Burgundzkiej przygody ciąg dalszy

Stanisław Barszczak— Pamiętnik Tomasza Memlinga —

Rozdział trzeci

Wcześnie potajemnie opuściłem dom rodzinny, bo zaledwie w wieku  ośmiu lat. Jak do tego doszło? Pewnego razu u rodziców znalazł gościnę pielgrzym zmierzający do Santiago de Compostela w Hiszpanii. Prawdopodobnie pod wpływem jego barwnych opowieści postanowiłem uciec z domu. Po kilkutygodniowej podróży znalazłem schronienie i opiekę u jednego z mieszkańców Kolonii, którego krewni mieli dom także w Brukseli. W ten sposób w Kolonii opiekę – a później wykształcenie -uzyskałem w rodzinie zarządcy trzód. Zacząłem pracować, osiągnąłem życiową stabilizację. Lecz po brukselskich latach zdecydowałem się porzucić przybraną rodzinę i wstąpiłem do wojska jako ochotnik. Wziąłem udział w walkach mojej epoki. Usunięty karnie ze służby (nie upilnowałem łupów wojennych) chciałem powrócić do Brukseli. Po dwudziestym roku życia opuściłem dom opiekunów, jednak znów po kilku latach się zaciągnąłem na wojnę, tym razem do wojska Karola Śmiałego… 

Jeszcze podczas pobytu w Brukseli, pod wpływem kazania natchnionego kaznodziei, podjąłem radykalną zmianę swego życia. Charyzmatyczny misjonarz nawoływał do wystrzegania się grzechu. Czynił to w tak gorących słowach, że opuściłem kościół dogłębnie poruszony. Jeszcze tego samego dnia porozdawałem potrzebującym dzieła religijne i inne wartościowe przedmioty, którem posiadał. Ogarnięty uczuciem żalu za grzechy głośno błagałem Boga o przebaczenie i wzywałem miłosierdzia Bożego. Po powrocie z dalekiej wyprawy wojennej postanowiłem odwiedzić – po 30 latach – swoje rodzinne strony. Dowiedziałem się wówczas tragicznej prawdy o losie swoich rodziców. Po moim zniknięciu matka zmarła ze zgryzoty, a ojciec – straciwszy i syna, i żonę, polegiwał trochę na hamaku w słonecznej komnacie, następnie wstąpił do klasztoru franciszkanów, tam też świątobliwie dożył swoich dni.  Po latach odwiedzała mnie matka w snach, jako dziewczę lat powiedziałbym szesnastu. Dziewczynka wiosny, położona na drodze. A jej los pozostaje mi  bardzo bliski.

„Żyła w jednej z tych dzielnic, gdzie każdy umiera bogatym, opuściła swoich rodziców, żeby podążać za chłopcem, artystą. Kto wiedział, że tak dobrze powiedzieć ‘kocham Cię.’ I stało się bulwersujące. A ich dwa serca oświetlone promieniami słońca odeszły nie zostawiając adresu. Zabierając jedynie ich młodość i słodycz ich grzechu. Dziecko, dziewczynka lat szesnastu, dziewczynka wiosny, położona na drodze… Ich serca nie miały pór roku i nie chciały być uwięzione, oboje razem żyli, z dnia na dzień, nie zostając nigdy w tym samym miejscu. Ich serca potrzebowały przestrzeni, aby pomieścić taką miłość, jej teraźniejszość jak i przyszłość.  To była ta miłość niezwykła, kto nią wstrząsnął tak jak ta odwieczna pieśń, zatracił swe oczy w niebie… A jego miłość, ona była zbyt wielka, zbyt wielka dla duszy małej dziewczynki. Ona nie żyła jak tylko swoim sercem. A jej serce było całym światem. Ale Bóg nie przyjmuje światów, których nie jest stwórcą. Miłość będąca ich jedynym świętem- zostawił ją dla kilku okruszków, więc jej życie ustąpiło; a dziecko doświadczyło głodu. Dziecko, dziewczynka lat szesnastu, dziewczynka wiosny, położona na drodze…(teraz) martwa…! Aaaoh…”(por. Edith Piaff) Nikt nie jest geniuszem, jakkolwiek każdy nosi twarz matki, która widzi ideał dla syna, córki, a który nie spełnia się na szczęście nigdy. Tak więc i ja cieszę się nie błękitnymi oczyma życia, a jeno w brązowe oczy spoglądam nieustannie, a to z racji na naszą matczyną miłość. Życie przyniosło zaraz nowe chwile, których z odejściem matki bynajmniej nie zostałem pozbawiony. Popełniałem błędy, pokochałem konie i wojenkę. Próbując uciec przed wyrzutami sumienia, nająłem się do katorżniczej pracy przy rekonstrukcji kanałów Brugii.. Później – z nakazu swego spowiednika – wróciłem do mojej pracowni, w której zatrudniałem wielu uczniów i pomocników. W tym czasie począłem rozczytywać się także w książkach religijnych.

