Stanisław Barszczak— Koniec oceanu łaski—
“Już nie ma dzikich plaż,” zaśpiewała Irena Santor i odeszła na zawsze. Nieco wcześniej Marek Grechuta pragnął “dni, których nie znamy”. A Krystyna Giżowska śpiewała do woli: “Ten ktoś sprzed lat nie zapuka do mych drzwi, Ja o nim też zapomniałam już. Nie można wciąż marzeniami tylko żyć
i czekać tak dzień po dniu. Przeżyłam z tobą tyle lat,
choć w oczy wiał mi nieraz wiatr. Przy tobie się nauczyłam żyć, przy tobie śniłam swoje sny. Przeżyłam z tobą tyle lat,
oddałam ci swój cały świat. I chociaż wiem, jak smakują łzy,
dziś nie żal mi przeżytych dni. Dziś tamten dzień
gdzieś rozpłynął się, jak dym. Spójrz, dzieci nam już wyrosły tak. I tylko my nie zmieniliśmy się nic, i ciągle nam siebie brak.” O świetności duchowej generacji poprzednich jeszcze zaświadcza kościół w Żeliszewie na dolnym Śląsku. A w Europie wieżowce, który jak grzyby po deszczu wyrastały z końcem ubiegłego stulecia choćby we Frankfurcie nad Menem, do którego skierowałem się po raz trzeci tydzień temu, aby wspólnie z ludźmi mojej generacji świętować Targi Książki.
A Anna Jantar jakby na nowo tam zaśpiewała: “Przetańczyć chcę z tobą całą noc.” Pan Andrzej Rybiński z kolei oczekiwał na mnie “nie licząc godzin i lat.” W tych pięknych dniach jesiennych, październikowych wręcz, kiedy spacerowałem po historycznym dla mieszkańców Frankfurtu parku “Nizza”, po prawej- zerkając na wznoszony kolejny wieżowiec (bo to dzień normalnej pracy), a po lewej- podchodząc ku przygaszonej nieco brudnej rzece, ale wciąż płynącej, ku od wieków rozlewającemu się tutaj Menowi, wspomniałem wówczas na rodzimą a polską tradycje zespołów rockowych, które zaświadczały o czynnej wierze młodej generacji w polskich miastach pod koniec ubiegłego stulecia. I tak chciałbym je teraz wyliczyć, choć pamiętam mało: De Mono (Bo dziś już nie ma nas, Marek Kościkiewicz wyczarowywał dla De Mono “statki na niebie”), Maanam (Cykady na cykladach), Lady Pank (Być tam, zawsze tam gdzye ty; Budzić się we własnym śnie), Kombi, Bajm. Beata Kozidrak wciąż śpiewa:”Poniedziałek jest jak uciekająca przystań, chwytam się twych rąk, chcę być drogą w twoich myślach. Wczoraj jeszcze byłam, dzisiaj nie wiem,
taka nie cierpliwa. Zabierz mnie tam, gdzie się budzi nocą życie, radość i żal, musisz to zobaczyć sam. Zabierz mnie tam, gdzie się budzi nocą życie, radość i żal, musisz to zobaczyć sam. Widzę, że i ty stawiasz kroki niedokładnie, każdy nowy dzień już nie spełnia twoich pragnień. Możesz wszystki zmienić, uwierz mi, masz swój raj na ziemi.” A jakże były i są inne zespoły: Varius Manx, Perfect(Każdy oddech twój, Chcemy być sobą z 1983 roku), Budka Suflera(Jolka, Jolka). Ale teraz przyszedł inny czas, mamy internet, czasami tam zajrzę, żeby być na bieżąco, a nie być powierzchowny. W niedzielę Polonii we Frankfurcie powiedziałem: nie jestem z kamienia, jestem z uniwersum. Chciałbym nieustannie obwieszczać nasze ubogacenie świata na początku trzeciego tysiąclecia. I to teraz, kiedy wygraliśmy z Niemcami 2:0. A przecież oni w piłce nożnej są mistrzami świata. Popatrzcie jaki piękny jest świat, sięgamy gwiazd, odkrywamy pulsary, a nasza matka Ziemia jest coraz piękniejsza. Nie chciałbym obwieszczać li tylko koniec oceanu łaski. To życie w morzach już też zostało objęte siecią telekomunikacyjną, każdy akwen wód jest sfilmowany, tam również toczy się życie i to jakie przebogate. Pan