(Miała to być ciepła, subtelna opowieść o perypetiach Jaremki i jego dorosłych przyjaciół. Chłopiec przeprowadza się do miasteczka, do nowej szkoły… Nasz główny bohater będzie spoglądał na świat z wyżyn swego niepospolitego umysłu i utyskiwał nad gadatliwością wszystkich wokół. Opowieść dla młodzieży przedstawia świat widziany oczami dziecka, lecz porusza również problemy, z którymi musi zmierzyć się człowiek w dorosłym życiu. Losy nastolatków wzruszają, chwilami budzą grozę, lecz przede wszystkim uczą jak ważnymi wartościami w życiu każdego człowieka powinno być zachowanie własnego człowieczeństwa, godności osobistej i honoru. Wydarzenia tutaj opisane jak i aluzje do nazwisk są przypadkowe, licentia poetica. W pisaniu opowieści pomogły mi teksty Pani M. Musierowicz i K. Makuszyńskiego. Z pewnością nie uchroniłem się tutaj od anachronizmów. Ale wóz Jaremki- to świat nie do wyczerpania fantazji naszych milusińskich, podkr. autora)
Wstęp
Jaremka uśmiechał się prześlicznie. Kochał świat. Był to bowiem chłopak mądry i bardzo przenikliwy. Właśnie kończył trzynaście lat. Mosty, miasteczko na północy Polski, w którym mieszkał wraz z matką, powoli stawało się dla niego za ciasne. Jakkolwiek połączenie kolejowe osady przydawało jej znaczenia, własna prasa lokalna i obecność trzech fabryk i dwóch szkół. Wybudowanie na placu, na którym powieszono ludzi, zakładu filantropijnego. To wszystko powodowało, że miasteczko prosperowało korzystnie na całą okolicę. Tutaj nastąpiło odnalezienie po dziesięciu latach od powstania miasteczka olbrzymiej huty stali. Nie tak dawno miał tutaj miejsce występ ostatniego żyjącego potomka legionistów marszałka Józefa Piłsudskiego. Słuchano wykładu o konieczności poszanowania praw narodów. Ostatnio duma ogarnęła hutników z przybycia cyrku do miasteczka, w którym brylował pewien chłopiec jako pierwszy akrobata trupy. Pojawienie się Juliusza, założyciela Cyrku, w miejscowej piwiarni Pod Złotym Słońcem stało się błogosławionym skandalem dla mieszkańców. Jedzenie przez niego knedli i picie piwa, duża popularność pana Juliana, szczególnie wśród kobiet, pojawianie się plotek na jego temat, to jeszcze więcej ożywiało wiosennie prezentującą się teraz osadę. Pomimo tego, że w kościele św. Mikołaja Ksiądz Piotr w kazaniach na nowo pokazuje zepsucie miasteczka: nędzę, głód, pijaństwo, choroby, chciwość pieniądza. Cudna to była kraina, i właśnie tam rzeczy nowe się dzieją; i ten, kto się tam znajdzie, ma przygody od rana do wieczora, a nawet w nocy. Jaremka w tym czasie zapada na dziwną chorobę, którą dorośli nazywają miłością. Kłopot w tym, że dziewczyna jego marzeń jest o sześć lat starsza. Na szczęście Jaremka znajduje rozwiązanie-postanawia zostać gwiazdą rocka. Liczy na to, że w ten sposób wyrwie się w szeroki świat i zapomni o przykrościach. –„Bo ja nigdy niczym innym nie byłem, jak tylko dosyć brzydkim i dosyć głupim, zastrachanym chłopcem na krzywych nogach, i w ogóle.”
Młodzian nietypowy z dwóch względów: po pierwsze przez silną nieustannie dokonywaną autoanalizę własnej sytuacji, uczuć, marzeń; po drugie z racji na sytuację rodzinną –jak sam mówi- jest sam dla siebie mamą, która odeszła a niekiedy i tatą, którego nie miał , więc nie potrafił się o niego odpowiednio zatroszczyć. Momentami stąpanie po jego śladach stawało się nużące. A Jaremkę owładnęły chłopięce marzenia, ich spełnianie się i rozczarowania. I tym razem po spadnięciu pierwszego śniegu Jaremka podejmuje tak zwane „noworoczne postanowienia.” Czternastolatek ma trzy główne punkty do wypełnienia w nadchodzącym roku. Po pierwsze, chce wreszcie zobaczyć upragnioną stolicę; po drugie, ma zamiar zostać gwiazdą; po trzecie, wstydliwie przyznaje przed sobą, iż nadszedł już czas dla niego, by zobaczył nagą kobietę. Przy okazji postanawia nadto zahartować się, od czasu do czasu sypiając pod gołym niebem na starym łóżku wyjętym z drewutni.
—
Lata płyną, Jaremka wcale nie dorośleje, jego pomysły są równie szalone, a postępowanie trudne do przewidzenia. Co więcej pojawiają się wciąż nowe problemy, z których najmniejszym jest to, że matce Jaremki wciąż brakuje pieniędzy, a wymarzona przeprowadzka nad morze zaczyna zamieniać się tylko w niespełnione pragnienie. Jaremka już dwa razy wykazał się bohaterstwem- ratuje życie innemu człowiekowi oraz walczy o godność swojego matki. Niestety, kilka razy jego zachowanie jest też nacechowane niedojrzałością- na przykład, świadomie rani swoją przyjaciółkę Melanię, oraz naraża swoje zdrowie i życie.
W Warszawie spadł tatki cudny śnieg, więc wyszliśmy sobie ulepić bałwanka przed śniadaniem. -„A skąd wiesz, cholera, że ja bym nie chciał zabrać Cię do naszego Cinema City w swoje imieniny?
–Bo niczego takiego nie mówiłeś!- burknął Walenty czerwony jak rak i złapał Adriana wpół.
Nie właź na mnie, nie właź na mnie, dobra?
-Łapy przy sobie, Jasiek, bo ci je odgryzę!
Darek naparł bokiem na brata i docisnął go do regału. Wiktor podciął mu nogę i obaj runęli na parkiet .
-Uspokójcie się! -zawołał dla porządku Lucek, po czym z najwyższą przyjemnością zanurkował między braci, by mocować się z nimi, popychać i wymieniać kuksańce.”
Kazia miała piękne Migdałowe oczy… Mały Janusz Grzegorz „siłą woli powstrzymał wczesnoszkolny skok pokwitaniowy.” A dzisiaj ten mały Janusz Grzegorz posiada dwa puby w Warszawie. Rano idzie pływać, wieczorem do pubu. Janusz Grzegorz zakochał się po raz pierwszy gdy miał 12 lat. Dojrzewanie przy codziennej monotonii, rozwój delikatnego związku z Melanią, uczyniło bynajmniej niemożliwym…
-Kochasz ją, pewnego dnia na przechadzce zawyrokował Jaremka.
-Weź mnie nie wkurzaj, chłopcze; jak tobie akurat potrzebne jest kłamstwo, by chronić swój tyłek, to nie masz oporów.
Nasz geograf musi odejść, codziennie budzić się w tak beznadziejnym świecie, co za nuda.
Jaremka siusiał sobie spokojnie we mgle, za mizernym łysym krzaczkiem. Nie do końca podzielał ten pesymizm i rezygnację .
Zapukał w szybę od strony kierowcy. Taksówkarz od razu odkręcił okno.
-Co jest- spytał swojsko. Zgubiłeś się? Jaremka pokręcił głową i zapytał czy to w radio mówili, co tutaj się dzieje.
-Masakra.
Jaremka ruszył energicznie w stronę wsi. Oczywiście nie zamierzał zawędrować aż tam. Z tyłu za jego plecami Janusz Grzegorz powiadamiał właśnie świat, że wpadł w zaspę i ma wodę w butach, i że jednak pójdzie dalej.
-Wciąż brak wizji, orzekł Janusz Grzegorz gdy wchodził do do domu.
Ale inni chłopcy błądzili jeszcze do wieczora.
-„Mój brat cierpi na polską chorobę, taką samą jak wielu innych: na przerost urojeń. Za wiele talentów, za mało męskiego, twardego charakteru! Ot, w czym rzecz… Robimy często to, co do nas nie należy, i robimy źle mogąc robić dobrze. Nudzi nad i niecierpliwi chodzenie po ziemi, więc chcemy latać po obłokach,” zauważył to po latach brat Jaremki Marcin… Jest początek kwietnia. Jaremka z bratem wybrali się poza miasteczko. Piękna jest ta Śnieżna kraina, w której zima przychodzi szybko, a wiosna często się spóźnia.
