Alessandro wrócił z jego podróży włoskiej do Rawenny. Z Kard. Aldobrandinim mieli się spotkać jeszcze raz w pałacu Doria Pamphilj w Rzymie. To jest wspaniały pałac, posiada 100 pokoi.
Kard. Aldobrandini wyszedł z gabinetu i poczuł pragnienie, coś mówił do siebie.
-Gdybym był kilka lat młodszym… Boże, jak mi nie dasz wody, to Cię znać nie chcę, popatrz że jestem obrabowany, ktoś wykradł mi obraz. Kuba, czemu stoisz a nie idziesz po wodę? Kuba wyczuł, że kardynał był zmęczony, zaraz poprosił o protokolarny pocałunek pierścienia. Znał powołanie kardynała.
Słoneczny gabinet Kard. Aldobrandiego, na spotkanie przybył Kard. Aleksandro, który w stosunku do Kard. Aldobrandiego zachowywał zawsze pewną słabość, ale między obydwoma nie było najmniejszego zbliżenia. Kard. Aldobrandini teraz reprezentuje dumę urzędu, ale za służbą podaje kawę w porcelanie z Fanza mówiąc.
-Czy Wasza Eminencja pamięta Polskę. Przez moich finansowych współpracowników ze Śląska otrzymałem informację, że w roku 1589 w będzińskiej parafii św. Trójcy, przy okazji paktów będzińsko-bytowskich o zrzeczenie się roszczeń Maksymiliana Habsburga do tronu polskiego gościł kardynał Hipolit Aldobrandini, późniejszy papież Klemens VIII. Podano tam kawę, która przez dłuższy czas była uważana za napój pogański, którego nie powinni pić chrześcijanie, ponieważ daje nienaturalne pobudzenie. Widzisz Eminencjo dopiero Klemens VIII, który jako nuncjusz apostolski odwiedził Polskę, Klemens wypędził szatana z kawy, dokonał konsekracji „pogańskiego napoju.” To była ta mała błahostka, która jako zwycięska karta w tej grze mogła coś udowodnić.
Aleksandro był przekonany co do tego, że Klemens VIII jakkolwiek wrażliwy, to jednak już nie ruszyłby palcem, aby Aldobrandiniego ratować. I Aldobrandini udowodnił z zimną krwią, ze stoickim spokojem, że on był poinformowany o wszystkim dobrze, ale o samym Alessandro nie został poinformowany. Obydwaj, i papież i kardynał mieli tajemnice. Ale już po chwili zaczął nowy dyskurs Alessandro.
-Urzędy, które Eminencja sprawuje zachowują znaczne procenty od dochodów, dobrze to wiecie. Przerażające, ale niewinni właściwie nikogo nie obchodzą. Kiedy się czyta o morderstwie, nikogo nie napawa grozą obraz, powiedzmy, wątłej staruszki w sklepiku tytoniowym, która się odwraca po tytoń dla młodego bandyty, a ten ją napada, bije, dopóki nie zatłucze na śmierć. Nikt się nie przejmuje jej przerażeniem, jej bólem ani tą ostatnią litościwą chwilą utraty świadomości. Nikt nie odczuwa męki ofiary – każdy współczuje jedynie mordercy, bo przecież jest taki młody… Dlaczego miałby uniknąć egzekucji? W tym kraju zabijało się wilki. Nie próbowaliśmy uczyć wilka mieszkać z jagnięciem – skutek, sądzę, byłby wątpliwy.
-Deportację, ją widzę jako słuszną karę, zauważył Kardynał Aldobrandini.
-Jedyną nadzieję upatruję w wyroku skazującym takie indywiduum na przymusową służbę dla dobra całego społeczeństwa, Alessandro uparcie kontynuował zaczętą myśl. Przestępca mógłby, na przykład, wybierać między kubkiem cykuty a poddaniem się eksperymentom medycznym. Niemniej podkreślam, liczą się tylko niewinni: ci, którzy żyją tutaj i teraz, uczciwie i nieustraszenie stawiając czoło światu, ci, których trzeba chronić przed krzywdą. Jedynie oni są ważni.
Nazajutrz po odjeździe Alessandro doszło do zatargu między kard. Pietro Aldobrandinim a papieskim legatem w Romanii kardynałem Bonifacio Caetani.
V
Jest luty 1606 roku, Alessandro udał się na audiencje do Klemensa VIII. Pogodny krajobraz, rozmowa ma miejsce w alei lipowej w Watykanie.
-Jakie Eminencja przynosi wieści?
-Kard. Aldobrandini na pewien czas udaje się na dwór księcia Sabaudii Karola Emanuela.
Po chwili Aleksandro wyjmuje kartkę i czyta fragment jego listu do Emily Rodriguez:(…) Mam przed oczami historie miłości księdza katolickiego do dziewczęcia oddanego mu na wychowanie. Jest to niezwykła opowieść o zakazanej miłości. Ksiądz Ralph de Bricassart staje przed poważnym wyborem: zrezygnować z kapłaństwa dla Meggie czy też zdobywać coraz wyższe stanowiska w hierarchii kościoła. Podjęcie decyzji staje się jeszcze trudniejsze, ponieważ dziewczyna odwzajemnia jego uczucie a on tak bardzo chciał poświęcić swoje życie Bogu. Wielce Czcigodna Pani Emily: Nie mógłbym Pani kochać tak mocno, gdybym nie kochał bardziej grę organową. Życie jest jak statek – to znaczy, wnętrze statku. Ma wodoszczelne komory. Człowiek wynurza się z jednej, zamyka, rygluje drzwi i znajduje się już w następnej. Tak więc trzeba nam z fali przyjaznej korzystać, inaczej okręt nasz zatonie… Nie było mnie przy Pani wiosną… Chwila róży spełnia się nie krócej niż chwila cisu. Adieu.
Alessandro pragnął się z Emily spotkać w Bonifacio na Korsyce. Teresa di Gallusa, Emily wchodzi na statek, który popłynie do Bonifacio na Korsyce. Bo tam mieli się spotkać. Taki obraz nosi ze sobą.
-Eminencja widzi, niespodziewanie Klemens VIII znajduje nowe słowa odpowiedzi, moje źródło to jest wiara. Miłość Jezusa niech będzie gwiazdą, która prowadzi Cię do Niego. Jezus da tobie odwagę byś zniósł trudy z zasługą. Musimy wiedzieć, że Jezus nas kocha, i to miłością ogromną! Teraz miłość, to nie uczucie, choćby na odległość, lecz walka! To nie Bóg przyczyną katastrof, ale my sami! Musimy nieskończone oczekiwania spełniać…Służba jedności, nowa możliwość myślenia, działania, możliwości modlitwy, czy to widzi Eminencja. Rzeczywista prawda przez moc Ducha! I ja ulegam tajemnicy władzy!
W takt Fadów portugalskich zasypiam, by zerwać sen, coś na kształt wizji, koncertu w Wenecji, wielka artystka, łaźnia publiczna, mało zarysowane postaci; powstaje jakiś prorok, jakby szwoleżerowie w różowych, amarantowych strojach, kirasjerzy z hełmami, metalowymi czubami, kozacy w płaszczach. To dla nas Chrystus cierpiał, pokazał nam drogę, abyśmy szli po śladach. Przez jego cierpienia jesteśmy uzdrowieni, zbawieni. Święta Teresa powiedziała: Nawet gdyby nie było nieba, ani piekła, kochałabym Cię dla twoich ran Jezu, bo miłość jaką mam dla Ciebie nie potrzebowała nadziei. Widzisz Eminencjo, mój Bóg mi to powiedział. Więc kocham Cię mój Boże i moje jedyne pragnienie… Niech rośnie moja miłość pod szyldem wiary. Ścieżki Pana są nie odgadnione, to wie Eminencja tak dobrze jak ja.