Bodo Kirchhoff, zaproszony pisarz na Targi książki, akcentował w wywiadzie (Das Blaue Sofa), że miłości nie da się uniknąć. Nieco sceptycznie spoglądając na życie jednak mówił o czymś bardzo ważnym, o uratowanym z Pompeji (jego książkę polecam Verlangen und Melancholie). Nasze pragnienie przerasta życie. Ale czy możemy samodzielnie zdecydować o śmierci, to znaczy mądrze się do niej przygotować. Sławny Paweł Huelle zapisał kiedyś takie słowa:”Któregoś dnia naprawdę chciałem umrzeć. Rozumie pani? Nie popełnić samobójstwo, ale umrzeć. Czy można uzyskać to drugie, bez pierwszego? Można, jeżeli się zejdzie do piekła. Ale czym jest piekło? Samotnością. Nie samotnym życiem, bo takie pędzi miliony ludzi. Piekło jest samotnością chłodną, wystudiowaną, która raz powzięta, odcina nas od wszystkich i wszystkiego. Wtedy człowiek wchodzi w stan, którego pragnąłem: czyste i absolutne Nic. (Paweł Huelle,Ostatnia wieczerza) Pan Bodo Kirchhoff na Targach Książki we Frankfurcie mówił o czym innym, jeśli dobrze zrozumiałem mówił o najgłębszym przeznaczeniu ludzkim. Nasza żądza, pragnienie tutaj wychodzi naprzeciw melancholii, powiedziałbym również sarmackiej melancholii. Od naszych dziecięcych, niewinnych wyborów będzie zależeć całe nasze przyszłe życie. Postawy dojrzałe nie uchronią nas od uprzednich zachowań. Życie to jest labirynt naczyń połączonych. Tutaj wszystko ma swoją przyczynę i skutek. Zatem trzeba nam się otworzyć na łaskę ostatniej czujności w naszych wyborach codziennych, również moralnych. A przed sobą Pan Kirchhoff miał ludzi w różnym wieku, młodzież, rodziców, czytelników jego książek.Gdy wychodziłem głównym hallem z Targów Książki na rozstawionych stoiskach ujrzałem książkę Pana Ethela Liliana Voynicha z 1897 roku pt.”Szerszeń”(the Gadfly), której fragment chciałbym Wam teraz przedstawić: “Artur siedział w bibliotece seminarium teologicznego w Pizie przeglądając stos opracowanych kazań. Wieczór czerwcowy był tak gorący, że okna szeroko otwarto, okiennice zaś na wpół przymknięto, by chłodniej było w pokoju. Dyrektor zakładu, kanonik Montanelli, przerwał na chwilę pisanie, by rzucić spojrzenie pełne miłości na głowę chłopca schyloną nad papierami.
– Nie możesz odszukać, carino? To daj pokój; będę musiał ustęp ten napisać ponownie. Może go nawet zniszczyłem i na próżno zabieram ci tyle czasu. Montanelli miał głos raczej niski, lecz pełny i dźwięczny, o metalicznej czystości, co mowie jego nadawało specjalny urok. Był to głos urodzonego mówcy, o wszelkich możliwych odcieniach. Gdy mówił do Artura, słowa brzmiały pieszczotliwie.
– Nie, ojcze, muszę znaleźć; jestem pewny, że tu je włożyłeś. Po raz drugi nie potrafisz już tak napisać. Montanelli znów się zabrał do pracy. Senny chrabąszczyk monotonnie brzęczał za oknem, a długie, melancholijne wołanie przekupnia owoców niosło się echem po ulicy: Fragola! fragola!
– “O uleczeniu trędowatego”, oto jest! – Artur przebiegł pokój swym bezszelestnym krokiem, który zawsze irytował jego współmieszkańców. Drobny, smukły chłopiec bardziej przypominał jakiś włoski portret z wieku XVI niż chłopca z średnich warstw Anglii. Od długiej linii brwi do delikatnie zarysowanych ust i małych rąk i nóg wszystko było u niego zbyt misterne, zbyt wyrzeźbione. Gdy siedział bez ruchu, mógł uchodzić za bardzo ładną dziewczynę przebraną za chłopca; chód jego i gibkość ruchów przypominały oswojoną panterę bez pazurów.