-„Zobaczyłem Dolinę Wiśni. Ach, jak w niej było wszędzie biało od kwiatów! Była biała i zielona – od wiśniowych kwiatów i zielonej, bardzo zielonej, trawy. Przez tę zieleń i biel płynęła rzeka jak srebrna wstążka. […] Dolinę Wiśni otaczały wysokie góry, i to też było piękne. Z ich stromych stoków spływały ku dolinie potoki i wodospady, radośnie rozśpiewane, bo przecież mieliśmy wiosnę. I powietrze było jakieś niezwykłe. Takie czyste i dobre, że miało się ochotę je pić.” Marcin śmiał się. Staliśmy na stoku nad rzeką, obejmowaliśmy się i była nam tak wesoło, że nie da się tego opisać. Dlatego, że znów byliśmy razem… Nazajutrz słoneczko przygrzewało od rana, ale wróciła piękna zima. Jaremka zgubił rękawiczki, kurtkę, śnieg sypie się mu za kołnierz. Tego szybko zasnął. Smok, różowa szybka, wróżka, samotny Despero, dolina szkieletów, wróżka, dziadek, detektywi, duchy, dyrektor, to wszystko ma przed oczami.
„To był głos Marcina. Wołał mnie przez mój sen, potrzebował pomocy. Wiedziałem o tym. Jeszcze go wciąż słyszałem i chciałem pognać prosto przed siebie, w ciemną noc, byle tylko dotrzeć do niego, gdziekolwiek się znajduje. Ale prędko zrozumiałem, że to jest zupełnie niemożliwe. Co miałem zrobić? Nie było nikogo tak bezradnego, jak ja! Mogłem tylko wsunąć się z powrotem do łóżka i leżeć, i trząść się, i czuć się zagubionym, małym, wystraszonym i samotnym, chyba najbardziej samotnym na świecie.”
—
W domu Pani Gospodyni Laura rzuciła Jaremce spojrzenie przepełnione pogardą i poszła natychmiast do łóżka, tłumacząc się przed dzieckiem, że fatalnie spała z powodu tych wszystkich noworocznych petard. A to moja mama, Jaremka mówił o Pani Laurze przy gościach. Jaremka postanowił zmyć z siebie noworoczne znużenie i udał się w tym celu pod prysznic. Zamknął się w łazience plebańskiej, odczuwając ulgę: jeszcze przez jakiś czas nie będzie musiał patrzeć w ufne i nacechowane prawością oblicze księdza proboszcza, który, starannie przyrządziwszy kakao, zasiadł przy stole, czytając niedużą książeczkę, gęsto przekładaną pustymi torebkami po miętowej herbatce.
-„W pierwszej chwili się przeraziłem, że on zużyte, wysuszone „szczury” używa jako zakładki do książek , ale chyba chodzi o papierowe torebeczki, w które szczury się pakuje,” Jaremka zwierzał się kolegom.
Po prysznicu Jaremka zasiada na tronie na długą sesję z komiksem, nasłuchując przy tym odgłosów z kuchni. Po kuchni krzątała się obecnie Pani Teresa- prawa ręka Jaremki mamy, którą nazywaliśmy babcią- co dało się poznać po szczęku garnków i łoskocie talerzy. Zasyczał ekspres, babcia robiła sobie poranną kawę. Wkrótce też dał się słyszeć klekot jej laptopa. Biedactwo, dziś były jej imieniny, a ona pracowała od świtu.
Jaremka postanowił złożyć jej życzenia, a może nawet machnąć przedtem jedną z tych schematycznych laurek, które, nie wiadomo dlaczego, dorośli solenizanci tak bezgranicznie uwielbiają.
-„Och, łaskawco! Rany, jak jeszcze raz przeczytam, że dla niego wszystko jest schematyczne, banalne, głupie, a on jest bardzo ponad to- wyjdę z siebie i stanę obok,” powiedziała do mamy.
Tymczasem spokojnie Jaremka zajął się lekturą Tiutczewa. Stracił poczucie czasu. Z zadumy wyrwał go odgłos łkania za drzwiami. Aż dziwne, że nie odgłos dobijania się do drzwi. Ktoś już miał tak napięty pęcherz, że łkał z bólu.
-Co tam, Zdzisiu?- usłyszał Jaremka zaraz zniecierpliwiony głos babci, a klekot klawiszy ustał.
-Nic, nic- odparła zduszonym głosem kuzynka Weronika wchodząc do kuchni, szlochając przy tym w rękaw.
-Nic? To nie płacz- z roztargnieniem doradziła babcia. Upłynęła dłuższa chwila wypełniona żałosnym pochlipywaniem Weroniki. Laptop klekotał bez przerwy.
-No?- spytała wreszcie babcia dalekim głosem.
-Głupstwo. Cała zapuchłaś. Jeśli głupstwo, to szkoda urody.
-To nie głupstwo- obruszyła się Weronika.
-Poważna sprawa? –Bardzo.
Jaremka nadstawił z łazienki ucha. Wreszcie znów zabrzmiał miły, lekko oschły, ciepły, lekko zimny, trochę ironiczny głos babci.
-Wszystko będzie dobrze.
—
Tamtego pamiętnego, ciepłego wtorku, we wrześniu Jaremka szedł do szkoły z najwyższą niechęcią. Wyższą o wiele więcej niż zazwyczaj… Miał się stawić na inauguracji roku szkolnego. Tu należy się czytelnikom wyjaśnienie: Jaremka Pałysz nie uczęszczał do zwykłej szkoły. Bo powiedzmy tak, jakby korzysta z magicznego przejścia prowadzącego do rzeczywistości alternatywnej, jego kolejówka znajduje się po przeciwnej stronie miasteczka, więc przechodzi furtką sąsiada, żeby było szybciej, przeciska do kolejnej przecznicy, następnie zbiega pod tunel, którym przemieszczają się samochody, wreszcie już będąc po drugiej stronie kolei żelaznej widzi swoją szkołę.
Jest drugi września, mamy nigdy nie było tego dnia w szkole, owszem bywała
na wywiadówkach z końcem tego miesiąca. W tym dniu rano w szkole pojawił się dyrektor, było transmitowane przez radio przemówienie Pani Minister Edukacji Narodowej. A wszystkich ogarniała radość, szczególnie Dyrektora szkoły, ponieważ przewidywał, że dla mieszkańców pojawienie się Cyrku w miasteczku będzie to wielka atrakcja.
Jaremka ze starszym bratem Jurkiem wyszedł ze szkoły, postanowili iść do domu kultury, tego dnia był tam występ artystek z sosnowieckiej szkoły. Mama już w domu po wywiadówce opowiadała: jak to Pani wychowawczyni wyskoczyła ze swego gabinetu jak kukułka z tyrolskiego zegara i już w Sali stawiała za antywzór naszą czwórkę, która z aniołka w kościele wzięła dwadzieścia złotych. Była w związku z tym policja w szkole. Wszystkie te wydarzenia przemknęły teraz przez głowę Jaremki z szybkością wprost zawrotną, pomiędzy numerem czterech golasek z piórami na tyłkach, a występem „gołej” pieśniarki z piórami na głowie. Występ tancerki Liny na dzikim koniu.
Tego dnia już nie obowiązywał strój apelowy, złożony z granatowych spodni z kancikami oraz z białej koszuli z krawacikiem. Ubrany po ludzku: sprany podkoszulek i znoszone szorty, będzie cały dzień siedział na lekcjach ubrany, jak na WF? Poza tym, dzieci w tym wieku intensywnie rosną, podkoszulek i szorty z zeszłego roku powinny być nie tylko sprane i znoszone, ale i mocno przyciasne.
Jaremka stanął w drzwiach swojej szkoły i za nic nie mógł zmusić się do wejścia. Hall tego olbrzymiego gmachu, mieszczącego podstawówkę i gimnazjum, pomalowany był na kolor zwietrzałej musztardy. Od dołu świeża lamperia, górę mętnie olśniewające ściany, obwieszone gablotkami i plakatami, a także papieroplastyką, to wszystko tworzyło ponurą perspektywę, zamkniętą szybem klatki schodowej. Jaremka grzecznie skinął głową panu woźnemu, który akurat wracał z kotłowni, na wypadek gdyby do szkoły chciał wkroczyć przemytnik narkotyków-obecność silnego mężczyzny była wielce skuteczna.
