Tytuł 21

Stanisław Barszczak, Pielgrzymka do Chorwacji była piękna jak wiosna —
Tak, można powiedzieć, żeśmy wałkonili się na kempingu. To nie jest zabronione, co? Były to jedyne wakacje mojego życia, czas rekolekcji prowadzonych przez Ojców Gabrielistów w dalekiej Chorwacji. I mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby się obijać, bo wtedy byliśmy, że tak powiem, bogatymi próżniakami. Nie spodziewałem się takiego wspaniałego klimatu do modlitwy. Przejdę do rzeczy. O czym to ja? Kemping, bungalow tak? Nad Adriatykiem na wyspie Krapanij. To nic nadzwyczajnego, jednopokojowy domek, kawałek plaży i stara ogrodowa przystań. Siadaliśmy pod zadaszeniem w ogrodzie klasztornym, słuchaliśmy nauk rekolekcyjnych i patrzyliśmy, jak życie się toczy. Posesja klasztoru stoi na brzegu– a oboje wiecie, jak tam jest, płytka woda, trzciny, krzaki i nic więcej. Południowy brzeg wyspy jest ładniejszy, z dużymi domami, takimi, co to letnicy koniecznie muszą je mieć; wyobrażam sobie, że kiedy patrzyli na nasze domki letniskowe i przyczepy mieszkalne, mówili między sobą, jakie to przykre, że oni muszą żyć w takich warunkach, bez kortu tenisowego i w ogóle. Mogli sobie myśleć, co chcieli. Nam było dobrze. Mieliśmy wodę bieżącą i nie musieliśmy po nocy latać do wychodka. Mówię, było dobrze. W każdym razie rekolekcje spadły z nieba..To był uśmiech losu numer jeden. A były złote lata moich podróży po świecie, jak pewnie pamiętacie, i wtedy zaczęło się dla nas życie jak w Madrycie. Śpiewy, Msze święte po chorwacku, następnie wspólny obiad w refektarzu klasztornym, po obiedzie gra w siatkówkę na kempingu, słońce ostro przygrzewa, słychać głośne cykady. A zaczęło się tak. W tamtym czasie często spotykaliśmy się, ja z Bratem Genaro z zakonu Gabrielistów. Ci ostatni świeżo co pobudowali klasztor w centrum miasta, za murem Seminarium Duchownego. Było gorąco, właściwie nie mieliśmy już po co siedzieć w Częstochowie, przynajmniej dopóki było ciepło. Podróż na Krapanij to była pielgrzymka autokarowa. Na miejscu nikt nam nie przeszkadzał, nie było przejść z tymi makaroniarzami z drugiego brzegu, z Częstochowy i z Medjugoria przyjeżdżaliśmy do klasztoru i zostawaliśmy gdzieś tak dziesięć dni. Nastał piękny sierpniowy wieczór, zostałem zachęcony, aby wybrać się na spacer. Powiedziałem, że chętnie, więc wyszliśmy z krzesłami na koniec przystani, oglądając zachód słońca. Dobrze nam tam było, lepiej niż wielu. Rozmodlony Brat Genaro, moja krew. Z takim podejściem do życia nigdy nie dostaniesz wrzodów. -A teraz chodźmy się przespać- powiedziałem jakby do siebie. I tak zrobiliśmy. Obudziliśmy się koło siódmej, a koło dziewiątej zaczęliśmy modlitwy. W tym czasie nie słyszeliśmy o żadnych katastrofach na lądzie czy morzu. A przecież zdarzyło się, że pijany kierowca zabił kogoś pewnej nocy. Można powiedzieć, że to ironia losu, tragedia albo że po prostu takie jest życie. Nie wiem, nie jestem filozofem. Dobrze choć, że na przykład nie wiózł swojej rodziny. I mam nadzieję, że regularnie opłacał ubezpieczenie. No dobra, to jest tło sytuacji. Teraz przejdziemy do sedna. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że za murem biwakuje rodzina Fiore, która miała dom dokładnie naprzeciwko nas, duży, biały, z filarami i trawnikiem sięgającym do plaży, która była czyściutka, piaszczysta, nie kamienista jak nasza. W środku pewnie z tuzin pokojów. Może nawet dwadzieścia parę, jeśli liczyć domek gościnny. Swoją działkę nazwali Obóz Dwanaście Sosen, ponieważ dookoła głównego domu rosły sosny, prawie jak ogrodzenie. Obóz! Boziu drogi, toż to była prawdziwa posiadłość. I owszem, mieli kort tenisowy. Oprócz tego siatkę do badmintona, teren pod golfa. Podobno przyjeżdżali pod koniec czerwca, zostawali do początku września, a potem zamykali chatę na cztery spusty. Taki wielki dom, a dziewięć miesięcy w roku stał pusty. Wierzyć się nie chciało. Ojciec Gabrielista w jego języku włoskim jednak nie dziwił się. Stwierdził, że my jesteśmy „bogaci z przypadku”, ale ci Fiore to prawdziwi bogacze. -Tylko że ich pieniądze są brudne – powiedział.Wszyscy wiedzą, że Pietro Fiore ma powiązania. Pieniądze podobno pochodziły z prowadzenia legalnie Firmy. Jesteście gliny, więc resztę możecie sobie dopowiedzieć sami. Jak mawiała moja zmarła mama, kiedy dodać dwa do dwóch, nigdy nie wyjdzie pięć. Po przyjeździe Fiore wszystkie pokoje w dużym białym domu były zajęte, tyle powiem. Te w „domku gościnnym” też. Pewnego razu patrzyłem za mur, kończyliśmy słuchać konferencji duchowej z Ośmiu Błogosławieństw. Ojciec Rekolekcjonista wznosił za nich toast swoim Sombrero i uśmiechając się mówił, że namnożyło się tych Fiore jak mrówków. Potrafili się bawić, co prawda, to prawda. Urządzali grille, ganiali się z pistoletami na wodę, młodzi śmigali na skuterach wodnych -mieli ich chyba z pół tuzina, w tak jaskrawych kolorach, że oczy bolały patrzeć. Wieczorami grali w futbol, zwykle było ich tylu, że mogli wystawić dwie drużyny po jedenastu, a kiedy robiło się za ciemno, żeby widzieć piłkę, śpiewali. Koło jedenastej w nocy impreza się kończyła. Nie wiem, czy któryś z sąsiadów protestowałby, nawet gdyby śpiewy i trąbienie trwały do trzeciej nad ranem; było nie było, wszyscy na naszym brzegu mieli Pietro Fiore za takiego prawdziwego Kiepurę. Następnego dnia kończyliśmy nasz pobyt na Krapanij. Z rana obszedłem wyspę dookoła, bo mam w zwyczaju wszędzie obchodzić kulę ziemską. Nadto miałem trochę zimnych ogni i parę petard. Kupiłem to wszystko przed wyjazdem na te święte ćwiczenia rekolekcyjne od brata Genaro. I to nie tak, że na niego kabluję. Bo wiem, że nie jesteście głupi. Kurczę, wszyscy wiedzieli, że w klasztorze można dostać fajerwerki. Ale pani Janina sprzedawała tylko małe, bo wtedy wszelka pirotechnika była zakazana. W każdym razie Fiore latali po brzegu, grali w futbol i tenisa, szczypali jeden drugiego w tyłek, młodsze dzieci pluskały się na płyciźnie, starsze skakały z kamieni do wody. My z Gabrielistami siedzieliśmy na krzesłach ogrodowych na końcu naszej ogrodowej przystani, wszystko było cacy, cały patriotyczny ekwipunek leżał koło nas. O zachodzie słońca dałem im zimny ogień, zapaliłem go, a potem odpaliłem od niego swój. Machaliśmy nimi w zapadającym zmroku i dzieciarnia zza muru zaraz je zobaczyła i w krzyk, że też takie chcą. No to dwaj starsi synowie Pietro Fiore rozdali każdemu po jednym i wszyscy machali nimi do nas. Ich zimne ognie były większe, paliły się dłużej niż nasze; główki miały nasączone jakimś związkiem chemicznym, dzięki któremu leciały z nich różnokolorowe iskry, nie tylko żółtobiałe jak z naszych. Teraz dopiero widzicie, i ja tam byłem, miód i wino piłem, by wam to wszystko później szczerze opowiedzieć.
(licentia poetica autora tekstu)

Leave a comment