– Naprawdę znalazłeś?! Arturze, co ja bym począł bez ciebie? Pogubiłbym rychło wszystkie moje notatki. No, nie będę już pisał. Chodźmy do ogrodu, a pomogę ci trochę. Cóż to za ustęp, którego nie możesz zrozumieć? Wyszli razem do zacisznego, cienistego ogrodu okalającego klasztor. Seminarium mieściło się w budynkach starego klasztoru dominikańskiego. Przed dwustu laty czworokątne to podwórze było całkiem puste, krzewy rozmarynu i lawendy bramowały wysoki parkan. Biało odzianych mnichów, którzy je ongiś pielęgnowali, dawno już pokryła cisza i zapomnienie, lecz balsamiczne zioła dotąd kwitły i wydawały woń w uroczy wieczór letni, choć nikt ich już nie zrywał, by z nich sporządzać leki. Kępki dzikiej pietruszki i orlika wyrastały wśród gracowanych ścieżek, a wodotrysk pośrodku podwórza zakryły paprocie i pryszczeńce. Róże rozrosły się dziko, ich kolczaste łodygi snuły się w poprzek ścieżyn. Po bokach płonęły ogromne czerwone maki; duże naparstnice opadały na zmierzwioną trawę, a stara winna latorośl, zdziczała i bezpłodna, oplotła swe pędy koło zaniedbanego niespliku, który liściastą głową potrząsał z wolna ze smutnym jakimś uporem. Jeden róg ogrodu zajęła olbrzymia kwitnąca magnolia – gąszcz ciemnych liści tu i ówdzie upstrzonych śnieżnobiałym kwieciem. Prosta ława drewniana oparta była o jej potężny pień; na niej usiadł Montanelli. Artur, słuchacz filozofii na miejscowym uniwersytecie, nie mogąc zrozumieć jakiegoś zawiłego ustępu zwrócił się do „ojca” o wyjaśnienie. Montanelli był dlań żywą encyklopedią, do której sięgał w potrzebie, choć nigdy nie był uczniem seminarium.
– A teraz odejdę – rzekł, gdy niezrozumiały ustęp został już wyjaśniony – chyba że mogę jeszcze być na coś potrzebny.
– Nie będę już pracował, ale chciałbym cię jeszcze trochę zatrzymać, jeżeli masz czas.
– O, tak! – Oparł się o pień drzewa i poprzez ciemne gałęzie patrzył w spokojne niebo, na którym zapalały się zwolna pierwsze blade gwiazdy. Marzycielskie, mistyczne oczy, koloru ciemnobłękitnego, pod czarnymi rzęsami, odziedziczył po matce. Montanelli odwrócił głowę, by ich nie widzieć,
– Carino, wyglądasz, jakbyś był ogromnie znużony
– Cóż poradzę? – W głosie Artura brzmiało lekkie rozdrażnienie, które tamten wyczuł natychmiast.
– Nie trzeba było wracać tak prędko na uniwersytet; jesteś zupełnie wyczerpany po tamtych nocach. Powinienem był stanowczo nalegać, byś wypoczął należycie przed wyjazdem z Livorno.
– Ach, ojcze, na co by się to przydało? Nie mogłem przecież po śmierci matki pozostać w tym obrzydliwym domu. Julia byłaby mnie doprowadziła do obłędu!
Julia, której nie mógł znosić, była żoną jego najstarszego przyrodniego brata.
– Nie żądałbym, żebyś pozostał u swych krewnych – łagodnie odparł Montanelli. – Wiem dobrze, że byłoby to dla Ciebie czymś najgorszym. Żałuję jednak, że nie przyjąłeś zaproszenia swego angielskiego przyjaciela, doktora; miesiąc spędzony w jego domu byłby cię uczynił zdolniejszym do dalszej pracy.
– Nie, ojcze, nie mógłbym, naprawdę! Warrenowie. są bardzo dobrzy i serdeczni, ale oni tego nie rozumieją…martwią się z mego powodu…Czytam to na ich twarzach…Zapewne próbowaliby mnie pocieszyć i mówiliby o matce. Gemma nie – to wiem…Ona zawsze wiedziała, o czym nie należy mówić, nawet wtedy, gdy byliśmy jeszcze dziećmi. Ale inni…Zresztą nie tylko to…- Co więc, mój synu? Artur zerwał kilka kwiatów ze zwisającej gałęzi naparstnicy i nerwowo miął je w palcach.