Ach, w tej Warszawie to dopiero jest światowe życie, mnie nigdy nie było dane spotkać przemytnika. Tyle lekcji, pogadanek i broszurek o tym, jak odmówić mężczyźnie czającemu się pod szkołą, a nigdy nie było gdzie tej umiejętności spożytkować.
Jaremka wszedł na piętro, gdzie od kolegów zgromadzonych pod zamkniętymi drzwiami klasy czwartej „a” usłyszał, że pani jeszcze się nie pojawiła… Było to raczej normalne. W tej szkole sporo czasu traciło się na wyczekiwanie pod drzwiami; nauczyciele nie przykładali się do swojej roboty, w przekonaniu że za takie marne grosze nie warto kiwnąć nawet palcem. Jaremka szczerze popierał ich stanowisko. Niech się nie przykładają. W tej kwestii zwłaszcza Panie Henryka i Wacława otwierały się przy uczniach. Jaremkę z nudów bolały wtedy szczęki.
Już po dwunastu minutach od dzwonka na pustym korytarzu pojawiła się Pani Rajczykowska Wicedyrektor szkoły, ze swoją fryzurą w kolorze smoły.
-Jaremka to stuprocentowy facet, nie lubi piskliwych głosów, bezsensownego paplania, nie przegląda się zbyt długo w lustrze, bo na co to, po co. Jednocześnie poświęca zdumiewająco dużo uwagi odcieniom włosów otaczających go dziewczyn i kobiet, ich makijażów, lakierowi do paznokci, wysokim stanem ich spodni. Wszystko oczywiście po to, żeby komentować je z pogardą.
Rozdzieliwszy tłukących się bliźniaków Wicedyrektor wydała rozkaz, by klasa natychmiast ustawiła się parami. Następnie przeprowadziła czwartą „a” na drugie piętro, do Sali biologicznej należącej do gimnazjum.
-Wasza Pani nie przyszła- wyjaśniała im po drodze, sądząc widocznie, że sami tego, w swej głupocie, nie dostrzegli. Lekcje spędzicie u mnie…
Przecież sam widzę, sam bym się domyślił, w ogóle jestem mądrzejszy od nich wszystkich, mówił do siebie Jaremka. Pocieszał się tym, że nie będzie musiał, w czasie nieobecności jego Wychowawczyni Pani Januszek, z kolegami grać w piłkę na szkolnym boisku.
Sala biologiczna była obszerna i mieściła dwa podwójne rządy stolików- toteż ścieśniwszy się, gimnazjaliści mogli przyjąć czwartoklasistów bez większego trudu, a też i bez zaskoczenia.
-Parno, ale okna sali musiały być zamknięte, gdyż znajdowały się tuż nad skrzyżowaniem dwóch bardzo ruchliwych arterii.
-Cisza. Spokój.
Czwartoklasiści ucichli posłusznie, wydobyli zeszyty od polskiego i zaczęli w nich gryzmolić tylko to, co Pani napisała na tablicy: Lekcja organizacyjna. Spis lektur.
-Przepiszcie wszystko, i żeby mi było cicho-usłyszeli- nauczycielka otworzyła dziennik i naraz zaczęła odczytywać listę obecności gimnazjalistów. Przed gimnazjalistami otwierały się obrazy nowo przeczytanych lektur.
-Jestem… Obecny… nie ma, Jaremka usłyszał czasem. Ale z przepisywaniem lektur Jaremka nie trudził się przesadnie w ten upał, wiedząc że zawsze będzie mógł odpisać, co tylko zechce, od którejś ze swoich licznych wielbicielek.
—
Sylwestra mieli spędzić u Księdza Proboszcza. Super frajda. Ksiądz Piotr będzie bez końca gadał po łacinie, a babcia zasiądzie przed swoim laptopem i nie będzie można z nią słowa zamienić. Od gwiazdki nie upieczono tam pewnie nowych ciast; a nic do jedzenia będzie tylko ten podeschnięty makowiec oraz kawałek piernika…
Babcia powiesiła gdzieś ich okrycia, a potem wśród gwaru, śmiechów, szczęku talerzy i pobrzękiwania gitary, zaprowadziła ich do stołu obleganego przez gości. Stół uginał się od przysmaków, co Jaremka niezmiernie uradowało, bowiem znowu zaczął być głodny. Przysmaki te były wyłącznie bezmięsne. Postrzegł misę swojskiego bigosu z grzybami, sałatki i surówki warzywne, jakieś smakowite placuszki, chlebki i naleśniki, oraz przeróżne do nich smarowidła. W wielkim garze był wonny barszczyk.
-O Boże, jaki sympatyczny rudzielec- zakrzyknęła babcia Teresa.
Jaremka siedząc pod telewizorem odpowiadał monosylabami albo wcale. W ogóle posunął zwięzłość wypowiedzi do maksimum, stosując się przy tym do starej, wschodniej tradycji, która właśnie bekaniem i mlaskaniem nakazywała chwalić potrawy przy stole. Goście wesoło siedzieli przy stole, to był stary naprawdę wielki stół z jednego drewna zawsze wyszorowany do czysta i bardzo przez wszystkich adorowany, przy ścianie biblioteczka z książkami i kryształami. Teraz cały stół był zastawiony. Pachniało dobrym żarciem. Były tu smażone kiełbaski, i sałatka z majonezem, choć nie było bułeczek, koktajlu, francuskich gwiazdek z wiśniami i bitą śmietaną.
Pakując do ust połowę bułki Jaremka spojrzał poprzez stół, ponad dzwonkami, półmiskami i paterami. Uśmiechniętej Pani Helenie nalewał właśnie szampana sam Ksiądz Piotr.
-Silentium, silentium- zawołał, sięgając znów po kielich.
-Pijmy zdrowie naszej ukochanej Pani Laury… Piękna tyrada wigilijna.
Odśpiewano „Bóg się rodzi…”; „Pójdźmy wszyscy do stajenki…”
Dzieci kończyły kolację…
-Masz! Prezencik dla ciebie- babcia potargała włosy Jaremce nad czołem i odeszła.
-Jej skłębione uczucia rozumiał tylko Jaremka.
Dom wariatów, pomyślał Jaremka. Spojrzał na wzburzone, pociągłe oblicze Księdza Proboszcza, na jego brązowe oczy lśniące grozą, z trudem pohamował wybuch śmiechu.
-Ale po co ci nóż?!- pienił się ksiądz Piotr, stukając kościstym palcem w blat stołu.
-Pokażę co potrafię- rzekł krótko Jaremka krojąc sernik. Nie ma co się wdawać w przewlekłe dyskusje, w dzielenie włosa na czworo czy ustalanie strategii. To dobre dla teoretyzujących mózgowców. Ktoś natomiast musi tu być praktykiem i zacząć po męsku podejmować decyzję.
-Co tu się dzieje?- z kuchni wypadła teraz kuzynka Weronika, która przedtem ukrywała się przed dziećmi w zielonym pokoju. Jaremka cenił indywidualność.
—
Kazia Jaremce tylko jeden raz pozwoliła się odprowadzić… Po Sylwestrze.
Jaremka wychodził z domu po 10-tej, ale w Sylwestra nigdy… Pulsująca, radosna muzyka wypełniała pomieszczenie, a wokół tańczyli szczęśliwi ludzie. Byli inni goście, Julia i Kinga spojrzały na siebie, podały swoje imiona, a Melania dorzuciła- Pięknie śpiewasz…
Pomysł geografa profesora Gąsowskiego był najsprytniejszym wybiegiem, godnym wybitnego dyplomaty. To on powiedział: -„Tak, tak, miły chłopcze! Trudniej na tym świecie o niewzruszony dąb niż o trzciny, szumnie rozgadane na wietrze.”
Jaremka ostatnio nauczył się sekretu prawdziwie udanej konwersacji: jak najmniej mówić. Zamiast pisać, zajął się obserwacją. Tak było przed świętami na lekcji, obserwacja była nad wyraz satysfakcjonująca, bo właśnie starsi koledzy reagowali na wyczytywanie z listy obecności.
-Na przykład Adamczyk okazał się pryszczatym brunetem z głową oblepioną oleistymi włosami.
-Obecny- rzekł łamiącym się głosem i opadł na krzesło obok blondynki o nieprzytomnych oczach, z czarną kreską. Nazywała się Barbara. „Cała szkoła mówiła na nią Barbi.” Jaremka zdziwił się, gdy zobaczył, że siada ona nie na krześle, lecz na kolanach Adamczyka, zaś Pani udaje, że tego nie widzi.
