To co mam, to radość młodych lat

Stanisław Barszczak, To co mam, to radość młodych lat, to wiara, że naprawdę umiem żyć

Dzisiaj mamy trzynasty dzień miesiąca. Na szczęście to nie piątek, ale to dobra okazja, aby zwrócić uwagę na przesądy i obyczaje, jakimi kierują się artyści. Jakie są przesądy na przykład w operze? W teatrze dramatycznym aktorzy przydeptują tekst, jeśli im upadnie.
“Ja też tak robię! Przydeptuję nuty, jak spadną, nie tylko, kiedy jestem w operze. To jest nawyk wyniesiony z domu, tato mnie tego nauczył,” mówi Aleksandra Kurzak, polska artystka operowa.”W domu też przydeptujesz?- Zawsze. -A inne przesądy? Historię Pavarottiego każdy zna. “Pavarottiemu szczęście przynosiły gwoździe. I najlepiej było, żeby gwóźdź był zgięty. Jak tylko zobaczył taki zgięty gwóźdź na scenie, był szczęśliwy. Wiedział, że to dobra wróżba. Ponoć podkładano mu gwoździe w takich miejscach, żeby znalazł je w drodze na scenę. U nas w domu taką szczęśliwą wróżbą było oczko w rajstopie. To przesąd mojej mamy, nie wiem, czy powszechny wśród śpiewaków. Jak poszło oczko, to zawsze na szczęście. I nieraz było tak, że jak szłam na scenę i w ostatniej chwili zauważyłam takie oczko, to oddychałam z ulgą,” wspomina pani Aleksandra. Jesteśmy rodziną z korzeniami ze wschodu, to przesądów u nas nie brakuje. Zwracało się na przykład u mnie w domu uwagę na czarne koty- jeżeli kot przebiegł drogę, trzeba było powiedzieć wierszyk.

Przeznaczenie i los towarzyszą ludziom od zarania dziejów. Bolesław Prus w “Emancypantkach” pisał: “Jest już schyłek października, o czym mówi rudożółtawe światło, którym słońce, kryjąc się za Warszawą, pomalowało domy Pragi, kominy odległych fabryk i szare, zamglone pola. Światło jest zwiędłe, jakby zaraziło się od zwiędłych liści albo nasiąkło rudą parą lokomotywy, która w tej chwili sunie daleko poza Pragę i znika jeszcze dalej, uwożąc jakichś ludzi, może jakieś nadzieje. Szkaradne światło, które przypomina schyłek października, szkaradna lokomotywa, która każe myśleć, że wszystko na tym świecie jest w nieustannym ruchu i znika dla nas, ażeby pokazać się innym, gdzie indziej.”

