Stanisław Barszczak— Podróże po Europie—
-I-
Nazywają mnie Hubertem. Rzeczywiście sporo myślę o naszej rzeczywistości, o Polsce, mojej ojczyźnie. Wyobraźcie sobie, uważam, Rosjanie w czasie drugiej wojny światowej nas zaskakująco uprzedzili, tak los wystawił nas jeszcze raz na pastwę dwulicowości świata. Gdyby Rosjanie wówczas nie przekroczyli polskich granic, skądinąd wiemy weszli na polską ziemię dnia 17 września 1939 roku, z pewnością naród Polski nie poddałby się Hitlerowi tak szybko. Najjaśniejsza Rzeczpospolita broniłaby się do końca. Mieliśmy wielki potencjał duchowy w generacji ludzi II Rzeczypospolitej i ich wojennych kompetencjach. Niedługo potem w bitwie o Anglię zapragnęło walczyć 8 tysięcy polskich pilotów, którzy z dalekich ziem, często przez Rumunię, kierowali się na zachód Europy. Ich marzenia, aby walczyć z Hitlerem ziściły się bynajmniej na obcej ziemi. W Dywizjonie 303 walczyło z niemieckimi messerschmittami 154 polskich pilotów. A przecież z honorem oddaliby oni za ojczyznę nawet własne życie, wyrzucając najeźdzcę z polskiej ziemi, tu właśnie. Tak więc jeszcze raz zwyciężyła dwulicowość egzystencji i zwykła głupota.
Szanuję człowieka, który niezależnie od słów, a nawet kiedy słowa przeczą sobie wzajemnie, trwa niezmienny. Tutaj będę mówił o ludzkim powołaniu. Bo to ostatnie pomaga człowiekowi wyzwolić się w pełni. Ale trzeba także wyzwolić powołanie, tym samym pomóc człowiekowi spełnić jego kulturową powinność. Podczas moim odwiedzin świata naszej cywilizacji ujrzałem niewidzialny kontynent… Bo żyć możesz tylko tym, za co zgodzisz się umrzeć. Ktoś powiedział, kiedy wszystko opiera się na jednej mierze, kościół po prostu wygląda porządnie. Proporcja to serce piękna. Moim marzeniem jest opisywać powidoki natury. Od wielu lat opisuję w mych tekstach serce piękna, to jest mój kościół katolicki, który jednak nie ustrzegł się błędów w przeszłości. Pokazując te błędy, jeszcze bardziej zakorzeniam się w tej wspólnocie ludzi zbawionych. Jakkolwiek w jedno wierzę: że wolny, badawczy unysł jednostki jest najcenniejszą rzeczą na świecie. A o to bedę walczyl: by umysł miał możność podążać, niekierowany, tą drogą, jaką zapragnie. A przeciw muszę walczyć: przeciwko każdej idei, religii czy rządowi, które ograniczają lub niszczą jednostkę. Tym jestem i takie są moje dażenia.
Tak więc człowiek nie tylko przez osobiste wybory, ale także przez cywilizacyjną traumę, może tkwić w nieprzeniknionej ciemności. Sprawdziły się stwierdzenia Josepha Conrada:
“Przenikaliśmy wciąż głębiej i głębiej w jądro ciemności(…)Nie istniało dla niego nic nad nim ani też przed nim(…) Dusza znalazłszy się w samotności wśród dziczy, zajrzała w głąb samej siebie i przebóg! Mówię wam, że oszalała(…) Widziałem niepojętą tajemnicę duszy, która nie zna żadnego hamulca, żadnej wiary, żadnego lęku, a jednak walczy na oślep sama z sobą(…) Podbój ziemi, polegający przeważnie na tym, że się ją odbiera ludziom o odmiennej cerze lub trochę bardziej płaskich nosach, nie jest rzeczą piękną, jeśli się w niego wejrzy dokładnie(…) Wytępić wszystkie te bestie! (…) Dla dziczy stał się rozpieszczonym i zepsutym ulubieńcem(…) Niepodobna dać komuś żywemu pojęcia o jakiejkolwiek epoce swego istnienia – o tym, co stanowi jej prawdę, jej znaczenie – jej subtelną i przejmującą treść. To niemożliwe. Żyjemy tak, jak śnimy – samotni? (…) Nie mogę sprostać tej opłakanej grze.”
Nie potrafię inaczej o tym pisać. Jeśli nie bierzemy udziału we wspólnocie chrześcijańskiej, to stwierdzenie Conrada o naszej samotności, pozostaje nader aktualne. Należałoby rzucić się w wir oszalałego świata. W czasie tej samej II wojny światowej artystka Florence Foster Jenkins , aktorka bez talentu wokalnego, zrobiła zawrotna karierę w Stanach Zjednoczonych. Artystka mówiła:”Ludzie mogą mówić, że nie potrafię śpiewać. Ale nikt nie może nigdy powiedzieć, że nie śpiewałam.” Tak więc piszę jak mogę. Jednak już za naszych dni, odwołajmy się do zamachu w Nowym Yorku z 11 września 2001 roku, stały się rzeczy dziwne. “Tej świetlanej stolicy widzialnego siły niewidzialnego zadały straszny cios. (…) Teraz musimy sprawić, by rana nie okazała się śmiertelna. By świat tego, co widzialne, zatriumfował nad tym, co otoczone tajemnicą, dostrzegalne tylko przez skutki swych okropnych czynów. (Salman Rushdie) Nie możemy wyciszać tych spraw, nawet narzeczony względem narzeczonej powie: posiadam tyle, a wszystko pochłania uczucie dla niej. Posiadam tyle, a bez niej wszystko mi jest niczym. To co ja wiem, może każdy wiedzieć. Ale moje serce mam tylko ja… Czyn jest wszystkim, niczym sława. Biorąc pod uwagę wszystkie akty tworzenia, odkrywa się jedną elementarną prawdę: gdy się czemuś prawdziwie poświęcamy, wspiera nas opatrzność. Ktoś powiedział: “Nauka Chrystusa nigdzie nie była bardziej tłumiona niż w chrześcijańskim Kościele(…) Autorytety są główną przyczyną tego, że ludzkość stoi w miejscu(…) Istnieją dwie pokojowe formy przemocy: prawo i przyzwoitość(…) Los spełnia nasze życzenia, ale na swój sposób, żeby móc nam dać coś ponad życzenie(…) Ludzkość? To abstrakcja. Zawsze istnieli i będą istnieli tylko ludzie.”