-Zajęty obserwacją przegapił moment, kiedy ktoś zapukał i wszedł do Sali. Usłyszał tylko, jak Pani mówi
-A! Kazia. Wtedy odwrócił głowę, i ją zobaczył. Była pulchna i nieduża, a na głowie miała dziwaczny, jasnozielony kapelusz o wysokiej główce.
-Ładnie zaczynasz pierwszy dzień w nowej szkole.
-Zdejmij to-rozkazała.
-Nie mogę.
-Bo co?
-Przyjmijmy, że mam tłuste włosy- grzecznie zaproponowała Kazia.
Po klasie przeleciał chichot, ale nagle zanikł. Wpisała uwagę do dzienniczka.
-Jaremka zdał sobie sprawę, że spotkał istotę wyjątkową i że odtąd- cokolwiek by zaszło- będzie ona wywierała olbrzymi wpływ na jego życie.
—-
Przedwczoraj Jaremka spotkał Zbyszka, który mu powiedział: „Nie wiesz, że ludzie w dolinie śpiewają pieśni o tym skoku i o Panu Julianie. Jego przyjazd tutaj to jedyna wesoła rzecz, jaka zdarzyła się w Dolinie Dzikich Róż od czasu, kiedy tutejsza gmina do niej się wdarła i zrobiła z nas niewolników. „Julian, nasz wybawiciel” – śpiewają, bo wierzą, że uwolni Dolinę Dzikich Róż.”
I potem Jaremka w nocy miał sen. Nadszedł wreszcie dzień walki, przez wszystkich wyczekiwany. Tego dnia nad Doliną Dzikich Róż była taka burza, że drzewa gięły się i łamały. Ale Zbyszek o innej burzy myślał, kiedy mówił: – Nadejdzie burza wolności, złamie ciemiężycieli, padną jak potrzaskane drzewa. Przewali się z hukiem i zmiecie naszą niewolę czyniąc nas znów wolnymi.
Tuż przed gwiazdką wreszcie, podczas szkolnego opłatka, Kazia odnalazła Jaremkę sama, wskutek czego omal nie uleciał ze szczęścia pod sufit. Przedtem tylko raz szkolny polonista spotkał go na schodach i wróżył mu karierę pisarską. A teraz ona przeszła całą wielką salę, pełną ludzi, by złożyć mu życzenia! „Dwie młode istoty patrzyły sobie w oczy i nagle zaczęły się uśmiechać ku sobie radośnie. Oczy fiołkowe pełne były blasków. „Fiołki są piękniejsze od wszystkich diamentów świata! – pomyślał Adaś. – A czyste serce czerwieńsze od wszystkich rubinów…”
A Kazia już utraciła dziecięcą niewinność, zaobserwowała życie jako serię „bezsensownych zagadek”.
-Wszystkiego najlepszego na święta, przyjacielu-powiedziała wesoło i przełamali się opłatkiem- taki zawsze jesteś dla mnie miły…
Jaremka ostatnio w jakiejś książce przeczytał niezrozumiane dla niego słowa: ”Pokochałam Cię jak tylko kobieta kochać może. Kocham Cię jak siebie, ponieważ jesteś tym. Prawda że ta miłość jest bez zaprzeczenia, stała się czymś mnie niszczącym, to jest mocniejsze jak śmierć. Ale ja przynależę do niej, jak płonący dom należy do ognia.” „Czytał przeto, czytał tym gorliwiej, choć z coraz mniejszą nadzieją. Ryszard III zakrzyknął w tłoku bitwy: „Konia, królestwo za konia!” Jaremka oddałby królestwo, gdyby je posiadał, za jednego Francuza, co miał jakikolwiek związek z tym domem, w którym przechadzała się jego Kazia.”
Epilog
Takie to były lata, jak Jaremka bawił w warszawskich szkołach. Czyny partyjne w niedzielę, uprzątanie i upiększanie miasta na „święto pracy”. Zawieszanie transparentów pierwszomajowych, pochody. Kolorowo i wesoło. Dzisiaj Warszawa jest jedynym miastem akademickim, a na ulicach widzimy czarnoskórych studentów, Kuwejtczyków mówiących przeważnie po angielsku. Czuliśmy się w jednym domu. Czy my strzeżemy tego domu, w którym od tysiąca lat kwitło i umierało, umierało i kwitło nasze życie? Uczciwe, proste, szlachetne życie wielu pokoleń? A może to jest nonsensowna kraina tylko jakiegoś umierania. Jaremka nie był tego pewny. Dolina Dzikich Róż nie jest już wolnym krajem. Jest w rękach wroga. Okropne też było widzieć, jak wyglądają ludzie z Doliny Dzikich Róż, jacy są wszyscy bladzi i wygłodniali, i nieszczęśliwi, ci przynajmniej, których zobaczyłem jadąc, tacy zupełnie inni niż ludzie z Doliny Wiśni. W tej ostatniej krainie ludzie się tam bawią, pracują też, oczywiście, i pomagają jedni drugim we wszystkim, ale dużo się bawią, śpiewają i tańczą, i opowiadają przecudne historie.
Data: 2019-06-01
Stanislaw Barszczak, Jak Jas zostal magiem. Dzisiaj w naszej afrykanskiej wiosce mamy zawody sportowe. Poniewaz przynaleze do tzw. wielodzietnej rodziny, a takich w Ghanie, moim kraju, jest bardzo wiele, z niecierpliwoscia oczekuje na szczesliwa chwila wejscia do finalu zawodow. - Mamo, mnie wybierz. Muszę się powstrzymywać, żeby nie krzyczeć. Wbijam paznokcie w drewniany kij, ściskam go mocno, żeby usiedzieć w miejscu. Krople potu ściekają mi po plecach, nie wiem, czy to od porannego upału, czy dlatego, że serce tłucze mi się o żebra. Miesiąc w miesiąc byłem pomijany. Dziś musi wreszcie być inaczej. Odgarniam śnieżnobiały kędzior za ucho i staram się nie ruszać. Mama Agba jak zwykle nie ma zmiłowania, długo przygląda się każdemu z nas, aż nie wiemy, gdzie podziać wzrok. Jej brwi ściągają się w skupieniu, pogłębiając zmarszczki na ogolonej głowie. Z ciemnobrązową skórą i w niepozornym kaftanie Mama Agba niewiele się różni od reszty wioskowych starszych. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że kobieta w tym wieku może być tak niebezpieczna. – Ekhm… – chrząka z przodu Pawel, w mało subtelny sposób przypominając, że on już przeszedł tę próbę. Posyła nam uśmieszek i obraca w dłoni ręcznie rzeźbiony kij, jakby nie mogł się doczekać, aż się dowie, którego z nas pokona w czasie dzisiejszego egzaminu. Większość chlopcow boi się pojedynku z Pawlem, ale ja nie czuję strachu. Ćwiczyłem i jestem gotowy. Wiem, że stać mnie na zwycięstwo. -Janku. Chropawy głos Mamy Agby przerywa ciszę. Słychać zbiorowe westchnienie piętnastu chlopcow, którzy nie zostali wybrani. Imię odbija się od plecionych ścian trzcinowej ahéré, aż w końcu zdaję sobie sprawę, że chodzi o mnie. – Naprawdę? – pytam. Mama Agba mlaska zniecierpliwiona. – Mogę wybrać kogoś innego… – Nie! – Zrywam się na równe nogi i natychmiast posyłam jej ukłon. – Dziękuję, Mamo. Jestem gotowy. Morze brązowych twarzy rozstępuje się przede mną. Idąc, skupiam się na moich bosych stopach ocierających się o trzcinową podłogę, sprawdzam jej przyczepność, żeby zwiększyć swoje szanse na wygranie pojedynku i zdanie egzaminu. Na czarnej macie do walki Pawel pierwszy mi się kłania. Czeka, aż uczynię to samo, ale jego wzrok tylko wznieca we mnie ogień złości. Stoi w nonszalanckiej pozie, świadczącej o braku szacunku, jakbym nie był godnym przeciwnikiem. Jakby uważał, że jestem od niego gorszy. Myśli, że nie mam z nim szans. – Ukłoń się, Janku. Choć w głosie Mamy Agby pobrzmiewa wyraźna reprymenda, nie potrafię się przemóc. Stojąc tak blisko Pawla, widzę tylko jego bujne czarne włosy i kokosowy brąz skóry znacznie jaśniejszej niż moja. To karnacja tych spośród mieszkancow okolic Accry, którzy nie wiedzą, czym jest praca w słońcu. Pawel