Ale żywiołowość, z jaką okazywałem żal za grzechy i duchową przemianę, spowodowała, że posądzono mnie o postradanie zmysłów. Umieszczono mnie w szpitalu dla umysłowo chorych, w którym zetknął się z nieludzkimi sposobami traktowania chorych. Kiedy odzyskałem wolność, podjąłem się na stałe opieki nad chorymi. W Brugii, w szpitalu świętego Jana, przyszło mi tu doświadczyć brutalnych metod, jakie wówczas powszechnie stosowano wobec osób z zaburzeniami psychicznymi. Opiekowali się Murzyni, Mongołowie, których namioty rozbite były w dzielnicy Bourg. Nie skarżyłem się jednak, poczytywałem to sobie za przywilej. Za to z dużą ofiarnością stawałem w obronie swoich towarzyszy niedoli. Doznane cierpienia sprawiły, że dojrzewała we mnie decyzja o założeniu własnego przytułku, w którym chorzy byliby godnie traktowani. Na realizację tego zamiaru nie trzeba było długo czekać. Wtedy ujrzałem rycerza pięknie ubranego, a jego strój świadczył o bogactwie jednostki, osoby, jak zrozumiałem. To była pierwsza nauka moich rodziców, rozpoznałem wreszcie odpowiedzialność rodzicielską. Odtąd nigdy nie pragnąłem być w orkiestrze, tam na podeście mógł ktoś zaśpiewać czy zagrać coś za mnie. Przeciwnie, zapragnąłem wyśpiewywać bogactwo serca każdego z osobna. Oto śpiewam z Tobą, o Tobie i za Ciebie, siostro i bracie. Osoba na pierwszym miejscu- taki obraz łaski Boga zawdzięczam moim Burgundzkim czasom, i ten obraz pragnę przenieść w dzieje. 

grudniu 1465 roku otworzyłem w Brugii małą pracownię malarską, która stała się „zakładem miłosierdzia.” ‘Salon’ utrzymywałem z kwesty. Zaapelowałem wtedy do lekarzy, aby odwiedzali jak najczęściej naszą dzielnicę z kościółkiem Panny Marii, szczególnie osoby chore i kalekie. Robili to za darmo. Prosiłem o pomoc także kapłanów, aby leczyli zarówno dusze, jak i ciała swoich podopiecznych. Organizowałem pomoc, opiekowałem się także sierotami, ludźmi starymi, bezdomnymi, ubogimi i wędrowcami. Z czasem pozyskałem sobie utalentowanych towarzyszy, otwierając na wzór pracowni Jan van Eycka swoją własną pracownię założoną sztalugami, i zawsze żywą.

Pokochałem Brugię i Janowy Szpital, biedny, lecz nowoczesny. Uświadomiłem tu sobie, że Jezus istotnie chciał urodzić się, żyć i umrzeć wśród biednych. Zrozumiałem, że ten szpital, to największa łaska w moim życiu. Ale nie całkowicie oddałem się służbie chorym i nie dobrowolnie skazałem się na życie w ubóstwie pośród najbiedniejszych mieszkańców Brugii. Owszem, dzieliłem się z nimi tym, co otrzymałem za sprzedaż uzbieranego drewna. Zacząłem ich też organizować w grupę ludzi niosących sobie wzajemnie pomoc. A gdy zamożni mieszkańcy Brugii dostrzegli pozytywne efekty tych moich wysiłków, otrzymałem środki na zakup terenu pod „powiększenie szpitala,” tam drzwi dla bezdomnych nigdy się nie zamykały.