Henryk Sienkiewicz pisał: “Ale jak sobie co baby wbiją w głowę, obcęgami nie wyciągniesz. Cóż bowiem są smutki, jeśli nie myszy, które gryzą ziarna wesołości złożone w naszych sercach? Jak nie ma ginąć ta Rzeczpospolita, skoro w niej białogłowy rządzą?(…) Ale gdy pożyjesz dłużej, poznasz, że gdy ktoś chce czegoś na świecie dokazać, temu nie wolno ni własnej, ni cudzej słabości folgować, nie wolno większych spraw dla mniejszych poświęcać(…) Najenergiczniejszy człowiek potrzebuje, by go ktoś kochał. Inaczej czuje w sobie śmierć i jego energia zwraca się przeciw życiu.” Tak więc póki nie umierasz i nie stajesz się na nowo, jesteś tylko smutnym gościem na tej tajemniczej ziemi. Trzeba choćby miłoscią zdobywać świat. Stąd Goethe miał powiedzieć: “Należy każdego dnia posłuchać krótkiej pieśni, przeczytać dobry wiersz, zobaczyć wspaniały obraz i jeśli byłoby to możliwe – wypowiedzieć kilka rozsądnych słów.” Gwiazdka nadziei niknie ostatnia. Miłość potrzebuje gniazda jak ptak. To dobrze, że czujesz radość, bez której świat by nie istniał, że od najmłodszych lat przeczuwasz, jak potoczą się twoje losy, że przy swoim zagrożeniu, masz nagłe poczucie bezpieczeństwa i spokoju, jakiego nigdy nie czułeś wcześniej. I ja odczułem podobne uczucia, o których chciałbym teraz wam opowiedzieć.
Jest bardzo późno, znalazłem się w miasteczku na południu Polski.
A przed oczami wyobraźni miałem wówczas obraz z Turynu z sprzed stu pięcdziesięciu laty. Oto jakiś nieproszony gość stał na klepisku małego, zagraconego podwórka, pośród rozgdakanych kurcząt i minę miał dosyć niepewną. Ubrany był w pomarańczową, usianą plamami koszulę i brudne dżinsy, a na jego ramieniu wisiała mocno sfatygowana czerwono-czarna torba. Długowłosy, z poplątaną brodą, wydzielał kwaśny odór niemytego ciała. Trzeba go zaprowadzić do don Bosco, pomyślała Janina. Mężczyzna nerwowo kartkował niewielką książkę. Opodal zebrała się gromadka dzieci, które ze śmiechem trącały się łokciami, pokazując na nieznajomego. Janina strzepnęła poplamiony fartuch i odgarnęła włosy, by zaprezentować się jak należy…
Tej sceny nigdy nie zapomnę, ale już powracam do rzeczywistości. W “Dzienniczku” świętej Siostry Faustyny przeczytałem ostatnio następujące słowa: “(Dz 83) Nim przyjdę jako Sędzia sprawiedliwy, przychodzę wpierw jako Król miłosierdzia. Nim nadejdzie dzień sprawiedliwy, będzie dany ludziom znak na niebie taki. Zgaśnie wszelkie światło na niebie i będzie wielka ciemność po całej ziemi. Wtenczas ukaże się znak krzyża na niebie, a z otworów, gdzie były ręce i nogi przebite Zbawiciela, będą wychodziły wielkie światła, które przez jakiś czas będą oświecać ziemię. Będzie to na krótki czas przed dniem ostatecznym. (Dz 635) Ja dałam Zbawiciela światu, a ty masz mówić światu o Jego wielkim miłosierdziu i przygotować świat na powtórne przyjście Jego, który przyjdzie nie jako miłosierny Zbawiciel, ale jako Sędzia sprawiedliwy. O, on dzień jest straszny.(…) Postanowiony jest dzień sprawiedliwości, dzień gniewu Bożego, drżą przed nim aniołowie. Mów duszom o tym wielkim miłosierdziu, póki czas zmiłowania; jeżeli ty teraz milczysz, będziesz odpowiadać w on dzień straszny za wielką liczbę dusz. Nie lękaj się niczego, bądź wierna do końca, ja współczuję z tobą…”
Księżyc już rozjaśnij nadchodzącą noc. Po drugiej stronie jeziora ledwie majaczą wilgotne światła miasta. Z bujnej zieleni bulwaru przy rzeczce Trzebyczce zostało tylko kilka obumarłych drzew i kępy skarlałych krzewów. Fasady kamienic najczęściej są mroczne, zda się spopielałe. Miasto utraciło swój kosmopolityczny, letniskowy polor. Skurczyło się do rozmiarów osiedla Dąbrowy Górniczej. Zwykła, przycupnięta na głębokiej prowincji mieścina… Kawiarnie są zamknięte. Przez drzwi lokalu przesącza się różowe światło. Chcecie wejść i sprawdzić, czy wciąż są tu te same mahoniowe boazerie, czy lampa z abażurem w szkocką kratę nadal wisi w tym samym miejscu – z lewej strony baru? Nie zdjęto też fotografii Roberta Lewandowskiego, polskiego futbolisty