zawdzięcza to uprzywilejowanie cichemu wsparciu ojca, którego nawet nie zna. Arystokraty, który pozbył się nieprawego syna umieszczając go w naszej wiosce. Odchylam barki do tyłu i zamiast się ukłonić, dumnie wypinam pierś. Pawel odstaje wyglądem od nas o śnieżnobiałych włosach. Od tutejszych chlopcow bezustannie zmuszanych do kłaniania się takim jak on. – Janku, nie każ mi się powtarzać. – Ale Mamo… – Ukłoń się albo zejdź z ringu! Nie marnuj naszego czasu. Nie mając wyboru, zaciskam zęby i pochylam głowę. Na ustach Pawla rozkwita nieznośny uśmieszek. – Czy to takie trudne? – Kłania się znowu, choć nie musi. – Lepiej przegrać z honorem. Wśród chlopcow rozlegają się tłumione chichoty. Mama Agba ucisza je stanowczym gestem. Rzucam im złowrogie spojrzenie, po czym koncentruję się znowu na postaci przeciwnika. Zobaczymy, komu będzie do śmiechu, gdy wygram. – Na miejsca. Obaj cofamy się do krawędzi maty i unosimy swoje kije. Drwiący uśmieszek spełza z ust Pawla, a jego oczy zwężają się w szparki. To instynkt zabójczy. Patrzymy na siebie i czekamy na znak. Mama Agba przeciąga tę chwilę w nieskończoność, wreszcie woła: – Do boju! I od razu muszę się bronić. Nawet nie zdążyłem pomyśleć o wyprowadzeniu ataku, a Pawel już doskakuje do mnie z prędkością geparda. Bierze zamach kijem, mierząc w moją szyję. Ale choć za plecami słyszę stłumione okrzyki chlopcow, ani na moment nie tracę zimnej krwi. Pawel jest szybki, lecz ja potrafię być jeszcze szybszy. Unikam ciosu, wyginając się mocno do tyłu. Pawel nie czeka, aż się wyprostuję – wyprowadza kolejny atak, tym razem tnąc kijem z góry na dół z siłą chlopaka dwa razy większego od siebie. Rzucam się w bok i przetaczam po macie, a kij z trzaskiem uderza o trzciny. Pawel już bierze następny zamach. – Janku! – ostrzega mnie Mama Agba, lecz nie potrzebuję jej pomocy. Jednym płynnym ruchem przechodzę w kucki i wyciągam kij do góry, parując uderzenie Pawla. Trzcinowe ściany aż się zatrzęsły od głośnego trzasku. Moja broń też jeszcze drży, kiedy Pawel zamachuje się znowu, tym razem za cel obierając moje kolana. Odbijam się z wysuniętej do przodu nogi, robię koziołka w powietrzu ponad jego wyciągniętym kijem. Oto moja pierwsza szansa, by przejść do ataku. Wykorzystując pęd, wyprowadzam pierwszy cios. Z mojego gardła dobywa się stęknięcie. Pawel kontruje, przerywając mój atak, zanim na dobre się zaczął. – Cierpliwości, Janku! – woła Mama Agba. – Nie spiesz się. Obserwuj i reaguj. Czekaj na atak. Tłumię wzbierający w piersi jęk i kiwam głową. Cierpliwości, powtarzam sobie. Poczekaj na lepszą okazję… – Właśnie, Jan– odzywa się Pawel cicho, żeby nikt poza mną nie usłyszał. – Słuchaj się Mamy Agby. Bądź grzecznym padalcem. No tak, mogłem się tego spodziewać. To słowo. Ta wstrętna obelga. Wypowiedziana niby od niechcenia. Zawinięta w arogancki uśmieszek. Bez namysłu wyrzucam kij przed siebie. Mija brzuch Pawla o włos. Czeka mnie za to straszliwe lanie od Mamy Agby, ale i tak było warto. Nagrodą jest wystraszone spojrzenie mojego przeciwnika. – Ej! – Pawel spogląda w stronę Mamy, oczekując od niej interwencji, ale nie ma czasu się poskarżyć. Wielkimi oczami patrzy, jak obracam kij do kolejnego ataku. – To nie jest trening! – woła, uskakując przed ciosem w kolana. – Mamo... – Sam sobie nie poradzisz? – pytam ze śmiechem. – No dalej, Paul. Lepiej przegrać z honorem! W oczach Pawla pojawiają się gniewne błyski. Wygląda jak lworożec gotowy do skoku. Wściekle zaciska dłonie na kiju. Zaczyna się prawdziwa walka. Ściany chaty Mamy Agby szeleszczą, gdy nasze kije uderzają o siebie. Wymieniamy cios za cios, wypatrując szansy na kontrę, która przesądzi o wszystkim. Dostrzegam okazję i wtedy… – Uch! Kuląc ramiona, zataczam się do tyłu, fala mdłości podchodzi mi do gardła. Przez chwilę martwię się, że Pawel połamał mi żebra, lecz ból w brzuchu rozwiewa tę obawę. – Stop! – Nie! – przerywam Mamie Agbie zachrypniętym głosem. Z wysiłkiem wciągam powietrze do płuc i wspierając się kijem, prostuję plecy. – Nic mi nie jest. Jeszcze nie skończyłem. – Janku… – zaczyna Mama, lecz Pawel nie pozwala wybrzmieć jej słowom. Już mknie w moją stronę z ogniem w oczach, jego wyciągnięty kij prawie muska mi głowę. Gdy bierze nim zamach, uskakuję na bezpieczną odległość, a potem, łapiąc Pawla na wykroku, dźgam go z całej siły w mostek. – Uch! – Pawel zatacza się do tyłu z twarzą wykrzywioną bólem. Jeszcze nigdy podczas walki w chacie Mamy Agby nie został przez nikogo trafiony. Nie zna tego uczucia. Nie czekając, aż dojdzie do siebie, okręcam się i uderzam go w brzuch. Już mam zadać ostateczny cios, gdy rudawe płachty u wejścia do chaty rozchylają się i do środka wpada zdyszany Zbyszek z rozwianą białą grzywą. Szuka wzrokiem Mamy Agby. – Co się stało? Zbyszek ma łzy w oczach. – Przepraszam – kwili cicho. – Zasnałem. Ja… ja…– Wyduś to z siebie, dziecko! – Nadchodzą! – wykrzykuje wreszcie. – Są już blisko! Groza tej chwili na moment wysysa mi całe powietrze z płuc. Zresztą nie tylko mnie. Wszyscy jesteśmy sparaliżowani strachem. Instynkt przetrwania bierze jednak górę. – Prędko! – rzuca Mama Agba. – Nie ma czasu! Podnoszę Pawla z podłogi. Oddycha ciężko, ze świstem, ale musi wziąć się w garść. Chwytam jego kij i zbieram pozostałe. W chacie panuje wielkie zamieszanie. Wszyscy zacierają ślady. W powietrzu fruwają metry jasnej tkaniny. Powstaje armia trzcinowych manekinów. Czy zdążymy? Trudno powiedzieć w tym rozgardiaszu. Ja robię swoje: chowam kije pod matą ringu, żeby nikt ich nie zobaczył. Ledwie skończyłem, Pawel wpycha mi do rąk drewnianą igłę. Biegnę na swoje stanowisko, gdy płachty znów się rozwierają. – Janku! – woła ostro Mama Agba. Zastygam w bezruchu. Wszystkie oczy patrzą teraz na mnie. Nie czekając, aż się odezwę, Mama daje mi po głowie, aż czuję gorące mrówki na plecach. – Wracaj na swoje miejsce! – rzuca surowo. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Mamo Agbo, ja…Nachyla się bliżej z błyskiem prawdy w oczach. Odwrócenie uwagi… Próbuje zyskać dla nas więcej czasu. – Przepraszam, Mamo Agbo. Wybacz mi. – Wracaj na swoje miejsce. Zagryzam wargę, żeby się nie uśmiechnąć, i zwieszam przepraszająco głowę, zerkając kątem oka na strażników, którzy weszli do chaty. Niższy, jak większość okolicznych żołnierzy, wyglądem przypomina Pawla: kokosowy brąz zwieńczony czarną czupryną. Mimo że otaczają go sami nastokatkowie, trzyma dłoń na rękojeści miecza. Zaciska na niej palce, jakby spodziewał się, że któryś z nas go zaatakuje. Drugi strażnik, wysoki i poważny, jest od niego dużo ciemniejszy. Stoi blisko wejścia, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Widocznie ma w sobie choć odrobinę wstydu. Obaj na żelaznych pancerzach noszą dumnie znak króla Sarana. Samo spojrzenie na ozdobnego białego lamparta, symbol monarchy, który ich tu przysłał, przyprawia mnie o ścisk żołądka. Z ostentacyjnym nadąsaniem wracam do trzcinowego manekina. Czuję tak wielką ulgę, że nogi prawie się pode mną uginają. Miejsce, które jeszcze przed chwilą było ringiem, teraz całkiem przekonująco udaje warsztat krawiecki. Po chwili spojrzalem na manekiny wykonywane przez dziewczyny z wioski ozdobione jasnymi materiałami w charakterystyczne wzory Mamy Agby. I przypomnialem byl sobie, ze dziewczyny z naszej wioski obszywaja brzegi rodzimych koszul tymi pieknymi wzorami juz od wielu lat. Mama Agba przechadza się między rzędami chlopcow i przygląda się ich zainteresowaniu jakim oni obdarzaja teraz zwykle manekiny. Mimo nerwów uśmiecham się, widząc, jak ignoruje nieproszonych gości. – W czym mogę pomóc? – pyta w końcu. – Zbieramy podatek – odbąkuje ciemniejszy strażnik. Mamie Agbie wydłuża się twarz. – Zapłaciłam w zeszłym tygodniu. – Nie chodzi o podatek od handlu. – Drugi strażnik toczy wzrokiem po białowłosych sympatycznych nastolatkach. – Wzrosły opłaty za padalce. Wy ich macie dużo, więc będzie was to kosztować. No tak. Ściskam koszulę manekina z taką siłą, że aż bolą mnie palce. Królowi nie wystarczy pognębić mieszkancow wioski. Musi jeszcze ukarać każdego, kto próbuje nam pomagać. Zaciskam zęby, starając się nie myśleć o strażniku, o bólu, jaki mi sprawiło tamto słowo. Padalce. Nieważne, że nigdy nie będzie nam dane stać się magami. W ich oczach wciąż jesteśmy glistami. I nie będziemy niczym więcej. Usta Mamy Agby zmieniają się w cienką kreskę. Przecież nie wytrzaśnie tych pieniędzy spod ziemi. – Podwyższyliście już podatek od mieszkancow naszej wioski w zeszłym miesiącu. I dwa miesiące temu. Jaśniejszy strażnik robi krok do przodu i sięga po miecz, jakby chciał pokazać, że nie będzie się z nikim patyczkował. – Może byłoby mądrzej nie zadawać się z glistami. – Może byłoby mądrzej nas nie okradać. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Nie zdążyłem się ugryźć w język. Wszyscy w chacie wstrzymują oddech. Mama Agba sztywnieje, jej ciemne oczy błagają mnie, bym zamilkł. – Nie możecie bez końca podnosić podatków – oznajmiam. – Ibawici nie zarabiają więcej niż do tej pory. Skąd mamy wziąć tyle pieniędzy? Strażnik zbliża się niespiesznym krokiem. Korci mnie, żeby sięgnąć po kij. Mogłbym zwalić mężczyznę z nóg jednym precyzyjnym uderzeniem; jednym celnym pchnięciem zmiażdżyłbym mu gardło. Dopiero po chwili dociera do mnie, że miecz tego strażnika nie jest zwykłym mieczem. W pochwie pobłyskuje czarne ostrze, metal droższy niż złoto. Majacyt. Stop przygotowany przez króla Sarana przed obławą. Broń stworzona po to, by osłabić naszą magię i wypalać dziury w naszych ciałach. Tak jak czarny łańcuch, który zawiesili na szyi Mamy. Potężny mag moze przezwyciężyć jego moc, ale większość z nas jest bezsilna wobec tego rzadkiego metalu. Choć sam nie władam żadną magią, i tak dostaję gęsiej skórki, gdy strażnik zbliża się do mnie z majacytowym ostrzem. – Na twoim miejscu trzymałbym język za zębami, brzdacu. Ma rację. Powinienem milczeć. Schować urażoną dumę do kieszeni. Dożyć jutra. Ale gdy tak stoimy twarzą w twarz, muszę walczyć ze sobą, żeby mu nie wbić drewnianej igły w to błyszczące piwne oko. Może ja powinienem być cicho. A może on powinien umrzeć. – Sam trzymaj… Mama Agba odpycha mnie tak mocno, że się przewracam. – Proszę. – Wręcza mu garść monet. – Mamo, nie… – odzywam się, ale zamieram pod jej groźnym spojrzeniem. Zamykam usta, podnoszę się i chwytam wzorzystej koszuli manekina. Strażnik przelicza brzęczące brązowe monety w dłoni. W końcu odchrząkuje. – Za mało. – Musi wystarczyć – odpowiada Mama Agba z nutą desperacji. – To wszystko, co mam. Nienawiść aż we mnie kipi, parzy mnie od wewnątrz. To nie w porządku, że Mama Agba musi błagać o litość. Unoszę wzrok i natrafiam na spojrzenie strażnika. Błąd. Nie zdążyłem się odwrócić i ukryć obrzydzenia. Mężczyzna chwyta mnie za włosy. – Au! – krzyczę z bólu. Strażnik rzuca mnie na twarz i przygniata kolanem do ziemi. Na chwilę tracę dech. – Może i nie macie pieniędzy – mówi – ale za to padalcow jest pod dostatkiem. – Chwyta mnie brutalnie za udo. – Zacznę od tego. Robi mi się gorąco, łapię powietrze ustami, zaciskam dłonie w pięści, żeby nie było widać, że się trzęsę. Chcę krzyczeć, chcę mu połamać wszystkie kości, ale słabnę z każdą sekundą. Jego dotyk upokarza mnie i unicestwia. Na chwilę znów staję się mlokosem, bezsilnym jak wtedy, gdy żołnierz wywlekał jego matkę z domu. – Dość! – Mama Agba odsuwa strażnika i przygarnia mnie do piersi, warcząc jak lworożka broniąca młodych. – Dałam wam pieniądze, na więcej nie liczcie. Precz stąd. Podrażniony jej zuchwałością strażnik sięga po miecz, ale ciemniejszy towarzysz chwyta go za ramię. – Chodź. Musimy obejść całą wieś przed zmierzchem. – Wypowiada te słowa spokojnie, ale jakby zaciskając przy tym szczękę. Może ujrzał w naszych twarzach własną matkę albo siostrę, może przypominamy mu kogoś, kogo chciałby chronić. Jego towarzysz na chwilę zastyga w złowieszczym bezruchu. Wreszcie zdejmuje rękę z miecza i tylko tnie nas wzrokiem. – Nauczcie te karaluchy pokory albo ja to zrobię – ostrzega Mamę Agbę. Potem kieruje spojrzenie w moją stronę. I choć leje się ze mnie pot, w środku czuję mróz. Strażnik mierzy mnie wyzywającym wzrokiem. Tylko spróbuj, mam ochotę odszczeknąć, ale język wysechł mi na wiór. W milczeniu patrzymy, jak mężczyźni wychodzą, słuchamy, jak odgłosy podkutych butów nikną w oddali. Siła opuszcza Mamę Agbę; przypomina teraz płomień świecy zdmuchnięty przez wiatr. Podpiera się na manekinie, żeby nie upaść. Już nie jest śmiertelnie groźną wojowniczką, którą znam, lecz starą, niepozorną kobietą. – Mamo… Chcę jej pomóc, lecz dostaję od niej po łapach. – Odejdz! Głupi. Tak mnie nazwała w joruba, języku magów zakazanym od czasu wielkiej obławy. Tak dawno nie słyszałem naszej mowy, że upływa chwila, zanim sobie przypominam, co to słowo znaczy. – Na bogów, co w ciebie wstąpiło? Znowu wszystkie oczy w ahéré zwracają się na mnie. Nawet Zbyszek spogląda z wyrzutem. Ale jak Mama Agba może na mnie krzyczeć? Czy to moja wina, że strażnicy są złodziejami? – Próbowałem cię bronić. – Bronić mnie? – powtarza z niedowierzaniem Mama Agba. – Wiedziałeś, że nic nie wskórasz swoim gadaniem. Za to niewiele brakowało, a wszyscy byśmy przez ciebie zginęli! Robię krok w tył, zaskoczony surową oceną. Nigdy wcześniej nie widziałem w oczach Mamy Agby tak głębokiego rozczarowania. – Skoro nie wolno mi się im