Jestem pod wrażeniem mojej lektury “Ojca chrzestnego”. Posłuchajcie tej sceny, jakkolwiek ona nie zmieniłaby nic w waszym obecnym życiu, dla mnie pozostaje znakiem naszych czasów. “Znamy się od wielu lat- przemówił do przedsiębiorcy pogrzebowego- ale do dzisiejszego dnia nigdy nie przychodziłeś do mnie po radę czy pomoc. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio zaprosiłeś mnie do swego domu na kawę, chociaż moja żona jest matką chrzestną twojego jedynego dziecka. Bądźmy ze sobą szczerzy. Pogardziłeś moją przyjaźnią.Bałeś się być moim dłużnikiem.- Nie chciałem popaść w kłopoty wymamrotał Bonasera. Don podniósł rękę.- Nic nie mów. Uznałeś, że Ameryka jest rajem. Interes szedł ci dobrze, zarabiałeś na dobre życie, uważałeś świat za nieszkodliwe miejsce, gdzie możesz do woli korzystać z przyjemności. Nigdy nie otoczyłeś się prawdziwymi przyjaciółmi. Bądź co bądź chroniła cię policja, istniały sądy, tobie i twoim nie mogło stać się nic złego. Nie potrzebowałeś dona Corleone. W porządku. Moje uczucia były zranione, ale nie jestem człowiekiem, który narzucałby swoją przyjaźń tym, którzy jej nie cenią… tym, którzy uważają, że niewiele się liczę. Don przerwał i uśmiechnął się do przedsiębiorcy pogrzebowego uprzejmym, ironicznym uśmiechem. A teraz przychodzisz do mnie i powiadasz: donie Corleone, proszę o sprawiedliwość. I nie prosisz z uszanowaniem. Nie ofiarowujesz mi swej przyjaźni. Przychodzisz do mojego domu w dzień ślubu mojej córki i prosisz mnie o dokonanie morderstwa, i mówisz tu głos dona stał się szyderczym przedrzeźnianiem – zapłacę, ile pan zechce. Nie, nie jestem obrażony, ale co ja zrobiłem, że mnie traktujesz tak bez szacunku? Bonasera wykrzyknął w udręce i strachu: -Ameryka była dla mnie dobra! Chciałem być dobrym obywatelem. Chciałem, żeby moja córka była Amerykanką. Don klasnął w dłonie z wyraźną aprobatą. Dobrze powiedziane. Doskonale. Więc nie masz na co się skarżyć. Sędzia zawyrokował. Ameryka zawyrokowała. Zanieś córce kwiaty i pudełko łakoci, jak pójdziesz ją odwiedzić w szpitalu. To ją pocieszy. Bądź zadowolony. Ostatecznie to nie jest poważna sprawa, chłopcy byli młodzi, rozhukani, a jeden z nich jest synem wpływowego polityka. Nie, mój drogi Amerigo, ty zawsze byłeś uczciwy. Muszę przyznać, choć pogardziłeś moją przyjaźnią, że bardziej ufałbym słowu Ameriga Bonasery niż czyjemukolwiek innemu. Dlatego daj mi słowo, że wyrzekniesz się tego szaleństwa. To nie po amerykańsku. Przebacz. Zapomnij. Życie jest pełne nieszczęść. Okrutna i pogardliwa ironia, z jaką to wszystko zostało powiedziane, hamowany gniew dona przemieniły biednego przedsiębiorcę pogrzebowego w dygocącą galaretę, lecz mimo to przemówił dzielnie znowu: -Proszę o sprawiedliwość.

Don Corleone odparł krótko: Sąd wymierzył ci sprawiedliwość. Bonasera uparcie potrząsnął głową.-Nie. Wymierzył sprawiedliwość tym młodym. Nie mnie. Don skwitował to subtelne rozróżnienie aprobującym kiwnięciem głowy, po czym zapytał:- Jaka jest twoja sprawiedliwość? -Oko za oko odrzekł Bonasera. Żądałeś więcej przypomniał don. Twoja córka żyje. Niech oni cierpią tak, jak ona cierpi rzekł z wahaniem Bonasera. Don czekał, co powie dalej. Bonasera zebrał się na ostatek odwagi i zapytał: – Ile mam panu zapłacić? Był to rozpaczliwy jęk. Don Corleone odwrócił się odeń plecami. Oznaczało to odprawienie. Bonasera ani drgnął. W końcu, wzdychając jak człowiek o dobrym sercu, który nie może długo się gniewać na błądzącego przyjaciela, don Corleone obrócił się na powrót do przedsiębiorcy pogrzebowego, który był teraz blady jak jeden z jego nieboszczyków. Don Corleone mówił łagodnie, cierpliwie:- Dlaczego boisz się zachować lojalność przede wszystkim wobec mnie? zapytał. Zwracasz się do sądów i czekasz całe miesiące. Wydajesz pieniądze na adwokatów, którzy doskonale wiedzą, że wyjdziesz na głupca. Przyjmujesz wyrok sędziego, który jest sprzedajny jak najgorsza dziewka z ulicy. Od lat, kiedy potrzebowałeś pieniędzy, chodziłeś do banków,płaciłeś rujnujące procenty, czekałeś z czapką w ręku jak żebrak, podczas gdy oni węszyli, wsadzali ci nos w tytek, by się upewnić, czy zdołasz ich spłacić. Don przerwał, jego głos stał się surowszy. A gdybyś przyszedł do mnie, moja kieska byłaby twoją. Gdybyś przyszedł do mnie po sprawiedliwość, te szumowiny, które skrzywdziły twoją córkę, płakałyby dziś gorzkimi łzami. Gdyby przez jakieś nieszczęście taki porządny człowiek jak ty narobił sobie wrogów, staliby się oni moimi wrogami… don podniósł rękę z palcem wymierzonym w Bonaserę a wtedy, wierz mi, baliby się ciebie. Bonasera pochylił głowę i wymamrotał zdławionym głosem:- Niech pan mi będzie przyjacielem. Przyjmuję.” (M. Puzo, Ojciec chrzestny)