VI
Olsztyn koło Częstochowy, Polska
Sebastian właśnie powrócił z jego podróży włoskiej przez Kraków do Olsztyna. I został poproszony o zrobienie scenografii dla przedstawienia-jednoaktówki na królewskim zamku Olsztyn. W zamku znajduje się teatrzyk. Zawsze otrzymałby mniejszą notę od barokowych teatrow z XVIII wieku, choćby prześlicznego Cuvilliés Theatre, dawniej Residenz Theater w Monachium, który znany jest jako najważniejszy teatr rokoko w Niemczech, w tej części Europy. Ale dla naszej opowieści to miejsce szczególne spotkania sztuki i historii, która na zamku Olsztyn była wciąż żywa.
Podczas prób zwierza się jedna z artystek.
-Nigdy nie radziłam sobie z grami; nie potrafię i już się nie nauczę przemawiać; tak łatwo poddaję się sugestiom, że dopiero w samotności uzmysławiam sobie, co naprawdę myślę albo co powinnam zrobić. Nie umiem rysować; nie umiem malować; nie umiem modelować ani rzeźbić; nie umiem się śpieszyć bez wpadania w popłoch; nie umiem jasno się wypowiadać – o wiele lepiej wyłożę rzecz na piśmie. Upieram się przy zasadach, ale przy niczym więcej. Wiem, że jutro jest wtorek, lecz jeśli ktoś czterokrotnie powtórzy, że środa, po czwartym razie uznam ten fakt ze wszelkimi konsekwencjami.
Zabiera głos Szymon, jeden z olsztyñskich statystów dla jednoaktówki.
-Czy wiecie, że podczas oblężenia przez wojska Maksymiliana Habsburga zamek olsztyński chociaż nie został zdobyty , jednak na skutek ostrzału artyleryjskiego mocno ucierpiał. Naprawa dachów i odbudowa uszkodzonych murów wymagały natychmiastowej pracy. Joachim Ocieski pod koniec swojego starostwa w Olsztynie co mógł, to zrobił aby przywrócić zdolność obronną zamku. Wojska Maksymiliana zniszczyły natomiast sam Olsztyn. Zamoyski uprzedził Maksymiliana i obsadził Kraków wiernym sobie i nowemu królowi wojskiem, a także dał rozkaz staroście Karlińskiemu, aby umocnił mury obronne zamku Olsztyn, który był poważną twierdzą nadgraniczną. Zamoyski liczył się z tym, że Maksymilian może zechce ją zdobyć. Wojsko Maksymiliana po nieudanej próbie zdobycia Krakowa, wspomagane przez polskich zwolenników arcyksięcia ze Stanisławem Stadnickim, ruszyło na północ na Siewierz i Krzepice i w połowie grudnia 1587 roku stanęło pod murami zamku w Olsztynie. Załoga liczyła wówczas 80 żołnierzy. Karliński zaopatrzył zamek w broń i żywność oraz wzmocnił załogę forteczną przez pobór okolicznej szlachty. Gdy wojsko Maksymiliana dowodzone przez M.E. Lichtensteina przypuściło szturm, zostało odparte przez załogę zamku, podobnie jak kolejne ataki. Oddziały niemieckich landsknechtów i rajtarów nie były w stanie przełamać oporu załogi fortecznej, aby wedrzeć się do zamku. Maksymilian zamierzał już zwinąć oblężenie i odejść z wojskiem spod zamku, ale zmienił zamiar, kiedy Stadnicki, uderzył na dwór Karlińskiego w Karlinie, spalił go i złupił oraz porwał jego 6-letniego syna. “Diabeł łańcucki” zasugerował dowódcy wojsk Maksymiliana, aby dziecka Karlińskiego użyć jako tarczy ochronnej podczas szturmu na twierdzę. Tak też się stało. Jednak kiedy Niemcy prowadząc piastunkę z dzieckiem na przedzie oddziału, zbliżyli się do bramy zamkowej, Karliński chwycił zapał armatni i zawołał “Zanim stałem się ojcem, wpierw byłem synem ojczyzny”, i odpalił działo. Dziecko zginęło na miejscu. Wszystkie działa z murów zamkowych dały ognia kładąc trupem żołnierzy Maksymiliana. Po tym wydarzeniu Niemcy dali za wygraną, w pośpiechu zwinęli oblężenie twierdzy odeszli. Kasper Karliński po olsztyńskiej tragedii już nigdy nie odzyskał zdrowia.
Gdy hetman Zamoyski, po zwycięstwie pod Byczyną 24 stycznia 1588 roku, w której wziął do niewoli Maksymiliana obchodził uroczystość zwycięstwa w Krakowie, wezwał Karlińskiego aby przybył do stolicy po odbiór nagrody, ten jednak nie był wstanie odbyć tej podróży. Podziękował więc Zamoyskiemu , tłumacząc, że wiek i stan zdrowia nie pozwalają mu przybyć do Krakowa. Udał się natomiast do Częstochowy na Jasna Górę, by w modlitwie szukać ukojenia. Tradycja mówi, że ostatnie lata życia Karliński spędził na Jasnej Górze i tam wkrótce pomarł. A o jego bohaterstwie piszą m.in. Fredro, Syrokomla, Władysław Bełza i inni (informacje zaczerpniete przez internet, podkr. autora opowiesci).
Noc ściele się nad osada pod Olsztynskim zamkiem. Tym razem światła lamp przygasły z racji na burzliwą pogodę. Huragan wieje jakby prosto z pieca i niesie ciężki, słodkawy aromat, jak gdyby wchłonął wonie wszystkich strząśniętych po drodze kwiatów – bzów i dzikich róż, szałwi i ohydnych bieluni, heliotropów i krzewów kreozytowych; jakby owionął je wszystkie swoim rozpalonym oddechem i przeniósł wprost do ukrytej przed światem doliny-wąwozu. Naturalnie kwiatów nie brakuje i w samym wąwozie. Można by wręcz powiedzieć, że przedzamcze jest zadziwiająco zielonw. Niektóre rośliny przywiał tu z daleka właśnie ten palący wicher, inne zakiełkowały z odchodów wędrujących tędy dzikich sarenek; jeszcze inne rozpleniły się z ogrodów pałacu marzeń, który niezagrożony włada tym skrawkiem Polski. Te ostatnie to obce kwiaty, orchidee i lotosy, nie przycinane i nie podlewane odkąd ogrodnicy, którzy się nimi opiekowali, odeszli, zostawiając zielone zakątki (niegdyś tak przez nich cenione) na pastwę natury. Z niewiadomych powodów wszystkie rosnące tu kwiaty mają w sobie jakąś gorycz. Nawet wygłodniałe sarny, polne wiewiórki, przepłoszone ze swoich odwiecznych terenów przez turystów odwiedzających fabrykę snów, nie zabawiają tu dłużej u stop zamku. Owszem, spacerują po skalnych grzbietach, zapuszczają się w dół stromych zboczy, a ciekawość – zwłaszcza wśród młodszych osobników – sprawia, że przeskakują spróchniałe płoty i walące się ściany i docierają do sekretnych zakamarków ogrodu, ale nigdy nie zostają tam zbyt długo. Może nie chodzi tylko o to, że płatki kwiatów i liście drzew gorzko smakują. Może wokół zapuszczonych łąk słychać w powietrzu zbyt wiele szeptów, których dźwięk płoszy zwierzęta. Może za dużo obcych istot ociera się o ich drżące ciała, gdy przemierzają zarośnięte ścieżki. Może pasąc się na zdziczałych trawnikach podnoszą wzrok, dostrzegają w stojącym przed nimi posągu cień życia i, przerażone swoją omyłką, rzucają się do ucieczki. A może czasem wcale się nie mylą. Ta ziemia u stóp zamku, wydaje się, jest za pan brat z ewentualnościami, które mogą nigdy się nie ziścić. Najwyraźniej czuje się to w taką noc jak ta, kiedy wonny wiatr wzdycha nad pustynią, a mieszkające w dolinie dusze tęsknią za tym, o czym śniły, że do nich należy – albo za tym, o czym śniły, że śnią. Ich głosy są tak ulotne, że ludzkie ucho nie byłoby w stanie ich wychwycić, nawet gdyby był w dolinie ktoś, kto nasłuchuje – a to się zdarza od wielkich dzwonów tylko. Chociaż nie, to nie jest do końca prawda. Od czasu do czasu trafia się jakiś nieustępliwy człowiek, któremu udaje się znaleźć drogę do tej doliny luksusu i łez- może to być turysta, a nawet cała rodzina turystów, która uprze się zbadać to, co nieznane, leżące w bok od wytyczonej w przewodniku trasy. Będą szukać miłosnego gniazdka słynnego amanta, liczyć na przelotne spotkanie z gwiazdą, która niczego nieświadoma wyjdzie z psem na spacer. Bywa i tak, że ktoś zakrada się do stop góry zamkowej celowo, wiedziony niejasnymi wzmiankami w historii w literaturze. Ci nieliczni goście są ostrożni; można by nawet powiedzieć, że żywią coś w rodzaju nabożnej czci do tego miejsca. Wszyscy jednak, bez względu na to, jak przybyli, opuszczają podzamcze tak samo: w pośpiechu, oglądając się nerwowo przez ramię. Nawet najwięksi prostacy, którzy twierdzą, że nie ma w nich ani krzty duchowości, uciekają zaniepokojeni tym, co wyczuwają w powietrzu. Przekonują się, że ich szósty zmysł jest znacznie bardziej wyczulony niż sądzili. Dopiero kiedy wymkną się natrętnym cieniom murów i padnie na nich blask neonów na Olsztynskim Rynku Zachodzącego Słońca, wycierają lepkie od potu dłonie i zachodzą w głowę, czego się wystraszyli w tak niewinnie wyglądającym miejscu.