robiącego światową karierę w Niemczech. Ani Agnieszki Radwańskiej. Ani zdjęcia Anity Włodarczyk. Nadal wiszą nad rzędami butelek aperitifów. Pożółkły już, oczywiście. A w półmroku samotny klient, mężczyzna o przekrwionej twarzy i w kraciastej marynarce z roztargnieniem podrywa barmankę. Na początku lat sześćdziesiątych była zabójczej urody, ale od tamtej pory zrobiła się nieco przyciężka. Jakkolwiek na pustej ulicy Zwycięstwa nie słychać już echa własnych kroków. Nie ma kina “Uciecha”, kupa gruzu. Plac przed tutejszym Domem Kultury to jedyne miejsce w mieścinie, gdzie palą się mocniejsze światła i panuje nieco ożywienia… Mamy przygotowac ludzi na wielkie miłosierdzie, obwieszczać wielkie miłosierdzie Boga, jednocześnie być pokornymi, wychwalać króla miłosierdzia. Szczególnym znakiem miłosierdzia będzie odtąd krzyż na niebie. Trzeba nam wierzyć w znaki…Wtem nadjeżdża pociąg, do którego wsiadam, aby pomknąć ku nowemu światu.
-II-
Ale nawet w pociągu, który wciąż zbliża mnie do wielkiego miasta, nie przestaję otwierać się na obrazy z przeszłości. Jestem na plaży Maddalena albo w dalekiej Catanii. Kiedy Monika osuszyła się po nurkowaniu, kupiła cornetti z kremem i kawę latte w Caffè del Porto. Smakowały przepysznie. Przy plaży spacerował proboszcz Don Sandro, ale gdzieś zniknął. Wgryzła się w miękkie, polukrowane cornetti i rozkoszowała słodkim, gęstym, waniliowym kremem. Zaraz jednak pomyślała o gościach hotelowych. Z drugiej strony kamiennego łuku dobiegały ją odgłosy targu i krzyki. Przed stu laty i więcej do tego miejsca rozlewały się wody portu. Teraz Sycylijczycy często wydawali się rozgniewani, a przynajmniej rozdrażnieni, nawet wtedy, gdy zapewne uprzejmie rozmawiali o pogodzie. Za kapitanatem portu dostrzegała feerię barw, czuła też zapach świeżych ryb, przypraw i owoców rozchodzący się z Piazza Currò.
Przechodząc pod łukiem prosto na środek placu, pomyślała, że nic nie może się równać z sycylijskim bazarem. Dzień targowy najwyraźniej był wydarzeniem towarzyskim, gdyż mężczyźni i kobiety zbili się w grupki, by z sobą pogawędzić. Mężczyźni palili i pili espresso z kafejek na kółkach, kobiety miały torby z zakupami i zdeterminowane miny. Przy straganach sprzedawcy wyciągali bochny chleba albo fioletowe kalafiory, by każdy chętny mógł je dokładnie obejrzeć. Kobiety marszczyły brwi, wypytywały, kłóciły się i targowały, zanim w końcu postanowiły, czy i na co wydać część pieniędzy. Słyszała krzyki carciofio fresci… funghi bella… tutto economico… Tak sprzedawcy rywalizowali o klientelę.
Przy straganie z rybami ustawiło się coś w rodzaju kolejki. Monika zauważyła już wcześniej, że na Sycylii stanie w kolejce oznaczało, iż trzeba przepychać się na sam początek, nieustannie przepraszając, i bardzo donośnym głosem starać się zwrócić na siebie uwagę sprzedawcy, nim zrobi to osoba obok. Potem następowały jeszcze bardziej wylewne przeprosiny i dyskusja o tym, kto był pierwszy, przy akompaniamencie głosów innych, że to właśnie oni powinni zostać obsłużeni na samym początku. Przynajmniej tak to odbierała Monika. Cóż, etykieta towarzyska rzadko miewa swoje korzenie w logice.
Monika chodziła po placu, żeby nacieszyć się tym widowiskiem i oglądać białe, wiotkie kalmary (choć i tak nie wiedziałaby, co z nimi zrobić), pulchne, nakrapiane mątwy oraz wielkie plastry tuńczyka, ułożone na pokrytym lodem marmurze.
Postanowiła najpierw odwiedzić Santinę, żeby wreszcie ją dorwać samą, a następnie Giovanniego, żeby poprosić go o pomoc w kwestii remontu willi. Brzmiało to bardzo sensownie, gdyż potrzebny był jej ktoś, kto mówił płynnie zarówno po sycylijsku, jak i po angielsku. Giovanni był biznesmenem, wydawało się, że dysponuje mnóstwem wolnego czasu i już wcześniej przypadło mu do gustu stanowisko klucznika Villa Nike. Wybór był oczywisty. Monika zdecydowała jednak jasno dać mu do zrozumienia, że to ona kontroluje sytuację i nie da się zmusić do sprzedaży domu. Jeśli Giovanni zdoła to przełknąć, jego pomoc mogła się okazać niezwykle przydatna.