A teraz chciałbym Wam opowiedzieć o szczególnej atmosferze, która towarzyszyła latom trzydziestym mojego urywanego życia. Nigdy nie zapomnę owego nastroju wyniesionego z domu matki na ulicy Związku Orła Białego 36 w Ząbkowicach. Jak wiecie przed wielu laty zakupiłem dom w moich Ząbkowicach, gdzie spędziłem czas dzieciństwa. Tam zacząłem pewnego dnia spisywać moje myśli. Tak myślałem, ale trudno mi było myśleć o czymkolwiek w domu matki- tak go nazywam teraz, bo w mej pamięci zachował się jako pomnik wystawiony przeze mnie mojej matce- wracając nieustannie do niego zawsze odczuwałem niedosyt nasycenia się nim. Przyczyny takiego stanu rzeczy kładłem na bark mojego braku dorosłości.

Olga Tokarczuk, wybitna polska pisarka napisała:”Wcale nie trzeba wychodzić z domu, żeby poznać świat – powiedziała nagle Marta, gdy obierałyśmy groszek na schodach przed jej domem. Zapytałam, jak. Może myślała o czytaniu książek, oglądaniu wiadomości, słuchaniu Radia Nowa Ruda, włóczeniu się po internecie, przeglądaniu gazet, chodzeniu na plotki do sklepu. Ale Marta miała na myśli bezowocność podróży. W podróżach trzeba zajmować się sobą, żeby dać sobie radę, patrzeć na siebie i na to, jak pasuje się do świata. Jest się skupionym na sobie, myśli się o sobie, sobą opiekuje. W podróżach zawsze w końcu natyka się na siebie, jakby się samemu było ich celem. We własnym domu po prostu się jest, nie trzeba z niczym walczyć ani niczego zdobywać. Nie trzeba pilnować połączeń kolejowych, rozkładów jazdy, nie trzeba zachwytów i rozczarowań. Można siebie samego zawiesić na kołku, a wtedy widzi się najwięcej.” (Olga Tokarczuk, Dom dzienny, dom nocny)

Ale ten dom mnie zawsze przerastał, a ja świadomie hołdowałem tej myśli, jak też innej, że kiedyś w pięknej przyszłosci mój dom zapełnię ostatnią radością ludzkiej a spełnionej egzystencji. Olga Tokarczuk to ładnie ujęła: “Dom jest jak gąbka, która wchłania myśl, zanim ta powstanie. W zamian nie daje nic, nie obiecuje, nie zwodzi, nie ma w nim przyszłości, a przeszłość zamienia w przedmioty. Dom Marty jest do niej podobny – tak jak ona nie zna niczego, ani Boga, ani jego stworzeń, ani nawet siebie samego, nie chce niczego wiedzieć o świecie. Jest w nim tylko jedna chwila, tylko teraz, ale ogromne, rozciągnięte we wszystkie strony, przytłaczające, nie dla człowieka. Potem nagle zapadł zmierzch, nie zauważyłam nawet, kiedy zrobiło się ciemno. I byłabym tak siedziała, hipnotyzując się własnym oddechem. Nie obudziłabym się, gdyby nie ten stary cynowy talerz – świecił potężną, chłodną poświatą, zalewał nią całą kuchnię, rozświetlał swoim blaskiem moje ręce, doczepiał rzeczom cienie. Odbijał w sobie wszystkie przeszłe i przyszłe księżycowe pełnie, wszystkie jasne, rozgwieżdżone nieba, wszystkie płomienie świec i światła żarówek, i zimne strumienie wszelkich jarzeniowych lamp.”