– Nie mogę znieść tego miasta – zaczął po chwilowej pauzie – Na każdym kroku sklepy, w których zwykła kupować zabawki, gdy byłem dzieckiem, to znów wybrzeże, gdzie ją prowadziłem, zanim rozchorowała się na dobre. Gdzie stąpnę, wszędzie to samo. Każda kwiaciarka na ulicy ofiarowuje kwiaty…jak gdyby teraz były mi potrzebne! Wreszcie ten cmentarz…Nie, musiałem stamtąd uciec! o chorobę przyprawiał mnie sam widok tego miejsca…Urwał nagle i usiadł rwąc w strzępy dzwoneczki naparstnicy. Zapanowało milczenie tak długie i głębokie, że nareszcie podniósł oczy, zdumiony, iż ojciec nic nie odpowiada. Mrok już zapadał pod rozłożystym drzewem magnolii i wszystkie przedmioty wokół zacierały się z wolna, dość jednak było jasno, by Artur mógł widzieć, jak śmiertelnie blada stała się twarz Montanellego. Zwiesił głowę na piersi, a prawą ręką kurczowo obejmował brzeg ławy. Chłopak odwrócił oczy, zdjęty trwożnym zdumieniem. Miał wrażenie, że niechcący stąpił na ziemię świętą. Boże! – pomyślał – jakże mały i samolubny jestem wobec niego! Gdyby mój smutek był jego własnym, nie mógłby go głębiej odczuwać. W tej chwili Montanelli podniósł głowę i rozejrzał się wokoło. – Nie chcę cię zmuszać, byś tam wracał, zwłaszcza teraz – rzekł tonem najbardziej pieszczotliwym – musisz mi jednak przyrzec, że postarasz się o zupełny wypoczynek podczas wakacji letnich. Sądzę, że najlepiej będzie, gdy je spędzisz z dala od Livorno. Nie mogę pozwolić, byś zapadł na zdrowiu.
– A ty, ojcze, gdzie zamierzasz wyruszyć po zamknięciu seminarium?
– Jak zwykle, ruszę z uczniami w góry i tam ich poumieszczam. Ale w połowie sierpnia, gdy zastępca dyrektora wróci z wakacji, postaram się wyjechać w Alpy, by mieć jakieś urozmaicenie. Pojechałbyś ze mną? Zabrałbym cię chętnie na kilka górskich wycieczek, gdzie mógłbyś też poznać alpejskie mchy i porosty. Tylko obawiam się, czy w moim towarzystwie nie byłoby ci za nudno?
– Ojcze! – Artur ujął jego ręce w sposób „demonstracyjnie przesadny”, jak zwykła mówić Julia. – Oddałbym wszystko w świecie, aby móc wyjechać z tobą. Tylko…nie jestem pewny…- urwał.
– Sądzisz, że pan Burton nie pozwoli?
– Oczywiście, że mu to będzie nieprzyjemne, ale zakazać mi przecież nie może. Mam osiemnaście lat i mogę robić, co mi się podoba. Ostatecznie jest tylko przyrodnim moim bratem i nie widzę powodu, dla którego miałbym mu być posłuszny. Zawsze był niedobry dla mojej matki.
– Jeśli jednak sprzeciwi się stanowczo, to sądzę, że lepiej byłoby go nie drażnić; to mogłoby jeszcze pogorszyć twe stosunki domowe…
– Pogorszyć się już nie dadzą! – porywczo zawołał Artur. – Zawsze mnie nienawidzili i będą nienawidzić…bez względu na moje postępowanie. Zresztą, jakżeby James mógł się sprzeciwiać memu wyjazdowi z tobą. mym ojcem- spowiednikiem?
– Zważ, że jest protestantem. W każdym razie lepiej będzie napisać do niego i zaczekać na odpowiedź, jak się na to zapatruje. Tylko staraj się pisać spokojnie, mój synu, wszak postępowanie twoje musi być niezależne od tego, czy cię ktoś kocha czy nienawidzi. Napomnienie udzielone zostało w formie tak łagodnej że Artur lekko się tylko zarumienił.
– Tak, wiem o tym – odpowiedział wzdychając – ale to tak trudno…
– Żałowałem, że nie mogłeś przyjść do mnie we wtorek wieczór – rzekł Montanelli przechodząc na inny temat. – Był tu biskup z Arezzo i chętnie byłbym cię z nim zapoznał.