Przystanęła przy straganie pełnym ziół oraz przypraw i odetchnęła zapachem zakurzonych, schnących kęp oregano, tymianku i dzikiego kopru. Za straganem stały worki z ciecierzycą i soczewicą, z metalowymi łyżkami do nabierania, dostrzegła także starą wagę. Pod względem obyczajów i pewnych tradycji na Sycylii zapewne nic się nie zmieniło od czasów, kiedy żyła tu matka Moniki. Catania nie wkroczyła w nowe milenium, a już na pewno nie w drugą dekadę dwudziestego pierwszego wieku.
Monika schyliła głowę, żeby uniknąć zderzenia z poobijanym, fioletowym czosnkiem, zwisającym w warkoczach z markizy straganu. Podeszła do owoców i warzyw, gdzie zapatrzyła się na złociste kwiaty cukinii, błyszczące papryki o barwach słońca i strażackiej czerwieni, wyglądające jak polakierowane papryczki chilli, oraz na pokryte aksamitnym meszkiem żółte brzoskwinie. Wzięła do ręki melanzane i kciukiem pogłaskała lśniącą skórkę. Bakłażan był smukły, ciemny, a jednak opalizujący. Taki jest kolor Sycylii, pomyślała z uśmiechem.
Nagle impulsywnie postanowiła zjeść dzisiaj w domu, więc kupiła pół arbuza, który wręcz ociekał sokiem, aromatyczny ser, niewielki bochenek pysznego, sycylijskiego żółciutkiego chleba, pomidory i czarne oliwki. Urządzi sobie prawdziwą ucztę.
Płacąc za oliwki, dostrzegła, że kobieta po drugiej stronie straganu uśmiecha się do niej. Monika odruchowo odpowiedziała uśmiechem. Kobieta była drobna, o twarzy chochlika, okolonej ciemnymi włosami, obciętymi na idealnego pazia. Usta umalowała śmiałą, krwistoczerwoną szminką i z jakiegoś powodu zupełnie nie wyglądała na Włoszkę. Monika zaczęła się zastanawiać, czy się znają i czy do niej podejść, kiedy nagle, kilka metrów dalej, dostrzegła znajome oblicze. Natychmiast przecisnęła się przez grupkę ludzi stłoczonych wokół straganu. – Santina?
Co za szczęście. Właściwie mogła się domyślić, że staruszka będzie tutaj w dniu targowym. Santina odwróciła się, wymamrotała coś po sycylijsku i szybko rozejrzała się wokół siebie. Po chwili chwyciła Monikę za ramię i pociągnęła na bok, gdzie mogły przynajmniej częściowo skryć się pod markizą. Tam objęła jej twarz dłońmi.
– Wróciłaś – powiedziała, rozciągając usta w bezzębnym uśmiechu radości.
Monika także uśmiechnęła się do niej.
– Nie mogłam długo trzymać się od was z daleka – wyznała. – Chciałam się dowiedzieć więcej o matce i o tym, dlaczego opuściła Sycylię. – Pochyliła się bliżej.
– Ty wiesz, prawda? Powiesz mi?
Raz jeszcze oczy Santiny miały nieobecny wyraz.
– Zakochana – oznajmiła staruszka po angielsku, z mocnym sycylijskim akcentem. – Justyna zakochuje się szybko, ot tak. – Udała, że omdlewa.
– Naprawdę? – Monika uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– A tak. – Santina energicznie pokiwała głową. – Była… – Policzyła na kościstych palcach i spojrzała na Monikę uważnie. – Miała siedemnaście. Santina wspominała jakiegoś Anglika. – Poznała Anglika tutaj, w Catanii, kiedy miała siedemnaście lat?
Santina rozejrzała się trwożliwie, a Monika odruchowo poszła w jej ślady. Kogo się jednak spodziewały, i kto miałby się tym interesować po tylu latach?
– Justyna znaleźć pilota. – Santina zaczęła wymachiwać rękami i łopotać nimi w powietrzu. – Znaleźć go i zabrać do domu, ocalić mu życie. Tak. Oni się kochać, lotnik obiecywać wszystko. – Dramatycznym gestem przycisnęła ręce do piersi.
Monika wpatrywała się w nią w osłupieniu. Mimo łamanej angielszczyzny Santiny fragmenty układanki już zaczęły tworzyć całość. Jakiś angielski pilot, pewnie ranny, został znaleziony przez młodą Sycylijkę. Sycylijkę, która nie zgadzała się na życie, jakie jej zaplanowano, która chciała zwiedzać świat i zakosztować wolności. Teraz wystarczyło poukładać to chronologicznie, co nie wymagało szczególnej inteligencji.
– Co się wydarzyło? – szepnęła Monika.
Przestała słyszeć gwar dochodzący z targu. Cofnęła się w czasie i trafiła do ogarniętej wojną Catanii, w której Justyna zakochała się po raz pierwszy w życiu.
– Ojciec Justyny, on go odesłać – ciągnęła Santina ściszonym głosem. – On mieć inne plany dla córka. Inny mężczyzna. – Przeżegnała się. – W Sycylii żenimy się, żeby kwitła przyjaźń. Czy rozumiesz to?