– Pańska żona miała już dość zwiedzania zamku, panie Profesorze? – zapytał ojciec Kazimierz widząc, że drugiego dnia przystojny, smutny mężczyzna w średnim wieku przyszedł sam. – Ta pani nie jest moją żoną – odparł Profesor– Ach tak… – Współczujący ton zdradzał, że mnich nie pozostał bynajmniej obojętny na wdzięki Heleny. – Żałuje pan tego, prawda? – Owszem – przyznał nieco skrępowany Profesor. – To bardzo piękna kobieta. Mówiąc, mnich obserwował twarz Profesora, ale ten nie miał ochoty na dłuższą spowiedź. – Jestem jej menedżerem – wyjaśnił. – Poza tym nic nas nie łączy. Jednakże ojciec Kazimierz łatwo nie rezygnował. – Po tym, jak wczoraj państwo poszliście, – mówił, a ojczysty język polski zaznaczał się delikatnie w jego angielskim – jeden z braci stwierdził, że jest najpiękniejszą kobietą, jaką widział w życiu… Cielesną kobietą, naturalnie – dodał po chwili wahania. – Nawiasem mówiąc: ma na imię Helena – powiedział Profesor. – Wiem o tym, wiem – przytaknął pospiesznie braciszek, przeczesując palcami splątaną, siwiejącą brodę. Zerknął z ukosa na Profesora. Trudno byłoby o większy kontrast niż stanowili ci dwaj: krągły Kazimierz o zaczerwienionej twarzy, w przykurzonym brunatnym habicie, i szczupły, elegancki Profesor w jasnym płóciennym kontuszu. – Jest gwiazdą teatralną, tak? – Widział ojciec któraś z jej ról? Kazimierz skrzywił się, odsłaniając garnitur zaniedbanych zębów. – Nie, skądże. Nie oglądam takich rzeczy. W każdym razie niezbyt często. Ale w Olsztynie jest taki mały teatr i niektórzy młodsi braciszkowie bywają w nim dość regularnie. Oczywiście uwielbiają artystki. I jest jeszcze taka… jak to się mówi? Przeurocza kobieta?
– Następnym razem wybiorę się z którymś z braci, żeby ją zobaczyć. – Tak się zastanawiam… Czy ojciec zdaje sobie sprawę, jakiego rodzaju kobiety gra Helena?
Helena była urocza, wiodła wygodne i pogodne życie, mieszkając z ojcem w Indiach. Jednak pewnego dnia została wysłana do rodzinnego Londynu, aby tam uczyć się na pensji. Szybko zyskała sympatię szkolnych koleżanek i nauczycielek. Nic nie zapowiadało jednak zmiany, która dokonała się pewnego październikowego popołudnia, gdy miała lat siedemnaście. Okazało się, ze ukochany ojciec Heleny nie żyje i od tej pory dziewczynka nie ma już ani rodziców, ani środków do życia. Ale nie przestała marzyc, wykazując umiejętności radzenia sobie z trudnymi życiowymi sytuacjami wybornie.
Tej niedzieli odwiedziła ją mama, znalazły się w gospodzie św. Gerwazego, zagrała chłopkę. Z czasem odsłania się mrożący krew w żyłach portret mściwej, niezamężnej chłopki, która pod maską dobroci ukrywa poczucie krzywdy, zawiść i niechęć, pragnąc za wszelką cenę zniszczyć rodzinę, a zwłaszcza szczęście młodej, pełnej temperamentu dziewczyny. Z początku cel jej wydaje się bliski; jednak dzięki kilku rozważnym decyzjom matrymonialnym i finansowym rodzina odzyskuje majątek, a ona sama zgorzkniała i rozczarowana, zapada na zdrowiu i umiera.
Profesor Jan- wysłany do krakowskiego uniwersytetu, by studiować agronomię, miast tego zakochuje się w angielskiej literaturze i wsiąka w akademickie życie, tak odmienne od dotychczasowej jałowości. Jednak to tylko chwilowy uśmiech losu. Z biegiem lat i on doświadcza szeregu rozczarowań: małżeństwo z „odpowiednią” familią odgradza go od własnych rodziców, jego kariera staje się dokuczliwa, żona i córka oddalają się od niego, a doświadczenie ożywczej miłości kończy się groźbą skandalu. Zagłębiający się w sobie profesor stopniowo odkrywa stoicki spokój przodków i konfrontuje się z konieczną samotnością.
Przed Kopernikiem człowiek naprawdę wierzył, że tu, na ziemi, mieszka w samym centrum boskiego wszechświata, a wszystkie małe światełka na niebie wiszą tam jedynie dla jego przyjemności i rozrywki i po to, żeby mu rozświetlać ciemności. Kopernik udowodnił, że nasza planeta nie jest ośrodkiem niczego, ale jest tylko jedną z wielu bryłek z kamienia i pyłu poruszającą się w przestrzeni i trzymaną w niewoli przez ogromną kulę ognia wielokrotnie od niej większą. Był to potworny cios dla naszego ja.
– To wódka? – słabym głosem zapytała Helena… – Na litość boską, queen Emily– zachrypiał Profesor– czy ośmieliłbym się nalać damie wódki? To czysty spirytus.