– Przyrzekłem wpierw jednemu z kolegów, że przyjdę na zebranie w jego mieszkaniu. Byliby na mnie czekali.
– Jakież to było zebranie? Artur zdawał się zmieszany tym pytaniem.
– To…to nie było zebranie zwyczajne – odparł zacinając się nerwowo. – Przybył jeden student z Genui i wygłosił mowę…rodzaj wykładu.
– Cóż on wykładał? Artur się zawahał.
– Ojcze, czy nie będziesz żądał, bym ci wymienił jego nazwisko? Bo przyrzekłem…
– Nie będę ci w ogóle zadawał żadnych pytań, a jeśli zobowiązałeś się do tajemnicy, to musisz ją, oczywiście. zachować. Sądzę jednak, że mogłeś już nabrać do mnie zaufania.
– Rozumie się, ojcze. Mówił nam…o naszych obowiązkach względem narodu…i…względem nas samych. no i o tym…w jaki sposób moglibyśmy przyjść z pomocą…
– Z pomocą, komu?
– Ludowi…i…
– I?
– Włochom. Zapanowało długie milczenie.
– Powiedz mi, Arturze – ozwał się Montanelli tonem bardzo poważnym – Od jak dawna myślisz już o tych sprawach?
– Od…zeszłej zimy.
– Jeszcze przed śmiercią matki? A czy ona o tym wiedziała?
– Nie. Wówczas…mnie to nie obchodziło.
– A teraz cię obchodzi? Artur zerwał znów garść naparstnic.
– Posłuchaj, ojcze, jak to się stało – zaczął spuszczając oczy. – Zeszłej jesieni, przygotowując się do egzaminu wstępnego, poznałem wielu studentów, wszak pamiętasz? Otóż niektórzy z nich poczęli opowiadać o wszystkich tych sprawach i pożyczali mi książki. Nie zajmowałem się tym zbytnio, bo spieszyłem się zawsze do matki. Wiesz przecie, że była zupełnie sama wśród nich wszystkich, w tym obrzydłym domu, jakby w kaźni więziennej, a język Julii zabijał ją po prostu. Później w zimie, gdy tak ciężko zachorowała, zapomniałem zupełnie o studentach i ich książkach; no, a potem, jak wiesz, przeniosłem się na stałe do Pizy. Byłbym mówił z matką, gdybym o tym myślał, ale zupełnie mi to wyszło z głowy. A potem zrozumiałem, że zbliża się jej koniec…Wiesz, że byłem z nią ustawicznie aż do ostatniej chwili; często czuwałem całą noc, a Gemma Warren przychodziła w dzień, bym mógł się trochę położyć. Tak, to stało się podczas owych długich nocy; wówczas zacząłem myśleć o tych książkach i o tym, co słyszałem od studentów…i zastanawiałem się, czy mieli słuszność i…czy…Pan Bóg byłby z tego zadowolony. – Czy pytałeś Go o to? – Głos Montanellego drżał lekko.
– Często, ojcze. Nieraz modliłem się do Niego, by mi powiedział, co mam uczynić, lub pozwolił umrzeć razem z matką. Żadnej jednak nie otrzymałem odpowiedzi.
– I nigdy o tym nie rzekłeś ani słowa, Arturze, sądziłem, że mi ufasz.
– Ojcze, wiesz dobrze, że ci ufam! Istnieją jednak rzeczy, o których mówić nie można z nikim. Ja…miałem wrażenie, że nikt mi pomóc nie zdoła…ani nawet ty, ani matka; muszę otrzymać odpowiedź wprost od Boga. Widzisz przecie, że chodzi tu o całe moje życie, o duszę. Montanelli odwrócił się i wlepił oczy w osłonięte cieniem gałęzie magnolii. Zmierzch wieczorny był już teraz tak gęsty, że twarz księdza miała wyraz upiorny, niby oblicze czarnego ducha wśród czarniejszych jeszcze gałęzi.
– A potem? – spytał powoli.
– A potem…ona umarła. Wiesz, że ostatnie trzy noce czuwałem przy niej…Urwał i zamilkł na chwilę, lecz Montanelli siedział bez ruchu, nie przerywając milczenia.