Na piętrze wydzieliłem pokoje dla chorych. Ta moja pracownia była bardzo skromna, ale pod względem metod pracy korzystnie odróżniała się od innych ówczesnych placówek. Dbano tu o higienę, powszechnie jeszcze wtedy lekceważoną. Osoby chore psychicznie oddzielałem od reszty chorych i postępowałem z nimi łagodnie, a nie tak, jak mnie kiedyś traktowano, gdy przebywałem na rekonwalescencji w szpitalu. Aby wyżywić swoich podopiecznych, codziennie obchodziłem miejscowe targi przed zamknięciem, chcąc uzyskać od handlarzy niesprzedane resztki towaru. A ponieważ to nie wystarczało, żebrałem wśród bogatszych mieszkańców Brugii. Otrzymywałem pozostałości z posiłków, czasem trochę pieniędzy. Czyńcie dobro, bracia, coraz piękniejsze i coraz więcej niech będzie dobra na ziemi.

Życie moje w Brugii graniczyło z cudem. Przejmującym głosem, jaki posiadłem wówczas, usiłowałem trafić do sumień bogatych mieszczan. Jak potrafiłem wyjaśniałem potencjalnemu darczyńcy, co można zyskać na obdarowywaniu bliźniego. Argumentowałem: dając drugiemu sam siebie obdarowujesz, bowiem swoim uczynkiem zbawiasz własną duszę. Ten sposób rozumowania kruszył opór najtwardszych egoistów. Widząc ogromną pracę na rzecz chorych, ludzie coraz chętniej wspierali moją działalność. Dzięki temu mogłem przenieść swoją pracownię do znacznie wygodniejszej siedziby. A w mojej pracowni malarskiej czyny miłosierdzia osiągały zenitu. W przekazywaniu talentu malarskiego uczniom przywoływałem sceny z Golgoty, ale także z Zwiastowania Najświętszej Panience, wreszcie z życia choćby świętej Małgorzaty. Z pomocą nieba, idąc przez życie z biednymi nigdy nie narzekałem na brak natchnień malarskich. W naszych czasach w szpitalach pracują lekarze, pielęgniarki i personel pomocniczy. Ja sam spełniałem wszystkie ich funkcje. Kiedy trzeba było, na własnych plecach zanosiłem do szpitala ludzi, którzy nie mogli tam dojść.

Zdarzyło się jednak, że w tej pracy nie starczyło mi sił. Kiedyś upadłem pod ciężarem dźwiganego człowieka i nie mogłem ponownie ruszyć w drogę. Wówczas objawił mi się Rafał Archanioł, który mnie wspomógł. Po paru dniach Archanioł zjawił się znowu. Tym razem przybył do szpitala z koszem chleba, gdy ja nie miał czym nakarmić chorych. Dowód wyjątkowego oddania dziełu szpitala i chorym dałem zwłaszcza wtedy, kiedy w Szpitalu św. Jana w Brugii wybuchł groźny pożar. Liczni świadkowie widzieli, podobno po wielekroć wchodziłem do płonącego budynku i wynosiłem stamtąd chorych, którzy nie mogli się wydostać o własnych siłach. Później uratowałem jeszcze część sprzętów. Uznano to za cud. Tak więc nie sztalugi, nawet najpiękniejsze moje obrazy, ale spotkanie z chorymi, uważam za pierwszoplanową misję mojego życia. Chciałem nieść im ulgę w cierpieniu i być im pociechą, sprawić moją miłosierną przyczyną, abyśmy doznali pomocy w naszych chorobach, a wszystkie cierpienia znosili mężnie i wytrwale.  Wierzę, ze pielęgnowałem Jezusa na ziemi służąc chorym. Proszę Cię Jezu, wyproś mi teraz łaskę zdrowia, aby blask Twojej świętości przyświecał wszystkim w żarliwej modlitwie. Przybądź mi z pomocą i polecaj mnie Matce Uzdrowienia Chorych, przez Chrystusa Pana Naszego. Amen.

Leave a comment