W czasie swej świetności zamek składał się z 5 zasadniczych części: dwu przedzamczy oraz zamku dolnego, środkowego i górnego. Po pd-wsch stronie wzgórza znajdował się wjazd, który prowadził przez most zwodzony oraz bramę, umieszczoną w wieży, połączoną z murami obronnymi. Dalej znajdowało się pierwsze, wydłużone podzamcze z zabudowaniami gospodarczymi. Od zamku dolnego oddzielone ono było murem z bramą. W zamku dolnym stały budynki gospodarcze oraz dom mieszkalny zwany Kamieńcem. Kolejna brama prowadziła do zamku średniego, usytuowanego u podnóża okrągłej wieży. Ta część z zamkiem górnym połączona była mostem zwodzonym nad sofą i bramą w murze przy wieży. Umieszczono tutaj kuchnie i trzy tzw. pokoje królewskie (sypialnia, jadalnia i sala sądowa).
Charakterystycznym elementem miejsca jest gotycka baszta (donżon) z II połowy XIII wieku o wysokości 35 m, w dolnej części okrągła, w górnej ośmiokątna, z kamienia, a w XV w nadbudowana z cegły. Służyła jako więzienie, zmarł w niej śmiercią głodową Maćko Borkowic – wojewoda poznański z rozkazu Kazimierza Wielkiego. Drugie podzamcze znajdowało się w części pd-zach, z kwadratową basztą obserwacyjną zw. Sołtysią. Cały zamek otoczony był murem obronnym.
Warownia olsztyńska jest przykładem gotyckiej budowli zamkowej (typu wyżynnego), w jej konstrukcję włączono wapienne ostańce oraz krasowe groty, co pozwala ją zaliczyć do grupy zamków jaskiniowych.
Na zamku znajdowała się kaplica, ale też teatr. Na scenie zamkowej nie mogło występować więcej niż trzech aktorów. Przybywali z daleka i tworzyli tu wizje polskiej arkadii, idealnej krainy, w której panuje ład spokój i radość, zawyrokował Kazimierz.
Data: 2019-06-01
Stanislaw Barszczak, Jak Jas zostal magiem. Dzisiaj w naszej afrykanskiej wiosce mamy zawody sportowe. Poniewaz przynaleze do tzw. wielodzietnej rodziny, a takich w Ghanie, moim kraju, jest bardzo wiele, z niecierpliwoscia oczekuje na szczesliwa chwila wejscia do finalu zawodow. - Mamo, mnie wybierz. Muszę się powstrzymywać, żeby nie krzyczeć. Wbijam paznokcie w drewniany kij, ściskam go mocno, żeby usiedzieć w miejscu. Krople potu ściekają mi po plecach, nie wiem, czy to od porannego upału, czy dlatego, że serce tłucze mi się o żebra. Miesiąc w miesiąc byłem pomijany. Dziś musi wreszcie być inaczej. Odgarniam śnieżnobiały kędzior za ucho i staram się nie ruszać. Mama Agba jak zwykle nie ma zmiłowania, długo przygląda się każdemu z nas, aż nie wiemy, gdzie podziać wzrok. Jej brwi ściągają się w skupieniu, pogłębiając zmarszczki na ogolonej głowie. Z ciemnobrązową skórą i w niepozornym kaftanie Mama Agba niewiele się różni od reszty wioskowych starszych. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że kobieta w tym wieku może być tak niebezpieczna. – Ekhm… – chrząka z przodu Pawel, w mało subtelny sposób przypominając, że on już przeszedł tę próbę. Posyła nam uśmieszek i obraca w dłoni ręcznie rzeźbiony kij, jakby nie mogł się doczekać, aż się dowie, którego z nas pokona w czasie dzisiejszego egzaminu. Większość chlopcow boi się pojedynku z Pawlem, ale ja nie czuję strachu. Ćwiczyłem i jestem gotowy. Wiem, że stać mnie na zwycięstwo. -Janku. Chropawy głos Mamy Agby przerywa ciszę. Słychać zbiorowe westchnienie piętnastu chlopcow, którzy nie zostali wybrani. Imię odbija się od plecionych ścian trzcinowej ahéré, aż w końcu zdaję sobie sprawę, że chodzi o mnie. – Naprawdę? – pytam. Mama Agba mlaska zniecierpliwiona. – Mogę wybrać kogoś innego… – Nie! – Zrywam się na równe nogi i natychmiast posyłam jej ukłon. – Dziękuję, Mamo. Jestem gotowy. Morze brązowych twarzy rozstępuje się przede mną. Idąc, skupiam się na moich bosych stopach ocierających się o trzcinową podłogę, sprawdzam jej przyczepność, żeby zwiększyć swoje szanse na wygranie pojedynku i zdanie egzaminu. Na czarnej macie do walki Pawel pierwszy mi się kłania. Czeka, aż uczynię to samo, ale jego wzrok tylko wznieca we mnie ogień złości. Stoi w nonszalanckiej pozie, świadczącej o braku szacunku, jakbym nie był godnym przeciwnikiem. Jakby uważał, że jestem od niego gorszy. Myśli, że nie mam z nim szans. – Ukłoń się, Janku. Choć w głosie Mamy Agby pobrzmiewa wyraźna reprymenda, nie potrafię się przemóc. Stojąc tak blisko Pawla, widzę tylko jego bujne czarne włosy i kokosowy brąz skóry znacznie jaśniejszej niż moja. To karnacja tych spośród mieszkancow okolic Accry, którzy nie wiedzą, czym jest praca w słońcu. Pawel zawdzięcza to uprzywilejowanie cichemu wsparciu ojca, którego nawet nie zna. Arystokraty, który pozbył się nieprawego syna umieszczając go w naszej wiosce. Odchylam barki do tyłu i zamiast się ukłonić, dumnie wypinam pierś. Pawel odstaje wyglądem od nas o śnieżnobiałych włosach. Od tutejszych chlopcow bezustannie zmuszanych do kłaniania się takim jak on. – Janku, nie każ mi się powtarzać. – Ale Mamo… – Ukłoń się albo zejdź z ringu! Nie marnuj naszego czasu. Nie mając wyboru, zaciskam zęby i pochylam głowę. Na ustach Pawla rozkwita nieznośny uśmieszek. – Czy to takie trudne? – Kłania się znowu, choć nie musi. – Lepiej przegrać z honorem. Wśród chlopcow rozlegają się tłumione chichoty. Mama Agba ucisza je stanowczym gestem. Rzucam im złowrogie spojrzenie, po czym koncentruję się znowu na postaci przeciwnika. Zobaczymy, komu będzie do śmiechu, gdy wygram. – Na miejsca. Obaj cofamy się do krawędzi maty i unosimy swoje kije. Drwiący uśmieszek spełza z ust Pawla, a jego oczy zwężają się w szparki. To instynkt zabójczy. Patrzymy na siebie i czekamy na znak. Mama Agba przeciąga tę chwilę w nieskończoność, wreszcie woła: – Do boju! I od razu muszę się bronić. Nawet nie zdążyłem pomyśleć o wyprowadzeniu ataku, a Pawel już doskakuje do mnie z prędkością geparda. Bierze zamach kijem, mierząc w moją szyję. Ale choć za plecami słyszę stłumione okrzyki chlopcow, ani na moment nie tracę zimnej krwi. Pawel jest szybki, lecz ja potrafię być jeszcze szybszy. Unikam ciosu, wyginając się mocno do tyłu. Pawel nie czeka, aż się wyprostuję – wyprowadza kolejny atak, tym razem tnąc kijem z góry na dół z siłą chlopaka dwa razy większego od siebie. Rzucam się w bok i przetaczam po macie, a kij z trzaskiem uderza o trzciny. Pawel już bierze następny zamach. – Janku! – ostrzega