przeciwstawić, co my tu w ogóle robimy? – Głos mi się łamie, ale powstrzymuję łzy. – Po co nam trening, jeśli nie możemy się bronić? – Na litość boską, Janku, pomyśl trochę! O innych, a nie tylko o sobie. Gdybyś zrobił krzywdę tym ludziom, kto by obronił twojego ojca? Kto uratuje Tomka, gdy strażnicy przyjdą szukać krwawej pomsty? Otwieram usta, lecz nie wiem, co odpowiedzieć. Ona ma rację. Nawet gdybym zdołał pokonać kilku strażników, nie poradzę sobie z armią. Prędzej czy później mnie znajdą. Prędzej czy później złamią ludzi, których kocham. – Mamo Agbo? – odzywa się cienkim głosikiem Zbyszek. Stoi ze łzami w oczach, uczepiony luźnych spodni Pawla. – Dlaczego oni nas nienawidzą? Mama zgina się pod niewidzialnym ciężarem. Wyciąga ramiona w stronę Zbyszka. – To nie tak, moje dziecko. Oni nienawidzą tego, kim miałeś się stać. Zbyszek wtula się w Mamę, szata tłumi jego łkanie. Mama Agba rozgląda się po izbie, patrzy w oczy innym chlopcom, którzy powstrzymują płacz. – Janek spytał, co my tu robimy. To ważne pytanie. Często rozmawiamy o tym, jak walczyć, a nigdy o tym dlaczego. – Mama sadza Zbyszka na podłodze i kiwa dłonią na Pawla, żeby przyniosł jej stołek. – Musicie pamiętać, że świat nie zawsze tak wyglądał. Był czas, kiedy wszyscy stali po jednej stronie. Mama Agba sadowi się na siedzisku, a zainteresowani jej slowami chlopcy zbierają się wokół niej. Codziennie Mama kończy zajęcia opowieścią lub baśnią, nauką z dawnych czasów. Zwykle siadam z przodu i chłonę każde słowo. Dziś trzymam się z boku, bo jest mi wstyd. Mama Agba miarowo pociera dłonie. Mimo tego, co się wydarzyło, na jej ustach migocze niewyraźny uśmiech, uśmiech, który potrafi wywołać tylko jedna opowieść. Nie mogę się oprzeć, podchodzę bliżej, przeciskam się między chlopcami. To nasza historia. Opowieść o nas. Prawda, którą król usiłował pogrzebać razem z naszymi zmarłymi. – Na początku Orisza była szczęśliwą krainą uświęconych magów. Każdy z dziesięciu klanów został obdarzony przez bogów inną mocą. Jedni władali wodą, inni panowali nad ogniem. Jeszcze inni czytali w myślach, a nawet sięgali wzrokiem poza czas! Choć wszyscy dobrze znamy tę opowieść – od Mamy Agby, od rodziców, których straciliśmy – nie przestaje robić na nas wrażenia. Z wypiekami na twarzy słuchamy o magach posiadających dar uzdrawiania i wywoływania chorób. Nachylamy się bliżej, kiedy Mama Agba opowiada o poskromicielach dzikich zwierząt, o magach trzymających w dłoniach światło i mrok. – Wszyscy magowie rodzili się z białymi włosami – to był znak, że dotknął ich palec bogów. Używali swoich darów, by służyć ludowi Oriszy, a w zamian otaczano ich szacunkiem. Ale nie każdy przychodził na świat z darem. – Mama Agba zatacza dłonią koło. – I dlatego świętowano narodziny nowego maga, cieszono się na widok białych loków. Ci mali wybrańcy do ukończenia trzynastego roku nie byli w stanie używać magii. Dopóki ich moce się nie objawiły, nazywano ich "boskimi." Zbyszek z uśmiechem unosi brodę: bo juz wie, ze jest mieszkancem cudownej krainy Orisza. Mama Agba chwyta między palce pasmo jego białych włosów, znak szczególny, który nauczono nas ukrywać przed światem. – Magowie stali się pierwszymi królami i królowymi Oriszy. To były czasy bez wojen… Pokój jednak nie trwał wiecznie. Gdy rządzący zaczęli nadużywać magii, bogowie za karę pozbawili ich mocy. Razem z magią zniknęły białe włosy… W kolejnych pokoleniach podziw dla magów stopniowo przeradzał się w strach przed nimi, a strach w nienawiść. Nienawiść zaś w przemoc, w pragnienie wytępienia magów. W izbie zrobiło się teraz jakby ciemniej. Wszyscy wiemy, co było dalej. Noc, której nigdy nie wspominamy i której nigdy nie zapomnimy. – Dopóki magowie mieli swoje moce, byli w stanie się bronić i trwać. Ale jedenaście lat temu magia zniknęła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego. – Mama Agba zamyka oczy i wydaje z siebie ciężkie westchnienie. – Jednego dnia magia żyła, następnego umarła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego? Z szacunku dla Mamy Agby gryzę się w język. Mówi tak, jak wszyscy dorośli, którzy widzieli wielka obławę na własne oczy. Z rezygnacją. Jak gdyby bogowie odebrali nam moc, żeby nas ukarać, a może pod wpływem kaprysu. W głębi duszy znam prawdę. Domyśliłem się jej, kiedy zobaczyłem magów innych wiosek w kajdanach. Bogowie umarli razem z naszą magią. Już nie wrócą. – Tamtego nieszczęsnego dnia król Saran nie wahał się ani chwili – ciągnie Mama Agba. – Wykorzystał moment słabości magów i zaatakował. Zamykam oczy, stawiam tamę łzom. Widzę łańcuch, który zarzucili na szyję Mamie. Krople krwi lądujące w piasku. Wspomnienie Obławy przepełnia trzcinową chatę, nasyca powietrze smutkiem. Tamtej nocy wszyscy straciliśmy bliskich, którzy byli magami. Mama Agba wstaje z westchnieniem, znów nabiera siły, z której jest znana. Patrzy po kolei na wszystkich chlopcow w izbie – jak generał przeglądający swoje wojsko.– Uczę sztuki kija każdego chętnego do nauki, bo zawsze znajdą się na tym świecie ludzie, którzy będą chcieli zrobić wam krzywdę. Ale tutaj szkolę chlopcow poległych magów. Choć nie macie już w sobie mocy, aby w przyszłości stać się magami, nadal cierpicie z powodu nienawiści i przemocy. Oto dlaczego tu jesteśmy. Oto dlaczego trenujemy. Mama gwałtownym ruchem dobywa własny rozkładany kij i uderza nim o trzcinową podłogę. – Wasi przeciwnicy noszą miecze. Dlaczego uczę was władania kijem? Powtarzamy chórem mantrę, którą nam wpoiła: – Uderza zamiast ranić, rani zamiast okaleczać, okalecza zamiast zabijać. Kij nie unicestwia. – Uczę was walki w ogrodzie, abyście na polu walki nie byli jak ogrodnicy. Daję wam siłę do walki, ale umiar także jest siłą, którą musicie posiąść. – Mama zwraca się do mnie: – Macie bronić tych, którzy sami się nie obronią. Oto prawda kija. Chlopcy kiwają głowami, a ja wbijam wzrok w ziemię. Znowu prawie doprowadziłem do tragedii. Znowu wszystkich zawiodłem. – No dobrze… – wzdycha Mama Agba. – Wystarczy na dziś. Pozbierajcie swoje rzeczy. Ciąg dalszy jutro. Chlopcy z ulgą wychodzą jeden po drugim. Chcę pójść w ich ślady, lecz pomarszczona ręka Mamy Agby chwyta mnie za ramię. – Mamo… – Milcz – ucina. Ostatni chlopcy rzucają mi współczujące spojrzenia. Łapią się odruchowo za pupy, jakby w myślach liczyli, ile dostanę batów. Dwadzieścia za nieposłuszeństwo… Pięćdziesiąt za odzywanie się bez pytania… Sto za to, że prawie nas wszystkie zabiłes… Nie. Sto batów byłoby zbyt pobłażliwą karą. Wstrzymuję oddech i szykuję się na ból. To nie potrwa długo, mówię sobie. Skończy się, zanim… – Usiądź, Janku. Mama Agba podaje mi kubek z herbatą, po czym nalewa sobie. Ciepłe