Monika skinęła głową. Rozumiała. Chodziło o rodzinne alianse i równowagę sił.
– Kogo miała poślubić?
Santina znienacka zachichotała.
– Mojego kuzyna, Rodrigo Sciarra – odparła. – Mój ojciec zawsze chce związek z twoją rodziną. Potrzebna mu była pomoc ojca przeciwko wrogom, si?
– Czy twój kuzyn Rodrigo…?
– Ojciec Giovanni, si.
Przez głowę Moniki przelatywały tysiące myśli. Intryga się komplikowała. Wśród wrogów, o których mówiła Santina, bez wątpienia znajdowała się również rodzina Amato.
– Ach, ale tak nie miało być. – Na twarzy Santiny pojawił się smutek.
– A Justyna? – spytała Monika.
– Justyna? Złamane serce. Tak, to prawda. Myślę, że ma złamane serce na zawsze…
(wykorzystałem tutaj większy fragment “Domu na Sycylii” Rosanny Ley, podkr. autora tekstu)
-III-
Cieszę się, iż znalaziono mi nowe miejsce zamieszkania, to dla mnie znak z nieba. Jadę teraz pociągiem do tego nowego miejsca. A oczom wyobraźni ukazuje się jeszcze inny obraz z niedalekiej przeszłości.
Cagliari to kropla rosy, biała piana obłoku, to promienne miejsce obmyte niebiańską wodą, serce wspomnień oblewanych miodem i łzami.
Potężny wysoki budynek pojawia się jak stara twarz, która tkwi w twojej pamięci, znasz ją, ale ona patrzy przed siebie obojętnie i cię nie poznaje. Wspaniały Ratusz sprzed stu kilkudziesięciu lat stoi frontem do zatoczki Morza Śródziemnego, której brzegi pokrywają drzewa palmowe rosnące wzdłuż wybrzeża. Marianna, kochana Marianna. Pragnę cię zastać w twojej historycznej twierdzy, inaczej będę musiał pożegnać się ze światem. Już niewiele czasu mi zostało, wszystko na świecie się powtarza, jednak przedstawia on dziwny obraz dla zmęczonego, ocienionego białymi brwiami, pozbawionego rzęs oka. Wróciłem do ciebie wreszcie, moje Cagliari.
Nacisnąłem dzwonek mieszkania na czwartym piętrze. Drzwi się uchyliły i stanęła w nich Marianna. Bardzo się zmieniłaś, kochanie. Nie poznałaś mnie w ciemnym korytarzu. Twoja biała, czysta cera i złote włosy błysnęły w świetle wpadającym przez okno w głębi mieszkania.
– Czy to pensjonat Miramar?
– Tak, proszę pana.
– Czy znajdzie się wolny pokój?
Drzwi się otworzyły i powitała mnie figura Matki Boskiej z brązu. Zapach, którego czasami było mi brak. Staliśmy, patrząc na siebie. Wysoka, elegancka, złote włosy, zdrowie raczej niezłe, ale mocno zgarbione plecy, zapewne farbowane włosy, żylaste ręce, zmarszczki w kącikach ust wskazują na podeszły wiek. Masz, kochana, sześćdziesiąt pięć lat, ale nie odpłynęła od ciebie całkiem twoja uroda.
Czy mnie pamiętasz?
Przyglądała mi się badawczo. Wreszcie coś drgnęło w niebieskich oczach. Tak, pamiętasz mnie. Wróciłem do istnienia.
– Och… To pan!
– Madame!
Uściskaliśmy się gorąco. Wzruszona, śmiała się głośno, jak kobiety z dalekiego Egiptu. Jednym ruchem zrzuciła z siebie powagę.
– Andrzej, nie do wiary, pan Andrzej… Ha… ha…
Usiedliśmy na hebanowej kanapie stojącej pod figurą Matki Boskiej, a nasze postacie odbijały się w szybie szafy z książkami stanowiącej dekorację.
– Hol wcale się nie zmienił – powiedziałem, rozglądając się dokoła.
– Ależ był kilka razy odnawiany, malowany – zaprotestowała, machając rękami. – Są tu nowe rzeczy: żyrandol, parawan, radio…
– Jakie to szczęście, Marianno, że widzę cię w dobrym zdrowiu.
– Pan także, monsieur Andrzej, jest zdrowy, odpukać…
– Och, mam kłopoty z jelitem grubym i prostatą, w każdym razie Bogu niech będą dzięki.
– Przyjeżdżać na koniec lata?
– Przyjechałem na stałe. Kiedy widzieliśmy się ostatni raz?
– W roku… Powiedział pan, na stałe?
– Tak, moja droga. Ostatni raz widziałem Panią prawie dwadzieścia lat temu.
– Taki kawał życia się ukrywać.
– Praca, kłopoty…
– Założę się, że nieraz odwiedzał pan Cagliari w ciągu tych lat.
– Czasami, ale miałem nawał pracy, wiesz najlepiej, jak to jest w dziennikarstwie.
– Wiem także, jak niewdzięczni są mężczyźni.
– Kochana Marianno, jesteś moją Częstochową.
– Oczywiście ożenił się pan.
– Jak dotąd nie!
– Więc kiedy ma pan zamiar to zrobić?