mnie Mama Agba, lecz nie potrzebuję jej pomocy. Jednym płynnym ruchem przechodzę w kucki i wyciągam kij do góry, parując uderzenie Pawla. Trzcinowe ściany aż się zatrzęsły od głośnego trzasku. Moja broń też jeszcze drży, kiedy Pawel zamachuje się znowu, tym razem za cel obierając moje kolana. Odbijam się z wysuniętej do przodu nogi, robię koziołka w powietrzu ponad jego wyciągniętym kijem. Oto moja pierwsza szansa, by przejść do ataku. Wykorzystując pęd, wyprowadzam pierwszy cios. Z mojego gardła dobywa się stęknięcie. Pawel kontruje, przerywając mój atak, zanim na dobre się zaczął. – Cierpliwości, Janku! – woła Mama Agba. – Nie spiesz się. Obserwuj i reaguj. Czekaj na atak. Tłumię wzbierający w piersi jęk i kiwam głową. Cierpliwości, powtarzam sobie. Poczekaj na lepszą okazję… – Właśnie, Jan– odzywa się Pawel cicho, żeby nikt poza mną nie usłyszał. – Słuchaj się Mamy Agby. Bądź grzecznym padalcem. No tak, mogłem się tego spodziewać. To słowo. Ta wstrętna obelga. Wypowiedziana niby od niechcenia. Zawinięta w arogancki uśmieszek. Bez namysłu wyrzucam kij przed siebie. Mija brzuch Pawla o włos. Czeka mnie za to straszliwe lanie od Mamy Agby, ale i tak było warto. Nagrodą jest wystraszone spojrzenie mojego przeciwnika. – Ej! – Pawel spogląda w stronę Mamy, oczekując od niej interwencji, ale nie ma czasu się poskarżyć. Wielkimi oczami patrzy, jak obracam kij do kolejnego ataku. – To nie jest trening! – woła, uskakując przed ciosem w kolana. – Mamo... – Sam sobie nie poradzisz? – pytam ze śmiechem. – No dalej, Paul. Lepiej przegrać z honorem! W oczach Pawla pojawiają się gniewne błyski. Wygląda jak lworożec gotowy do skoku. Wściekle zaciska dłonie na kiju. Zaczyna się prawdziwa walka. Ściany chaty Mamy Agby szeleszczą, gdy nasze kije uderzają o siebie. Wymieniamy cios za cios, wypatrując szansy na kontrę, która przesądzi o wszystkim. Dostrzegam okazję i wtedy… – Uch! Kuląc ramiona, zataczam się do tyłu, fala mdłości podchodzi mi do gardła. Przez chwilę martwię się, że Pawel połamał mi żebra, lecz ból w brzuchu rozwiewa tę obawę. – Stop! – Nie! – przerywam Mamie Agbie zachrypniętym głosem. Z wysiłkiem wciągam powietrze do płuc i wspierając się kijem, prostuję plecy. – Nic mi nie jest. Jeszcze nie skończyłem. – Janku… – zaczyna Mama, lecz Pawel nie pozwala wybrzmieć jej słowom. Już mknie w moją stronę z ogniem w oczach, jego wyciągnięty kij prawie muska mi głowę. Gdy bierze nim zamach, uskakuję na bezpieczną odległość, a potem, łapiąc Pawla na wykroku, dźgam go z całej siły w mostek. – Uch! – Pawel zatacza się do tyłu z twarzą wykrzywioną bólem. Jeszcze nigdy podczas walki w chacie Mamy Agby nie został przez nikogo trafiony. Nie zna tego uczucia. Nie czekając, aż dojdzie do siebie, okręcam się i uderzam go w brzuch. Już mam zadać ostateczny cios, gdy rudawe płachty u wejścia do chaty rozchylają się i do środka wpada zdyszany Zbyszek z rozwianą białą grzywą. Szuka wzrokiem Mamy Agby. – Co się stało? Zbyszek ma łzy w oczach. – Przepraszam – kwili cicho. – Zasnałem. Ja… ja…– Wyduś to z siebie, dziecko! – Nadchodzą! – wykrzykuje wreszcie. – Są już blisko! Groza tej chwili na moment wysysa mi całe powietrze z płuc. Zresztą nie tylko mnie. Wszyscy jesteśmy sparaliżowani strachem. Instynkt przetrwania bierze jednak górę. – Prędko! – rzuca Mama Agba. – Nie ma czasu! Podnoszę Pawla z podłogi. Oddycha ciężko, ze świstem, ale musi wziąć się w garść. Chwytam jego kij i zbieram pozostałe. W chacie panuje wielkie zamieszanie. Wszyscy zacierają ślady. W powietrzu fruwają metry jasnej tkaniny. Powstaje armia trzcinowych manekinów. Czy zdążymy? Trudno powiedzieć w tym rozgardiaszu. Ja robię swoje: chowam kije pod matą ringu, żeby nikt ich nie zobaczył. Ledwie skończyłem, Pawel wpycha mi do rąk drewnianą igłę. Biegnę na swoje stanowisko, gdy płachty znów się rozwierają. – Janku! – woła ostro Mama Agba. Zastygam w bezruchu. Wszystkie oczy patrzą teraz na mnie. Nie czekając, aż się odezwę, Mama daje mi po głowie, aż czuję gorące mrówki na plecach. – Wracaj na swoje miejsce! – rzuca surowo. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Mamo Agbo, ja…Nachyla się bliżej z błyskiem prawdy w oczach. Odwrócenie uwagi… Próbuje zyskać dla nas więcej czasu. – Przepraszam, Mamo Agbo. Wybacz mi. – Wracaj na swoje miejsce. Zagryzam wargę, żeby się nie uśmiechnąć, i zwieszam przepraszająco głowę, zerkając kątem oka na strażników, którzy weszli do chaty. Niższy, jak większość okolicznych żołnierzy, wyglądem przypomina Pawla: kokosowy brąz zwieńczony czarną czupryną. Mimo że otaczają go sami nastokatkowie, trzyma dłoń na rękojeści miecza. Zaciska na niej palce, jakby spodziewał się, że któryś z nas go zaatakuje. Drugi strażnik, wysoki i poważny, jest od niego dużo ciemniejszy. Stoi blisko wejścia, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Widocznie ma w sobie choć odrobinę wstydu. Obaj na żelaznych pancerzach noszą dumnie znak króla Sarana. Samo spojrzenie na ozdobnego białego lamparta, symbol monarchy, który ich tu przysłał, przyprawia mnie o ścisk żołądka. Z ostentacyjnym nadąsaniem wracam do trzcinowego manekina. Czuję tak wielką ulgę, że nogi prawie się pode mną uginają. Miejsce, które jeszcze przed chwilą było ringiem, teraz całkiem przekonująco udaje warsztat krawiecki. Po chwili spojrzalem na manekiny wykonywane przez dziewczyny z wioski ozdobione jasnymi materiałami w charakterystyczne wzory Mamy Agby. I przypomnialem byl sobie, ze dziewczyny z naszej wioski obszywaja brzegi rodzimych koszul tymi pieknymi wzorami juz od wielu lat. Mama Agba przechadza się między rzędami chlopcow i przygląda się ich zainteresowaniu jakim oni obdarzaja teraz zwykle manekiny. Mimo nerwów uśmiecham się, widząc, jak ignoruje nieproszonych gości. – W czym mogę pomóc? – pyta w końcu. – Zbieramy podatek – odbąkuje ciemniejszy strażnik. Mamie Agbie wydłuża się twarz. – Zapłaciłam w zeszłym tygodniu. – Nie chodzi o podatek od handlu. – Drugi strażnik toczy wzrokiem po białowłosych sympatycznych nastolatkach. – Wzrosły opłaty za padalce. Wy ich macie dużo, więc będzie was to kosztować. No tak. Ściskam koszulę manekina z taką siłą, że aż bolą mnie palce. Królowi nie wystarczy pognębić mieszkancow wioski. Musi jeszcze ukarać każdego, kto próbuje nam pomagać. Zaciskam zęby, starając się nie myśleć o strażniku, o bólu, jaki mi sprawiło tamto słowo. Padalce. Nieważne, że nigdy nie będzie nam dane stać się magami. W ich oczach wciąż jesteśmy glistami. I nie będziemy niczym więcej. Usta Mamy Agby zmieniają się w cienką kreskę. Przecież nie wytrzaśnie tych pieniędzy spod ziemi. – Podwyższyliście już podatek od mieszkancow naszej wioski w zeszłym miesiącu. I dwa miesiące temu. Jaśniejszy strażnik robi krok do przodu i sięga po miecz, jakby chciał pokazać, że nie będzie się z nikim patyczkował. – Może byłoby mądrzej nie zadawać się z glistami. – Może byłoby mądrzej nas nie okradać. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Nie zdążyłem się ugryźć w język. Wszyscy w chacie wstrzymują oddech. Mama Agba sztywnieje, jej ciemne oczy błagają mnie, bym zamilkł. – Nie możecie bez końca podnosić podatków – oznajmiam. – Ibawici nie zarabiają więcej niż do tej pory. Skąd mamy wziąć tyle pieniędzy? Strażnik zbliża się niespiesznym krokiem. Korci mnie, żeby sięgnąć po kij. Mogłbym zwalić mężczyznę z nóg jednym precyzyjnym uderzeniem; jednym celnym pchnięciem zmiażdżyłbym mu gardło. Dopiero po chwili dociera do mnie, że miecz tego strażnika nie jest zwykłym mieczem. W pochwie pobłyskuje czarne ostrze, metal droższy niż złoto. Majacyt. Stop przygotowany przez króla Sarana przed obławą. Broń stworzona po to, by osłabić naszą magię i wypalać dziury w naszych ciałach. Tak jak czarny łańcuch, który zawiesili na szyi Mamy. Potężny mag moze przezwyciężyć jego moc, ale większość z nas jest bezsilna wobec tego rzadkiego metalu. Choć sam nie władam żadną magią, i tak dostaję gęsiej skórki, gdy strażnik zbliża się do mnie z majacytowym ostrzem. – Na twoim miejscu trzymałbym język za zębami, brzdacu. Ma rację. Powinienem milczeć. Schować urażoną dumę do kieszeni. Dożyć jutra. Ale gdy tak stoimy twarzą w twarz, muszę walczyć ze sobą, żeby mu nie wbić drewnianej igły w to błyszczące piwne oko. Może ja powinienem być cicho. A może on powinien umrzeć. – Sam trzymaj… Mama Agba odpycha mnie tak mocno, że się przewracam. – Proszę. – Wręcza mu garść monet. – Mamo, nie… – odzywam się, ale zamieram pod jej groźnym spojrzeniem. Zamykam usta, podnoszę się i chwytam wzorzystej koszuli manekina. Strażnik przelicza brzęczące brązowe monety w dłoni. W końcu odchrząkuje. – Za mało. – Musi wystarczyć – odpowiada Mama Agba z nutą desperacji. – To wszystko, co mam. Nienawiść aż we mnie kipi, parzy mnie od wewnątrz. To nie w porządku, że Mama Agba musi błagać o litość. Unoszę wzrok i natrafiam na spojrzenie strażnika. Błąd. Nie zdążyłem się odwrócić i ukryć obrzydzenia. Mężczyzna chwyta mnie za włosy. – Au! – krzyczę z bólu. Strażnik rzuca mnie na twarz i przygniata kolanem do ziemi. Na chwilę tracę dech. – Może i nie macie pieniędzy – mówi – ale za to padalcow jest pod dostatkiem. – Chwyta mnie brutalnie za udo. – Zacznę od tego. Robi mi się gorąco, łapię powietrze ustami, zaciskam dłonie w pięści, żeby nie było widać, że się trzęsę. Chcę krzyczeć, chcę mu połamać wszystkie kości, ale słabnę z każdą sekundą. Jego dotyk upokarza mnie i unicestwia. Na chwilę znów staję się mlokosem, bezsilnym jak wtedy, gdy żołnierz wywlekał jego matkę z domu. – Dość! – Mama Agba odsuwa strażnika i przygarnia mnie do piersi, warcząc jak lworożka broniąca młodych. – Dałam wam pieniądze, na więcej nie liczcie. Precz stąd. Podrażniony jej zuchwałością strażnik sięga po miecz, ale ciemniejszy towarzysz chwyta go za ramię. – Chodź. Musimy obejść całą wieś przed zmierzchem. – Wypowiada te słowa spokojnie, ale jakby zaciskając przy tym szczękę. Może ujrzał w naszych twarzach własną matkę albo siostrę, może przypominamy mu kogoś, kogo chciałby chronić. Jego towarzysz na chwilę zastyga w złowieszczym bezruchu. Wreszcie zdejmuje rękę z miecza i tylko tnie nas wzrokiem. – Nauczcie te karaluchy pokory albo ja to zrobię – ostrzega Mamę Agbę. Potem kieruje spojrzenie w moją stronę. I choć leje się ze mnie pot, w środku czuję mróz. Strażnik mierzy mnie wyzywającym wzrokiem. Tylko spróbuj, mam ochotę odszczeknąć, ale język wysechł mi na wiór. W milczeniu patrzymy, jak mężczyźni wychodzą, słuchamy, jak odgłosy podkutych butów nikną w oddali. Siła opuszcza Mamę Agbę; przypomina teraz płomień świecy zdmuchnięty przez wiatr. Podpiera się na manekinie, żeby nie upaść. Już nie jest śmiertelnie groźną wojowniczką, którą znam, lecz starą, niepozorną kobietą. – Mamo… Chcę jej pomóc, lecz dostaję od niej po łapach. – Odejdz! Głupi. Tak mnie nazwała w joruba, języku magów zakazanym od czasu wielkiej obławy. Tak dawno nie słyszałem naszej mowy, że upływa chwila, zanim sobie przypominam, co to słowo znaczy. – Na bogów, co w ciebie wstąpiło? Znowu wszystkie oczy w ahéré zwracają się na mnie. Nawet Zbyszek spogląda z wyrzutem. Ale jak Mama Agba może na mnie krzyczeć? Czy to moja wina, że strażnicy są złodziejami? – Próbowałem cię bronić. – Bronić mnie? – powtarza z niedowierzaniem Mama Agba. – Wiedziałeś, że nic nie wskórasz swoim gadaniem. Za to niewiele brakowało, a wszyscy byśmy przez ciebie zginęli! Robię krok w tył, zaskoczony surową oceną. Nigdy wcześniej nie widziałem w oczach Mamy Agby tak głębokiego rozczarowania. – Skoro nie wolno mi się im przeciwstawić, co my tu w ogóle robimy? – Głos mi się łamie, ale powstrzymuję łzy. – Po co nam trening, jeśli nie możemy się bronić? – Na litość boską, Janku, pomyśl trochę! O innych, a nie tylko o sobie. Gdybyś zrobił krzywdę tym ludziom, kto by obronił twojego ojca? Kto uratuje Tomka, gdy strażnicy przyjdą szukać krwawej pomsty? Otwieram usta, lecz nie wiem, co odpowiedzieć. Ona ma rację. Nawet gdybym zdołał pokonać kilku strażników, nie poradzę sobie z armią. Prędzej czy później mnie znajdą. Prędzej czy później złamią ludzi, których kocham. – Mamo Agbo? – odzywa się cienkim głosikiem Zbyszek. Stoi ze łzami w oczach, uczepiony luźnych spodni Pawla. – Dlaczego oni nas nienawidzą? Mama zgina się pod niewidzialnym ciężarem. Wyciąga ramiona w stronę Zbyszka. – To nie tak, moje dziecko. Oni nienawidzą tego, kim miałeś się stać. Zbyszek wtula się w Mamę, szata tłumi jego