– Przez całe dwa dni przed pogrzebem – począł znów Artur głosem znacznie cichszym – nie mogłem myśleć o niczym. A potem…po pogrzebie zachorowałem. Pamiętasz, ojcze, że nie mogłem pójść do spowiedzi.
– Tak, pamiętam. – Otóż w nocy wstałem i poszedłem do pokoju matki. Był zupełnie pusty i tylko wielki krucyfiks stał w alkowie. Przyszło mi na myśl, że może teraz Bóg mi pomoże. Ukląkłem i czekałem…całą noc. A rano, gdy oprzytomniałem…Ojcze, to się na nic nie zda…ja tego wytłumaczyć nie potrafię. Nie potrafię ci powiedzieć, co widziałem…sam dobrze nie wiem. Ale to wiem, że Bóg mi odpowiedział i nie śmiem być mu nieposłuszny. Chwilę siedzieli w mroku milcząc. Następnie Montanelli odwrócił się i położył rękę na ramieniu Artura.”(koniec cytatu)
Pokazuję ten tekst z “Szerszenia”, aby obwieszczam konieczność przyzwoitych wychowawców, ale także chorych na ebolę w biednych klinikach Afryki. Osobiście już może nie jestem ubrany w szatę godową łaski(ewangelia z poprzedniej niedzieli-9 października 2014), ale chciałbym oddać każdemu sprawiedliwość, wymienić z każdym człowiekiem uścisk i obdarzyć przebaczeniem (dać co cesarskie- Cezarowi, co boskie-Bogu, ewangelia z najbliższej niedzieli). Jak powiedziałem jestem nie z kamienia, jestem z uniwersum. A co to znaczy: na początku października jeszcze raz sięgnąłem po urokliwe krajobrazy amerykańskie z Wojny 1863 roku. Była to
najkrwawsza bitwa wojny secesyjnej, stoczona w dniach 1−3 lipca 1863 roku pod miastem Gettysburg w stanie Pensylwania.
W filmie “Gettysburg”(z 1993 roku, reżyser Ronald F. Maxwell; aktorzy: Tom Berenger, Martin Sheen, Stephen Lang, Richard Jordan) uderzyły mnie wypowiedzi głównych bohaterów tamtej bratobójczej wojny: “Przeklinam wszystkich dżentelmenów”, “Będziemy widzieć teraz, jak profesorowie walczą”, “Generał Lee nie pochodzi od małpy”, “Słuszna rzecz do zrobienia”. Żołnierz opowiada o tym, że ma już “osiem kul w brzuchu”. Generał Lee tak charakteryzuje rozpoczęcie bitwy: “dla rozpoczęcia bitwy ranek jest porą najodpowiedniejszą, bo wieczorem to już czas rozpoczynania wojny.” Bitwa pod Gettysburgiem zmieniła Amerykę na zawsze. Poginęło do 70 tysięcy żołnierzy po obu stronach. Nikt odtąd nie pragnął tam wojny. “Słupek rtęci do bitwy nie był nigdy jeszcze tak wysoki.”(ang. stake was never higher). “Ludzie… na miejsca, i niech nikt nie zapomni, że jest, pochodzi ze starej Virginii.” Chciałoby się rzec- z ukochanej Polski! Wybitny generał musi być zdolnym skazać na śmierć, nawet rzeczy, które kocha. W filmie, znajdujemy tam bardzo ciekawą scenę, jak myślę, którą pozwolę sobie przywołać tutaj: “Panie generale, niech mi Pan da dywizję, bym mógł zdobyć to wzgórze, generał spojrzał wymownie na żołnierza; Panie generale niech mi Pan da Brygadę, generał mrugnął oczami; Panie generale, niech mi Pana da pułk(legion), bo ślepy człowiek powinien to widzieć, jednym tchem żołnierz wykrztusił to z siebie.” Żołnierz ten musiał zwyciężyć, a walczył również o swoją duszę. W filmie pada i takie zdanie: “Jesteś idealistą, pochwalony bądź”. Nie ma dzikich plaż, ale my ostaliśmy się na reducie wolności walcząc o słuszną sprawę odsłonięcia ludzkiego wnętrza, jego bogactwa. Kochani Księża, Drogi Czytelniku! Przy pisaniu tej kwestii przyświecał mi jeden cel: jestem waszym cokolwiek starszym przyjacielem, więc niech Czytelnik i to także czasami ma na oku.(koniec)