Na początku tego miesiąca w Rzymie została kanonizowana Matka Teresa z Kalkuty. Jak pięknie ona mówiła o tym, że każdy człowiek jest chciany przez Boga, jest do niego podobny. Zakochany w tych myślach znalazłem się pewnego dnia w dalekiej Kalkucie. Także tamtej atmosfery niesamowitego ruchu nigdy nie zapomnę. Tłumy w Kalkucie kierowały moją myśl ku Bogu w nadzwyczajny sposób. Obecna refdleksja jest tego dowodem. A teraz po latach otwarłem się jeszcze na fragment z Ch. Baudlaire’a: “Nie każdemu jest dane brać kąpiel w wielkomiejskim tłumie: rozkoszowanie się nim jest sztuką; i tylko ten może łyknąć energię życiowej na rachunek rodzaju ludzkiego, w kogo wróżka tchnęła w kołysce pociąg do maski i maskarady, nienawiść do własnego domu i pasję podróżowania. Tłum, samotność: pojęcia równoważne i wymienne dla aktywnego i twórczego poety. Kto nie umie zaludnić samotności, nie potrafi być sam pośród tłumu. Poeta ma ten niezwykły przywilej, że według upodobania może być sobą i kimś innym. Jak dusza tułający się w poszukiwaniu ciała, kiedy zechce wstępuje w dowolną osobę. Dla niego jednego wszystko stoi otworem; a jeśli pewne regiony wydają się przed nim zamknięte, to dlatego, że w jego mniemaniu nie warto ich odwiedzać. Pogrążony w zadumie samotny wędrowiec znajduje osobliwe upojenie w poczuciu powszechnej wspólnoty. Ten, kto umie zespolić się z tłumem, zna febryczne rozkosze, których na wieki pozbawiony będzie egoista, zamknięty jak skrzynia, i gnuśnik, zasklepiony jak ślimak w swojej skorupie. Ten przyjmuje za swoją każdą profesję, każdą radość i każdą niedolę, z którą zetknie go przypadek. To, co ludzie nazywają miłością, jest małe, przyziemne i słabe w porównaniu z ową niewysłowioną orgią, ze świętą prostytucją duszy, która oddaje się cała, z poezją i miłosierdziem, pojawiającej się nagle niespodziance i przechodzącej obok zagadce. Warto czasem uświadomić szczęśliwym tego świata, choćby tylko po to, aby na chwilę upokorzyć ich głupią pychę, że istnieją doskonalsze odmiany szczęścia, bogatsze i subtelniejsze. Pasterze ludów, kolonizatorzy, misjonarze wygnani na koniec świata doznają zapewne czegoś pokrewnego tym tajemniczym upojeniom; i na łonie wielkiej rodziny ożywionej ich duchem śmieją się czasem z tych, którzy litują się nad ich losem, takim niepewnym, i życiem, takim cnotliwym.”
Co zostawiłem sobie jeszcze na koniec tego eseju? Mianowicie fragment z J.D. Salingera: “W każdym razie wyobrażam sobie małe dzieci, które hasają na wielkim polu wśród łanów żyta. Tysiące dzieciaków, a w pobliżu nikogo – nikogo z dorosłych – oprócz mnie. A ja stoję na skraju jakiegoś strasznego urwiska. Moim zadaniem jest łapać każdego, kto zbliży się do przepaści – jeśli któreś z dzieciaków rozpędziłoby się, nie patrząc, dokąd biegnie, wtedy pojawiałbym się ja i łapałbym go, żeby gówniarz nie spadł. Tym zajmowałbym się przez cały dzień. Czuwałbym nad tymi dziećmi w zbożu. Wiem, że to głupie, ale tylko coś takiego chciałbym w życiu robić. To strasznie głupie, wiem.” (J.D. Salinger, Buszujący w zbożu) Tak więc zawsze chciałbym obronić niewinne stworzenia od przypadkowego zniknięcia, to był główny powód moich wojaży po świecie, zabierałem moje marzenia na koniec globu. A teraz o tę łaskę ratowania bezbronnych na całym świecie, w tej liczbie Hindusów, objętych wojną Syryjczyków, jak też uchodźców z linii frontu, przybywających do Grecji, Niemczech, czy koczujących pod gołym niebem po stracie domostwa w ostatnim trzęsieniu ziemi Włochów, usilnie Boga proszę w każdej modlitwie.

Leave a comment