łkanie. Mama Agba rozgląda się po izbie, patrzy w oczy innym chlopcom, którzy powstrzymują płacz. – Janek spytał, co my tu robimy. To ważne pytanie. Często rozmawiamy o tym, jak walczyć, a nigdy o tym dlaczego. – Mama sadza Zbyszka na podłodze i kiwa dłonią na Pawla, żeby przyniosł jej stołek. – Musicie pamiętać, że świat nie zawsze tak wyglądał. Był czas, kiedy wszyscy stali po jednej stronie. Mama Agba sadowi się na siedzisku, a zainteresowani jej slowami chlopcy zbierają się wokół niej. Codziennie Mama kończy zajęcia opowieścią lub baśnią, nauką z dawnych czasów. Zwykle siadam z przodu i chłonę każde słowo. Dziś trzymam się z boku, bo jest mi wstyd. Mama Agba miarowo pociera dłonie. Mimo tego, co się wydarzyło, na jej ustach migocze niewyraźny uśmiech, uśmiech, który potrafi wywołać tylko jedna opowieść. Nie mogę się oprzeć, podchodzę bliżej, przeciskam się między chlopcami. To nasza historia. Opowieść o nas. Prawda, którą król usiłował pogrzebać razem z naszymi zmarłymi. – Na początku Orisza była szczęśliwą krainą uświęconych magów. Każdy z dziesięciu klanów został obdarzony przez bogów inną mocą. Jedni władali wodą, inni panowali nad ogniem. Jeszcze inni czytali w myślach, a nawet sięgali wzrokiem poza czas! Choć wszyscy dobrze znamy tę opowieść – od Mamy Agby, od rodziców, których straciliśmy – nie przestaje robić na nas wrażenia. Z wypiekami na twarzy słuchamy o magach posiadających dar uzdrawiania i wywoływania chorób. Nachylamy się bliżej, kiedy Mama Agba opowiada o poskromicielach dzikich zwierząt, o magach trzymających w dłoniach światło i mrok. – Wszyscy magowie rodzili się z białymi włosami – to był znak, że dotknął ich palec bogów. Używali swoich darów, by służyć ludowi Oriszy, a w zamian otaczano ich szacunkiem. Ale nie każdy przychodził na świat z darem. – Mama Agba zatacza dłonią koło. – I dlatego świętowano narodziny nowego maga, cieszono się na widok białych loków. Ci mali wybrańcy do ukończenia trzynastego roku nie byli w stanie używać magii. Dopóki ich moce się nie objawiły, nazywano ich "boskimi." Zbyszek z uśmiechem unosi brodę: bo juz wie, ze jest mieszkancem cudownej krainy Orisza. Mama Agba chwyta między palce pasmo jego białych włosów, znak szczególny, który nauczono nas ukrywać przed światem. – Magowie stali się pierwszymi królami i królowymi Oriszy. To były czasy bez wojen… Pokój jednak nie trwał wiecznie. Gdy rządzący zaczęli nadużywać magii, bogowie za karę pozbawili ich mocy. Razem z magią zniknęły białe włosy… W kolejnych pokoleniach podziw dla magów stopniowo przeradzał się w strach przed nimi, a strach w nienawiść. Nienawiść zaś w przemoc, w pragnienie wytępienia magów. W izbie zrobiło się teraz jakby ciemniej. Wszyscy wiemy, co było dalej. Noc, której nigdy nie wspominamy i której nigdy nie zapomnimy. – Dopóki magowie mieli swoje moce, byli w stanie się bronić i trwać. Ale jedenaście lat temu magia zniknęła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego. – Mama Agba zamyka oczy i wydaje z siebie ciężkie westchnienie. – Jednego dnia magia żyła, następnego umarła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego? Z szacunku dla Mamy Agby gryzę się w język. Mówi tak, jak wszyscy dorośli, którzy widzieli wielka obławę na własne oczy. Z rezygnacją. Jak gdyby bogowie odebrali nam moc, żeby nas ukarać, a może pod wpływem kaprysu. W głębi duszy znam prawdę. Domyśliłem się jej, kiedy zobaczyłem magów innych wiosek w kajdanach. Bogowie umarli razem z naszą magią. Już nie wrócą. – Tamtego nieszczęsnego dnia król Saran nie wahał się ani chwili – ciągnie Mama Agba. – Wykorzystał moment słabości magów i zaatakował. Zamykam oczy, stawiam tamę łzom. Widzę łańcuch, który zarzucili na szyję Mamie. Krople krwi lądujące w piasku. Wspomnienie Obławy przepełnia trzcinową chatę, nasyca powietrze smutkiem. Tamtej nocy wszyscy straciliśmy bliskich, którzy byli magami. Mama Agba wstaje z westchnieniem, znów nabiera siły, z której jest znana. Patrzy po kolei na wszystkich chlopcow w izbie – jak generał przeglądający swoje wojsko.– Uczę sztuki kija każdego chętnego do nauki, bo zawsze znajdą się na tym świecie ludzie, którzy będą chcieli zrobić wam krzywdę. Ale tutaj szkolę chlopcow poległych magów. Choć nie macie już w sobie mocy, aby w przyszłości stać się magami, nadal cierpicie z powodu nienawiści i przemocy. Oto dlaczego tu jesteśmy. Oto dlaczego trenujemy. Mama gwałtownym ruchem dobywa własny rozkładany kij i uderza nim o trzcinową podłogę. – Wasi przeciwnicy noszą miecze. Dlaczego uczę was władania kijem? Powtarzamy chórem mantrę, którą nam wpoiła: – Uderza zamiast ranić, rani zamiast okaleczać, okalecza zamiast zabijać. Kij nie unicestwia. – Uczę was walki w ogrodzie, abyście na polu walki nie byli jak ogrodnicy. Daję wam siłę do walki, ale umiar także jest siłą, którą musicie posiąść. – Mama zwraca się do mnie: – Macie bronić tych, którzy sami się nie obronią. Oto prawda kija. Chlopcy kiwają głowami, a ja wbijam wzrok w ziemię. Znowu prawie doprowadziłem do tragedii. Znowu wszystkich zawiodłem. – No dobrze… – wzdycha Mama Agba. – Wystarczy na dziś. Pozbierajcie swoje rzeczy. Ciąg dalszy jutro. Chlopcy z ulgą wychodzą jeden po drugim. Chcę pójść w ich ślady, lecz pomarszczona ręka Mamy Agby chwyta mnie za ramię. – Mamo… – Milcz – ucina. Ostatni chlopcy rzucają mi współczujące spojrzenia. Łapią się odruchowo za pupy, jakby w myślach liczyli, ile dostanę batów. Dwadzieścia za nieposłuszeństwo… Pięćdziesiąt za odzywanie się bez pytania… Sto za to, że prawie nas wszystkie zabiłes… Nie. Sto batów byłoby zbyt pobłażliwą karą. Wstrzymuję oddech i szykuję się na ból. To nie potrwa długo, mówię sobie. Skończy się, zanim… – Usiądź, Janku. Mama Agba podaje mi kubek z herbatą, po czym nalewa sobie. Ciepłe naczynie ogrzewa mi dłonie, słodka woń napoju wypełnia nozdrza. Marszczę brwi. – Dodałaś trucizny? Kąciki jej ust drgnęły, ale ukrywa rozbawienie pod surową miną. Ja ukrywam swoje w kubku z herbatą, upijam łyk i rozkoszuję się smakiem miodu. Obracam kubek w dłoniach, wodzę palcami po lawendowych koralikach wzdłuż brzegu. Mama też miała taki kubek, tylko ze srebrnymi paciorkami – na cześć Olimpu, i bogini życia i śmierci. Wspomnienia na