– Nie jestem żonaty, nie mam dzieci, już nie pracuję, koniec ze mną, Marianno – powiedziałem ze złością. – W takiej sytuacji wezwała mnie Cagliari – mówiłem dalej, bo zachęciła mnie ruchem ręki – tu się urodziłem, a ponieważ nikt z moich bliskich nie żyje, pomyślałem o jedynym przyjacielu, jaki mi pozostał.
– Dobrze, gdy człowiek znajdzie przyjaciela, który będzie dzielił z nim jego samotność.
– Pamiętasz dawne czasy?
– Minęły jak wszystko, co piękne.
– Ale my musimy żyć.
Przyszła chwila pomówienia o cenie i potargowania się. Marianna stwierdziła, że nie ma innych dochodów poza tymi z pensjonatu, dlatego przyjmuje gości także w zimie, nawet jeżeli to są nieznośni studenci. W tym celu korzysta z pomocy pośredników i pracowników hoteli. “Tak nisko upadłam”. Przydzieliła mi pokój numer sześć w skrzydle mieszczącym się daleko od morza.
Uzgodniliśmy rozsądną cenę za wszystkie miesiące z wyjątkiem letnich, w których mógłbym mieszkać, ale płacąc letnią taryfę. W każdym razie w umowie było obowiązkowe śniadanie. Serce sercem, wspomnienia wspomnieniami, a targować się trzeba, udowodniła Madame. Zapytała mnie o walizki, odparłem, że zostawiłem w przechowalni na dworcu.
– Nie był pan pewny, czy Marianna jeszcze żyje, co? No, niech będzie na zawsze – dodała.
Gasnąć w zenicie, taki los kobiety, przemówiłem do siebie. Ale ta prawda nie sprawdziła sę w przypadku Marianny.
Spojrzałem na swoją rękę, która już przypominała rękę mumii w Muzeum Archeologicznym.
Mój pokój w niczym się nie różnił od pokojów wychodzących na morze. Niezbędne sprzęty, wygodne fotele w starym stylu. Książki mogą zostać w pudłach, a te, do których się wraca, niech leżą na stole lub toaletce. Niczego mu nie brakowało z wyjątkiem światła, panował w nim półmrok, ponieważ okno wychodziło na wewnętrzny szyb ze świetlikiem w dachu; po jego ścianach pięły się schody dla pracowników, miauczały koty i nawoływali się robotnicy. Zajrzałem do wszystkich pokojów, różowego, liliowego i niebieskiego, były puste. W dawnych czasach w każdym z nich mieszkałem całe lato, a nawet dłużej. Mimo że zniknęły stare lustra, wspaniałe dywany, srebrne świeczniki i kryształowe żyrandole, pozostał lekki ślad arystokracji w tapetach o liściastym wzorze, wysokich sufitach pokrytych obrazami aniołów.
– To był pański pensjonat – westchnęła Marianna, a ja zauważyłem, że ma sztuczne zęby.
– Oby Bóg dał, żeby istniał jak najdłużej.
– Większość gości w zimie to studenci, w lecie przyjmuję każdego, kto się nawinie. . . .
– Panie Andrzeju, wstaw się za mną u Jego Ekscelencji.
– Ekscelencjo, ten człowiek nie ma odpowiednich kwalifikacji, ale stracił syna na wojnie i zasługuje na to, żeby kandydować ze swojego okręgu…
Biskup zgodził się ze mną, niech mu Bóg da najlepsze mieszkanie w raju, lubił mnie i z prawdziwym zainteresowaniem czytał moje artykuły. Któregoś dnia powiedział: Jesteś piewcą narodu. Niech Bóg będzie dla niego miłosierny, q wymawiał jak k. Słyszało to kilku moich kolegów z Partii Ojczyzny i kiedy tylko się spotykaliśmy, witali mnie: Witaj, piewco narodu. Mimo wszystko były to dni chwały, walki i bohaterstwa. Tak, nasz Biskup był wyjątkowym człowiekiem, zwracali się do niego w potrzebie przyjaciele i unikali go ze strachu wrogowie.
W swoim pokoju wspominam, czytam albo odbywam popołudniową drzemkę, w holu spędzam wieczory na rozmowie i słuchaniu radia z Marianną. Inne rozrywki zapewnia kawiarnia Miramar, znajdująca się w tym samym budynku na dole. Bardzo rzadko się zdarza, że spotykam kogoś, kogo znam lub kto zna mnie, nawet w sławnej kawiarni Trianon. Odeszli przyjaciele i odeszły ich czasy. Poznałem cię, zimowa kraino, moje Cagliari. O zmierzchu pustoszeją twoje ulice i place, w deszczu i pustce hula wiatr. Wieczorne rozrywki i rozmowy toczą się w twoich mieszkaniach. (wykorzystałem tutaj fragment: “Pensjonat Miramar” Nadżiba Mahfuza, podkr. autora tekstu)
-IV-
W pociągu otworzyłem w końcu gazetę i czytam:
“Leszek nie wraca do domu.” Według raportu policji adwokat Nick stał dokładnie w miejscu, gdzie po raz ostatni widziano chłopca. Nie widzieli go sprzedawcy w sklepach położonych dalej przy tej samej ulicy, chociaż był regularnym gościem w pobliskim barze i często obserwowali, jak wspina się na cokół brązowego pomnika konfederackiego żołnierza na skwerze przy placu Biegańskiego… Zmęczony odłożyłem gazetę. I po chwili wspomniałem na moją podróż do przyjaciela na wieś. Jego gospodyni nie miała łatwego życia, a przelane łzy wyżłobiły z czasem jej śniadą, niegdyś gładką twarz, pozostawiając na niej coraz wyraźniejsze bruzdy. Liczyła sobie lat czterdzieści, wcześnie owdowiała i pochowała dwójkę dzieci, troje pozostałych mieszkało z nią w domu i nic nie zapowiadało rychłej poprawy losu.
