Przed Obławą myśleliśmy, że bogowie decydują o tym, kto się rodzi szczesliwym mieszkancem naszej wioski, a kto nie; teraz, gdy magia zniknęła, nie rozumiem, czemu właściwie służy to rozróżnienie. Mama Agba nie ma białych włosów jak my, mogłaby się wtopić w resztę Oriszan i uniknąć prześladowań. Gdyby się z nami nie zadawała, strażnicy pewnie daliby jej spokój. Jakaś cząstka mojej duszy chciałaby, żeby Mama Agba nas porzuciła i oszczędziła sobie tych cierpień. Jako dobra krawcowa pewnie mogłaby sprzedawać ubrania i nieźle z tego żyć. – Zaczynasz coraz bardziej ją przypominać, wiesz? – Mama Agba upija łyczek herbaty i się uśmiecha. – Zwłaszcza gdy krzyczysz, podobieństwo jest zatrważające. Odziedziczyłeś jej gniew. Nie wierzę własnym uszom. Mama Agba nie lubi rozmawiać o tych, których straciliśmy. Żaden z nas tego nie lubi. Aby ukryć zaskoczenie, upijam kolejny łyk herbaty. – No dobrze. – Z twarzy Mamy Agby znika uśmiech, a pojawia się na niej wyraz troski. – W czasie Obławy byłeś jeszcze dzieckiem. Bałam się, że zapomnisz. – Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał. Jak mogłbym zapomnieć tę twarz niczym słońce? Właśnie tę twarz staram się pamiętać. Samą twarz, a nie zwłoki ze strużką krwi na szyi. – Wiem, że walczysz dla niej. – Mama Agba przesuwa dłonią po moich białych włosach. – Ale król jest bezwzględny, Janku. Prędzej wymorduje wszystkich poddanych, niż przymknie oko na bunt wioski. Kiedy przeciwnik nie ma honoru, trzeba obrać inne, mądrzejsze metody walki. – Takie jak okładanie tych drani kijem? Mama Agba się śmieje, aż marszczy jej się skóra wokół mahoniowych oczu. – Obiecaj mi tylko, że będ ziesz ostrożny. Że poczekasz na odpowiedni moment do walki. Chwytam Mamę Agbę za dłonie i chylę przed nią nisko głowę na znak szacunku. – Obiecuję, Mamo. Więcej cię nie zawiodę. – To dobrze, bo jest coś, co mam zamiar ci pokazać, a nie chciałabym potem tego żałować. Mama Agba sięga za pazuchę i wydobywa spod szaty krótki czarny pręt. Wstrząsa nadgarstkiem, a pręt wydłuża się i zmienia w lśniący metalowy kij do walki. Odskakuję odruchowo. – O bogowie! – wyrywa mi się. Muszę ze sobą walczyć, żeby nie chwycić tego arcydzieła. Czarny metal pokrywają prastare symbole, każdy z nich przypomina o jednej z lekcji udzielonych nam przez Mamę Agbę. Moje oczy, niczym pszczoły zwabione przez nektar, zatrzymują się najpierw na akofenie: dwa skrzyżowane ostrza, miecze wojny. „Odwaga nie musi grzmieć” – wspominam jej słowa. „Męstwo nie musi oślepiać”. Obok mieczy widnieje akoma, serce cierpliwości i tolerancji. Tamtego dnia… Dałabym głowę, że tamtego dnia dostałam od niej lanie. Każdy kolejny symbol odsyła mnie do innej nauki, innej opowieści, innej mądrości. Spoglądam wyczekująco na Mamę. To prezent czy raczej narzędzie, którym wymierzy mi karę? – Proszę. – Kładzie gładki pręt na mojej dłoni. Natychmiast wyczuwam jego moc. I ten ciężar żelaza… Oto broń stworzona do gruchotania czaszek. – Czy to się dzieje naprawdę? Mama twierdząco kiwa głową. – Walczyłeś dziś jak wojownik. Zdałeś egzamin. Wstaję, żeby zakręcić kijem, by ucieszyc się jego siłą. Metal tnie powietrze jak nóż. Żaden wystrugany przeze mnie drewniany kij nie był tak zabójczy. – Pamiętasz, co ci powiedziałam, kiedy zaczynaliśmy treningi? Potwierdzam skinieniem głowy i przedrzeźniam zmęczony głos Mamy Agby: – Jeśli zamierzasz się bić ze strażnikami, lepiej naucz się wygrywać. Dostaję od niej po głowie, ale trzcinowe ściany izby rozbrzmiewają jej serdecznym śmiechem. Oddaję kij, a Mama Agba uderza końcem o ziemię i broń składa się z powrotem w krótki pręt. – Ty już wiesz, jak wygrywać – mówi. – Mam tylko nadzieję, że będziesz wiedział, kiedy się bić. Gdy znowu wręcza mi kij, duma miesza się we mnie z bólem. Bojąc się otworzyć usta, obejmuję ją w pasie, wciągam nosem znajomy zapach świeżo upranej tkaniny i słodkiej herbaty. Mama Agba na moment sztywnieje, ale przytula mnie mocno, kojąco. Potem się odsuwa, żeby coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili płachty u wejścia znów się rozchylają. Odruchowo chwytam czarny pręt i dopiero po sekundzie rozpoznaję mojego starszego brata Tomka. Wysoki, potężnie zbudowany, w jego obecności trzcinowa chatka wydaje się nagle dużo mniejsza. Mięśnie ma napięte, ścięgna rysują się wyraźnie pod ciemną skórą. Spomiędzy czarnych włosów obficie ścieka mu na czoło pot. Gdy napotykam jego wzrok, ostry niepokój przeszywa mi serce. Uslyszalem tylko ostatnie slowa: -"Do domu..." Tata oczekiwal mnie juz u wejścia do chaty. Był pozny wieczor, a ja jeszcze podjalem z nim rozmowe. On w koncu powiedzial mi dawno pamiętne slowa: "Pokażę ci góry..." A pamietasz tato nasza piosenke. I jeszcze raz przed pojsciem spac wspolnie zanucilismy znana nam piesn: 1. - Witaj mój przyjacielu, tak długo cię nie widziałem. -Witaj mój mały, czas spedzony z Toba, zawsze jest piekny. - Powiedz mi przyjacielu, w twojej ojczyźnie, jak tam jest? - Z pewnością jest inaczej, jak znasz to z domu... Spiewamy wspolnie: - Chodź, pokażę ci góry, orla na wietrze... - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie. - A potem bedziemy śpiewac piosenki o tęsknocie i czyms więcej, o tym, co czynie chetnie, kiedy jestem bardzo radosny. 2. - Witaj mój przyjacielu. Wiesz, czasami marzę nawet o księżycu... - Witaj mój mały, marzysz o nim, bo jego światło było juz nie raz wychwalane i bylo tego warte. -Och, zebym byl tylko juz dzisiaj tak duży, jak dorośli... - I ja czasami tego bym chcial, zebym był zaskakiwany, jak to bylo, gdy byłem dzieckiem - zebym byl jak orzeł na wietrze. Wspolnie powtarzamy: - Chodź, pokażę ci góry, - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie... A nasze wysnione przedtem i radosne piosenki, będziemy śpiewać zawsze i wszedzie.
View all posts by sbarszczak2009