chwilę pozwalają mi zapomnieć o rozczarowaniu Mamy Agby, lecz gdy smak herbaty zanika, znów ogarnia mnie gorzkie poczucie winy. Mama Agba nie powinna musieć znosić takich szykan. Nie z mojego powodu. – Przepraszam. – Skubię koraliki na krawędzi kubka, żeby nie podnosić wzroku. – Wiem… Wiem, że tylko przysparzam ci kłopotów. Mama Agba, tak jak Pawel, jest Oriszanką, w której nie drzemią żadne magiczne moce. Przed Obławą myśleliśmy, że bogowie decydują o tym, kto się rodzi szczesliwym mieszkancem naszej wioski, a kto nie; teraz, gdy magia zniknęła, nie rozumiem, czemu właściwie służy to rozróżnienie. Mama Agba nie ma białych włosów jak my, mogłaby się wtopić w resztę Oriszan i uniknąć prześladowań. Gdyby się z nami nie zadawała, strażnicy pewnie daliby jej spokój. Jakaś cząstka mojej duszy chciałaby, żeby Mama Agba nas porzuciła i oszczędziła sobie tych cierpień. Jako dobra krawcowa pewnie mogłaby sprzedawać ubrania i nieźle z tego żyć. – Zaczynasz coraz bardziej ją przypominać, wiesz? – Mama Agba upija łyczek herbaty i się uśmiecha. – Zwłaszcza gdy krzyczysz, podobieństwo jest zatrważające. Odziedziczyłeś jej gniew. Nie wierzę własnym uszom. Mama Agba nie lubi rozmawiać o tych, których straciliśmy. Żaden z nas tego nie lubi. Aby ukryć zaskoczenie, upijam kolejny łyk herbaty. – No dobrze. – Z twarzy Mamy Agby znika uśmiech, a pojawia się na niej wyraz troski. – W czasie Obławy byłeś jeszcze dzieckiem. Bałam się, że zapomnisz. – Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał. Jak mogłbym zapomnieć tę twarz niczym słońce? Właśnie tę twarz staram się pamiętać. Samą twarz, a nie zwłoki ze strużką krwi na szyi. – Wiem, że walczysz dla niej. – Mama Agba przesuwa dłonią po moich białych włosach. – Ale król jest bezwzględny, Janku. Prędzej wymorduje wszystkich poddanych, niż przymknie oko na bunt wioski. Kiedy przeciwnik nie ma honoru, trzeba obrać inne, mądrzejsze metody walki. – Takie jak okładanie tych drani kijem? Mama Agba się śmieje, aż marszczy jej się skóra wokół mahoniowych oczu. – Obiecaj mi tylko, że będ ziesz ostrożny. Że poczekasz na odpowiedni moment do walki. Chwytam Mamę Agbę za dłonie i chylę przed nią nisko głowę na znak szacunku. – Obiecuję, Mamo. Więcej cię nie zawiodę. – To dobrze, bo jest coś, co mam zamiar ci pokazać, a nie chciałabym potem tego żałować. Mama Agba sięga za pazuchę i wydobywa spod szaty krótki czarny pręt. Wstrząsa nadgarstkiem, a pręt wydłuża się i zmienia w lśniący metalowy kij do walki. Odskakuję odruchowo. – O bogowie! – wyrywa mi się. Muszę ze sobą walczyć, żeby nie chwycić tego arcydzieła. Czarny metal pokrywają prastare symbole, każdy z nich przypomina o jednej z lekcji udzielonych nam przez Mamę Agbę. Moje oczy, niczym pszczoły zwabione przez nektar, zatrzymują się najpierw na akofenie: dwa skrzyżowane ostrza, miecze wojny. „Odwaga nie musi grzmieć” – wspominam jej słowa. „Męstwo nie musi oślepiać”. Obok mieczy widnieje akoma, serce cierpliwości i tolerancji. Tamtego dnia… Dałabym głowę, że tamtego dnia dostałam od niej lanie. Każdy kolejny symbol odsyła mnie do innej nauki, innej opowieści, innej mądrości. Spoglądam wyczekująco na Mamę. To prezent czy raczej narzędzie, którym wymierzy mi karę? – Proszę. – Kładzie gładki pręt na mojej dłoni. Natychmiast wyczuwam jego moc. I ten ciężar żelaza… Oto broń stworzona do gruchotania czaszek. – Czy to się dzieje naprawdę? Mama twierdząco kiwa głową. – Walczyłeś dziś jak wojownik. Zdałeś egzamin. Wstaję, żeby zakręcić kijem, by ucieszyc się jego siłą. Metal tnie powietrze jak nóż. Żaden wystrugany przeze mnie drewniany kij nie był tak zabójczy. – Pamiętasz, co ci powiedziałam, kiedy zaczynaliśmy treningi? Potwierdzam skinieniem głowy i przedrzeźniam zmęczony głos Mamy Agby: – Jeśli zamierzasz się bić ze strażnikami, lepiej naucz się wygrywać. Dostaję od niej po głowie, ale trzcinowe ściany izby rozbrzmiewają jej serdecznym śmiechem. Oddaję kij, a Mama Agba uderza końcem o ziemię i broń składa się z powrotem w krótki pręt. – Ty już wiesz, jak wygrywać – mówi. – Mam tylko nadzieję, że będziesz wiedział, kiedy się bić. Gdy znowu wręcza mi kij, duma miesza się we mnie z bólem. Bojąc się otworzyć usta, obejmuję ją w pasie, wciągam nosem znajomy zapach świeżo upranej tkaniny i słodkiej herbaty. Mama Agba na moment sztywnieje, ale przytula mnie mocno, kojąco. Potem się odsuwa, żeby coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili płachty u wejścia znów się rozchylają. Odruchowo chwytam czarny pręt i dopiero po sekundzie rozpoznaję mojego starszego brata Tomka. Wysoki, potężnie zbudowany, w jego obecności trzcinowa chatka wydaje się nagle dużo mniejsza. Mięśnie ma napięte, ścięgna rysują się wyraźnie pod ciemną skórą. Spomiędzy czarnych włosów obficie ścieka mu na czoło pot. Gdy napotykam jego wzrok, ostry niepokój przeszywa mi serce. Uslyszalem tylko ostatnie slowa: -"Do domu..." Tata oczekiwal mnie juz u wejścia do chaty. Był pozny wieczor, a ja jeszcze podjalem z nim rozmowe. On w koncu powiedzial mi dawno pamiętne slowa: "Pokażę ci góry..." A pamietasz tato nasza piosenke. I jeszcze raz przed pojsciem spac wspolnie zanucilismy znana nam piesn: 1. - Witaj mój przyjacielu, tak długo cię nie widziałem. -Witaj mój mały, czas spedzony z Toba, zawsze jest piekny. - Powiedz mi przyjacielu, w twojej ojczyźnie, jak tam jest? - Z pewnością jest inaczej, jak znasz to z domu... Spiewamy wspolnie: - Chodź, pokażę ci góry, orla na wietrze... - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie. - A potem bedziemy śpiewac piosenki o tęsknocie i czyms więcej, o tym, co czynie chetnie, kiedy jestem bardzo radosny. 2. - Witaj mój przyjacielu. Wiesz, czasami marzę nawet o księżycu... - Witaj mój mały, marzysz o nim, bo jego światło było juz nie raz wychwalane i bylo tego warte. -Och, zebym byl tylko juz dzisiaj tak duży, jak dorośli... - I ja czasami tego bym chcial, zebym był zaskakiwany, jak to bylo, gdy byłem dzieckiem - zebym byl jak orzeł na wietrze. Wspolnie powtarzamy: - Chodź, pokażę ci góry, - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie... A nasze wysnione przedtem i radosne piosenki, będziemy śpiewać zawsze i wszedzie.
View all posts by sbarszczak2009