Miasteczko Valle de la Virgen leży na dnie głębokiego wąwozu porośniętego wzdłuż górnej krawędzi eukaliptusami, który przechodzi w mroczną, bagnistą dżunglę, zamieszkaną przez kolibry i hałaśliwe małpy. Okolica jest piękna, lecz mało kto zapuszcza się w te strony, gdyż autobusy zjeżdżające w dolinę mają przykry zwyczaj wypadania z drogi, toteż turystyka jest dla miejscowych cokolwiek niepewnym źródłem dochodu. W kościele, wzniesionym przez kolonialnych przodków obecnych mieszkańców na cześć Świętej Dziewicy z Bagien, stoi płacząca figura, będąca ponoć jednym z największych dzieł sztuki swej epoki oraz źródłem natchnienia dla mistrzów naszej epoki.
Przewodniki mają niewiele do powiedzenia na temat Valle de la Virgen i przeważnie ograniczają się do wzmianki, że na przekór urodzie i historycznej roli miasteczka niełatwo tu dotrzeć, droga bowiem jest zdradliwa, a niewielu przecież ma ochotę wędrować przez las. Jeden ze starych przewodników głosi nawet, że Valle de la Virgen to twór zrodzony z miejscowej legendy, przekazywanej z ust do ust przez podróżników, i że droga prowadzi po prostu w głąb moczarów.
Jedyny przybysz z obcych stron zjawił się któregoś dnia w dolinie. Ernesto jego imię i ku nieopisanej konsternacji jego matki został tutaj na dobre. Bardziej niż widokiem rozczochranego nieznajomego, Pani Kazia zdumiała się nagłym powrotem syna, który nie dalej jak trzy miesiące wcześniej został hucznie odprawiony w świat, ku wielkiej uldze i przy niemałym nakładzie środków całego miasteczka. Nina, jej najmłodsza córka, pierwsza przyniosła wieść o powrocie Ernesto i przybyciu nieznajomego, który wyraźnie nie spodobał się psu.
– Szybko! – krzyknęła bez tchu, wpadając do kuchni, gdzie pochylona nad zlewem matka obierała ziemniaki. – Ernesto wrócił i przywiózł ze sobą jakiegoś człowieka. Burek zaraz się na niego rzuci! Pewnie dlatego, że śmierdzi.
Pani Kazia bez namysłu porzuciła ziemniaki i wybiegła na dwór, wołając psa, a w myślach szukając słów reprymendy pod adresem syna.
-V-
Wracam pociągiem z Ząbkowic, miasteczka mojego dzieciństwa. Nie tak dawno, a minęło zaledwie kilka miesięcy. W uśpione ulice miasteczka wtargnął trzydziestodwutonowy olbrzym. Zadrżały germańskie kamienice i stojące obok dla estetycznej równowagi wytwory architektury socjalizmu. Wjeżdżając w światła kolejnych latarni, czołg sapał, chrzęścił i brzęczał gąsienicami, ciągnąc za sobą pasma fioletowych cieni. W oknach i na balkonach pojawili się ludzie, nad parapetami wyrosły dziecięce główki…
“Kolejówka” był to długi, niski budynek o oknach biegnących rzędem na całej jego długości, skąd – od czasu, gdy sąsiednia drogeria została zamknięta, a następnie przeznaczona do rozbiórki – można było, siedząc przy kontuarze barowym na drugim pietrze, spojrzeć przez tory na drugą stronę miasteczka aż po starą przędzalnię i przylegającą doń fabrykę koszul. Oba zakłady stały zamknięte od blisko dwudziestu lat, a mimo to ich rysujące się w oddali ciemne kształty nadal przyciągały wzrok. Naturalnie, nic nie stało na przeszkodzie, by klienci patrzyli sobie w drugą stronę, na komin zakładu waty szklanej, jednak szef restauracji a w przyszłości, jak na to liczył, również jej właściciel wiedział z własnego doświadczenia, że zdarzało się to niezmiernie rzadko.
Nie, ich wzrok w naturalnym odruchu kierował się przeważnie za tory, do tego miejsca, gdzie ulica kończyła się ślepo, zamknięta fabrycznymi budynkami, które stanowiły niezaprzeczalny fizyczny dowód przeszłości miasta. Opuszczone i zaniedbane, budynki te wciąż miały w sobie jakąś dziwną magnetyczną siłę, i to była główna przyczyna, która powstrzymywała wójta od ostatecznej decyzji, by sprzedać “Kolejówkę”, z chwilą gdy w końcu stanie się jego własnością, pewnie zresztą za niewielkie pieniądze.