naczynie ogrzewa mi dłonie, słodka woń napoju wypełnia nozdrza. Marszczę brwi. – Dodałaś trucizny? Kąciki jej ust drgnęły, ale ukrywa rozbawienie pod surową miną. Ja ukrywam swoje w kubku z herbatą, upijam łyk i rozkoszuję się smakiem miodu. Obracam kubek w dłoniach, wodzę palcami po lawendowych koralikach wzdłuż brzegu. Mama też miała taki kubek, tylko ze srebrnymi paciorkami – na cześć Olimpu, i bogini życia i śmierci. Wspomnienia na chwilę pozwalają mi zapomnieć o rozczarowaniu Mamy Agby, lecz gdy smak herbaty zanika, znów ogarnia mnie gorzkie poczucie winy. Mama Agba nie powinna musieć znosić takich szykan. Nie z mojego powodu. – Przepraszam. – Skubię koraliki na krawędzi kubka, żeby nie podnosić wzroku. – Wiem… Wiem, że tylko przysparzam ci kłopotów. Mama Agba, tak jak Pawel, jest Oriszanką, w której nie drzemią żadne magiczne moce. Przed Obławą myśleliśmy, że bogowie decydują o tym, kto się rodzi szczesliwym mieszkancem naszej wioski, a kto nie; teraz, gdy magia zniknęła, nie rozumiem, czemu właściwie służy to rozróżnienie. Mama Agba nie ma białych włosów jak my, mogłaby się wtopić w resztę Oriszan i uniknąć prześladowań. Gdyby się z nami nie zadawała, strażnicy pewnie daliby jej spokój. Jakaś cząstka mojej duszy chciałaby, żeby Mama Agba nas porzuciła i oszczędziła sobie tych cierpień. Jako dobra krawcowa pewnie mogłaby sprzedawać ubrania i nieźle z tego żyć. – Zaczynasz coraz bardziej ją przypominać, wiesz? – Mama Agba upija łyczek herbaty i się uśmiecha. – Zwłaszcza gdy krzyczysz, podobieństwo jest zatrważające. Odziedziczyłeś jej gniew. Nie wierzę własnym uszom. Mama Agba nie lubi rozmawiać o tych, których straciliśmy. Żaden z nas tego nie lubi. Aby ukryć zaskoczenie, upijam kolejny łyk herbaty. – No dobrze. – Z twarzy Mamy Agby znika uśmiech, a pojawia się na niej wyraz troski. – W czasie Obławy byłeś jeszcze dzieckiem. Bałam się, że zapomnisz. – Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał. Jak mogłbym zapomnieć tę twarz niczym słońce? Właśnie tę twarz staram się pamiętać. Samą twarz, a nie zwłoki ze strużką krwi na szyi. – Wiem, że walczysz dla niej. – Mama Agba przesuwa dłonią po moich białych włosach. – Ale król jest bezwzględny, Janku. Prędzej wymorduje wszystkich poddanych, niż przymknie oko na bunt wioski. Kiedy przeciwnik nie ma honoru, trzeba obrać inne, mądrzejsze metody walki. – Takie jak okładanie tych drani kijem? Mama Agba się śmieje, aż marszczy jej się skóra wokół mahoniowych oczu. – Obiecaj mi tylko, że będ ziesz ostrożny. Że poczekasz na odpowiedni moment do walki. Chwytam Mamę Agbę za dłonie i chylę przed nią nisko głowę na znak szacunku. – Obiecuję, Mamo. Więcej cię nie zawiodę. – To dobrze, bo jest coś, co mam zamiar ci pokazać, a nie chciałabym potem tego żałować. Mama Agba sięga za pazuchę i wydobywa spod szaty krótki czarny pręt. Wstrząsa nadgarstkiem, a pręt wydłuża się i zmienia w lśniący metalowy kij do walki. Odskakuję odruchowo. – O bogowie! – wyrywa mi się. Muszę ze sobą walczyć, żeby nie chwycić tego arcydzieła. Czarny metal pokrywają prastare symbole, każdy z nich przypomina o jednej z lekcji udzielonych nam przez Mamę Agbę. Moje oczy, niczym pszczoły zwabione przez nektar, zatrzymują się najpierw na akofenie: dwa skrzyżowane ostrza, miecze wojny. „Odwaga nie musi grzmieć” – wspominam jej słowa. „Męstwo nie musi oślepiać”. Obok mieczy widnieje akoma, serce cierpliwości i tolerancji. Tamtego dnia… Dałabym głowę, że tamtego dnia dostałam od niej lanie. Każdy kolejny symbol odsyła mnie do innej nauki, innej opowieści, innej mądrości. Spoglądam wyczekująco na Mamę. To prezent czy raczej narzędzie, którym wymierzy mi karę? – Proszę. – Kładzie gładki pręt na mojej dłoni. Natychmiast wyczuwam jego moc. I ten ciężar żelaza… Oto broń stworzona do gruchotania czaszek. – Czy to się dzieje naprawdę? Mama twierdząco kiwa głową. – Walczyłeś dziś jak wojownik. Zdałeś egzamin. Wstaję, żeby zakręcić kijem, by ucieszyc się jego siłą. Metal tnie powietrze jak nóż. Żaden wystrugany przeze mnie drewniany kij nie był tak zabójczy. – Pamiętasz, co ci powiedziałam, kiedy zaczynaliśmy treningi? Potwierdzam skinieniem głowy i przedrzeźniam zmęczony głos Mamy Agby: – Jeśli zamierzasz się bić ze strażnikami, lepiej naucz się wygrywać. Dostaję od niej po głowie, ale trzcinowe ściany izby rozbrzmiewają jej serdecznym śmiechem. Oddaję kij, a Mama Agba uderza końcem o ziemię i broń składa się z powrotem w krótki pręt. – Ty już wiesz, jak wygrywać – mówi. – Mam tylko nadzieję, że będziesz wiedział, kiedy się bić. Gdy znowu wręcza mi kij, duma miesza się we mnie z bólem. Bojąc się otworzyć usta, obejmuję ją w pasie, wciągam nosem znajomy zapach świeżo upranej tkaniny i słodkiej herbaty. Mama Agba na moment sztywnieje, ale przytula mnie mocno, kojąco. Potem się odsuwa, żeby coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili płachty u wejścia znów się rozchylają. Odruchowo chwytam czarny pręt i dopiero po sekundzie rozpoznaję mojego starszego brata Tomka. Wysoki, potężnie zbudowany, w jego obecności trzcinowa chatka wydaje się nagle dużo mniejsza. Mięśnie ma napięte, ścięgna rysują się wyraźnie pod ciemną skórą. Spomiędzy czarnych włosów obficie ścieka mu na czoło pot. Gdy napotykam jego wzrok, ostry niepokój przeszywa mi serce. Uslyszalem tylko ostatnie slowa: -"Do domu..." Tata oczekiwal mnie juz u wejścia do chaty. Był pozny wieczor, a ja jeszcze podjalem z nim rozmowe. On w koncu powiedzial mi dawno pamiętne slowa: "Pokażę ci góry..." A pamietasz tato nasza piosenke. I jeszcze raz przed pojsciem spac wspolnie zanucilismy znana nam piesn: 1. - Witaj mój przyjacielu, tak długo cię nie widziałem. -Witaj mój mały, czas spedzony z Toba, zawsze jest piekny. - Powiedz mi przyjacielu, w twojej ojczyźnie, jak tam jest? - Z pewnością jest inaczej, jak znasz to z domu... Spiewamy wspolnie: - Chodź, pokażę ci góry, orla na wietrze... - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie. - A potem bedziemy śpiewac piosenki o tęsknocie i czyms więcej, o tym, co czynie chetnie, kiedy jestem bardzo radosny. 2. - Witaj mój przyjacielu. Wiesz, czasami marzę nawet o księżycu... - Witaj mój mały, marzysz o nim, bo jego światło było juz nie raz wychwalane i bylo tego warte. -Och, zebym byl tylko juz dzisiaj tak duży, jak dorośli... - I ja czasami tego bym chcial, zebym był zaskakiwany, jak to bylo, gdy byłem dzieckiem - zebym byl jak orzeł na wietrze. Wspolnie powtarzamy: - Chodź, pokażę ci góry, - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie... A nasze wysnione przedtem i radosne piosenki, będziemy śpiewać zawsze i wszedzie.
View all posts by sbarszczak2009