Tuż za obiema fabrykami płynęła rzeczka, która w dawnych czasach stanowiła ich siłę napędową, i wójt nieraz się zastanawiał, czy gdyby te stare budynki pewnego dnia zburzono, wówczas miasto, które wokół nich wyrosło, zdobyłoby się wreszcie na to, by pomyśleć o swojej przyszłości? Prawdopodobnie nie. Nic poza ogrodzeniem z łańcucha nie pojawiło się w miejscu, gdzie kiedyś stała drogeria, co, jak przypuszczał wójt, oznaczało, że odwrócenie czyjejś uwagi od przeszłości to jednak nie to samo, co wyobrażenie sobie przyszłości, nie mówiąc już o jej budowaniu. Z drugiej strony, kto wie, gdyby w końcu przeszłość została zrównana z ziemią, gdyby nareszcie puszczono w niepamięć to, co było, może wtedy mniej ludzi myliłoby ją z przyszłością, a to już byłoby coś. Wójt jednak obawiał się, że jak długo obie fabryki stoją na swoim miejscu, tak długo ludzie będą wierzyli, na przekór rozsądkowi, że pewnego dnia znajdzie się kupiec na jedną z nich albo nawet na obie, dzięki czemu do “Kolejówki” powrócą dawne, dobre czasy ekonomicznego rozkwitu.
Jednakże dzisiaj, w to wrześniowe popołudnie, wójt wyglądał z niepokojem na “Kolejówkę” nie tyle z troski o losy mrocznego budynku o wysokich oknach, gdzie kiedyś szyto męskie koszule i gdzie jego matka spędziła większą część swego dorosłego życia, ani też z powodu stojącej nieco dalej większej i wyższej przędzalni, ile w nadziei, że zobaczy swoją córkę, Bożenę, w chwili gdy wyłoni się ona zza rogu i niespiesznym krokiem rozpocznie swój samotny marsz ku niemu. Jak większość jej szkolnych kolegów, Bożena, cienka niczym szparag uczennica drugiej klasy szkoły średniej, nosiła podręczniki w płóciennym plecaku, i żeby zbalansować ten ciężar równy niemal wadze jej ciała, musiała mocno pochylać się do przodu, zupełnie jakby szła pod silny wiatr. Dziwne, jak większość zachowań, które wójt zapamiętał z czasów, kiedy on sam chodził do gimnazjum, osobliwie się zmieniły. On i jego kumple nosili książki, opierając je na biodrze, to przechyleni w lewo, to znów przerzucając ciężar i pochylając się na prawą stronę. Do domu zabierali tylko te podręczniki, których potrzebowali danego dnia do odrobienia zadanej pracy, czy raczej należałoby powiedzieć, o których pamiętali, że mogą im się przydać, resztę pozostawiając zrzuconą bezładnie na stos w szkolnych szafkach. Dzisiejsza młodzież upychała całą zawartość szkolnych szafek w swoich pękających w szwach plecakach i targała ją do domu, przypuszczalnie dlatego, jak domyślał się wójt, żeby nie trzeba było za dużo myśleć o tym, co mogło im się przydać, a bez czego można się było doskonale obyć, w ten sposób oszczędzając sobie wszelkich decyzji, które pociągałyby za sobą jakiekolwiek konsekwencje. Oprócz tego, że taka postawa sama w sobie pociągała określone konsekwencje. Wizyta u lekarza ostatniej wiosny ujawniła u Bożeny początki skoliozy, i to lekkie skrzywienie kręgosłupa zaniepokoiło wójta z kilku powodów. „Ona po prostu nosi za duże ciężary” – wyjaśniła pani doktor, zupełnie nieświadoma, zdaniem wójta, jak wiele metaforycznych implikacji niosły ze sobą jej słowa- Bożena potrzebowała niemal całego lata, by odzyskać normalną postawę, a wczoraj, po pierwszym dniu w szkole, była już znowu zgarbiona i pochylona do przodu jak przedtem.(fragment zaczerpnąłem z Richarda Russo, Empire Falls, podkr. autora tekstu)
-Epilog-
Z każdą śmiercią człowieka ginie cały nieznany świat, zdążyłem pomyśleć tylko. Po chwili jednak znajdowałem się już na peronie w mojej Częstochowie…Obudziłem się rano. Robota już czekała. Robota. Dzięki niej trzymasz się kupy. Otacza cię: wszechobecna, chłonna galareta. Gdy masz robotę, patrzysz na życie pod innym kątem. Zgoda, są czasami małe strefy względnej swobody, w których można się zaszyć, jasne, delikatne przestrzenie, gdzie możesz dostrzec przebłyski czegoś nowego, lepszego. Tego dnia obudził się ze mną mój patriotyzm, bo zaraz pomyślałem. “Jeśli chodzi o nasz naród, to mogę nadmienić, że gdybym miał żyć jeszcze pięćdziesiąt lat i miał do wyboru stały pobyt w dowolnym kraju na świecie, wybrałbym bez wahania Polskę, pomimo jej nieszczęśliwego położenia geograficznego. Nad Polską bowiem nie widzę ciężkich chmur, lecz promienne blaski przyszłości…” I mógłbym teraz powiedzieć:
“Nadszedł już piękny miesiąc maj… Wiosenna zieloność okryła rany poszarpanej ziemi. Pióra, liście, szypułki, pokrętne badyle i wielorakie odmiany barw osłoniły rany ziemi i zalecały się oczom ludzkim. Podobnie jak wsysały w siebie wilgoć i zgniliznę, tak sami barwami, kształtem i nieskończoną potęgą swego rozrostu chciały wessać w siebie cierpienie dusz, zniszczyć pamięć o tym, co już padło i umarło. Na dobro nowego życia rosło i bujało wszystko – na stratę śmierci. Słowik śpiewał nocami nad wodą, w sąsiedztwie wzgórka, pod którym Hubert O. znalazł schronienie.”(Stefan żeromski, Wierna rzeka)