Stanisław Barszczak, Wolność i odpowiedzialność za innego w świetle wypowiedzi Emmanuela Lévinasa i Alisdaire’a MacIntyre’a (cz.II)—
W rozdziale drugim skierowujemy naszą uwagę na sensu stricte Levinasowską Twarz innego. Co więcej spróbujemy zanalizować sytuację intersubiektywną wychodząc właśnie od twarzy innego. W tym miejscu rozważania Levinasa nabierają szczególnego sensu. Twarz „skrywa” jedyną rzeczywistość, mianowicie „w sobie”; skądinąd wiemy, że ta ostatnia, gdy wejdzie w obręb poznania, zaczyna posiadać sens. Inny nie daje się łatwo zrozumieć, co się wyraża w twarzy. Ta ostatnia nie może być opisana ani przedstawiona, od kiedy nie jest zjawiskiem z szczególnymi jakościami, przedstawionym w kontekście horyzontu, ustawionego w relacji do innego przedmiotu. Konsekwentnie nie jest twarz ‘zwykłą abstrakcją’, czy też mistycznym objawieniem. Raczej twarz ma etyczne znaczenie. Przedstawia się mi jako nieredukowalna obecność śmiertelnego i podatnego na zranienie innego, z którym jestem w społecznej relacji czy tego chcę czy nie chcę. Taka prezentacja wyraża już nakaz niemordowania, już komunikuje etyczny opór, który kwestionuje moje siły i domaga się z mojej strony, żebym ja osobiście sam też się usprawiedliwiał. W tym sensie tylko twarz jest dyskursywna raczej jak wizualna, nakazuje mi i wzywa do odpowiedzi. Skądinąd człowiek broni się przed definitywnym wyjaśnieniem twarzy nieustannie.
Wreszcie powiemy o odpowiedzialności, podejmując centralne pojęcie „bycia związanym, przykutym”, z pracy E. Levinasa „O ucieczce”. Istota człowieka nie jest już w wolności, lecz w pewnego rodzaju skrępowaniu. Być prawdziwie sobą samym, to podjąć świadomość skrępowania pierwotnie nieuchronnego, jedynego w naszym ciele, to zwłaszcza akceptacja tego związania, następnie wyjście z anonimowej egzystencji ku zaistnieniu, podjęcie „niewybaczalności egzystencji czystej” (E. Levinas, Le temps et l’autre, Paris, PUF, 2009, p. 26), „zatroszczenie się o Ja”, otwarcie się na materialność podmiotu, wręcz przytłoczenie, zawalenie już zaistniałego podmiotu przez siebie samego. Przyjęcie niejako postawy zmęczonego. W « Całości i nieskończoności » począwszy od cielesności podmiotu jako ‘postawy’, możliwość relacji z bliźnim, czas i transcendencja będą pogłębione. Myśliciel konsekwentnie rozwinie swoją etykę, oto zaistniały dla bliźniego istnieję inaczej niż istniejący dla mnie (E. Levinas, Totalité et infini (TI), Kluwer Academic, 2009, p. 293). Levinas wyprowadził stąd wniosek, to począwszy ze mną możliwa jest inność (tamże, s. 29) Pragnienie jest pragnieniem Innego. A relacja między Tym samym i Innym nie anuluje separacji, ona potwierdza się w transcendencji (tamże, s.54) Z ‘postawą’ następuje zdrada woli, wyłanianie się bliźniego, zaczyna się też jedyna ‘Mowa’ i wystawienie się na innego, wreszcie przekonujemy się do radykalnej pasywności jako łagodzeniu cierpienia bliźnich, wręcz ostatniego rozumienia siebie samego właśnie w bliźnim. Levinasowska etyka zatem nie jest poręczeniem moralnej pewności. Być etycznym znaczy, że etyka jest w niebezpieczeństwie raczej. Przedstawiam pojęcie odpowiedzialności z głównego dzieła Levinasa pt. „Całość i nieskończoność”. Domaganie się, czy też żądanie etycznego usprawiedliwienia nie wynika raz i na zawsze z chwilowego spotkania z obcym, lecz jest ono odnawiane w każdym momencie, w każdej rozmowie, z każdym innym. Czym innym jest odpowiedzialność, czym innym wina, czym innym wolność. Przedstawiam tutaj moje czytanie pierwiastka żeńskiego, kobiecości w ujęciu Levinasowskim.
Następnie zwrócimy uwagę na naszą odpowiedzialność jako czy względem „osób trzecich”. Sygnalizuję tutaj odpowiedzialność zwierząt, ekosystemu. Mamy teraz bowiem głębszy sens do rozważenia zwierząt jako „osób trzecich”, w relacji do których musimy balansować i negocjować nasze odpowiedzialności bardziej, jak odpowiedzialności innych, którzy nakazują nam nieskończoną odpowiedzialność, i tak otwierają prawdziwy wymiar etycznego życia. Nie chodzi o to, że mamy mniejszą odpowiedzialność za zwierzęta, jak za interesujących nas innych, ale raczej że etyczne życie najpierw zakorzenia się w międzyludzkim spotkaniu, w którym ja jestem obwoływany do językowego usprawiedliwiania się samemu nieustannie. Jest problemem to czy ‘nieludzcy inni’ mają twarze w tym samym sensie jak ‘rzetelni inni’, i jak to powinno być w naszych zbieranych i współzawodniczących odpowiedzialnościach wobec wielu przecież różnych innych osób. Z otwarciem na wrażenia i kontakt z światem Levinas oponuje niejako przeciw obchodzeniu śmierci (outre mort), bo należałoby zachować ostatnią pasywność człowieka, jego godność do końca. W rozdziale końcowym odsłaniam etykę normatywną. Raz jeszcze przedstawiam problem etycznej pewności i niemożliwe (ale konieczne) pragnienie ostatniej fundacji, absolutnego założenia etyki, przez jej twórcze zastosowanie, odpowiedź na wyzwanie sceptycyzmu i rozważenie możliwości rozwoju Levinasowskiej etyki odpowiedzialności w ramach szkicu etyki normatywnej. Przeciw Levinasowskiej „normatywnośći bez norm” opowiadamy się za tezą, że myśliciel uczy nas dlaczego mamy być odpowiedzialni za drugich, a nie tyle jak czynić dobro w tej odpowiedzialności. Dostarczając partykularnych norm czynu ryzykujemy zdradę siebie nawzajem, w odpowiedzi któremu jestem przywoływany do usprawiedliwiania się zawsze na nowo w każdym momencie.
Brak norm może być frustrujący, zarazem podkreśla bynajmniej siłę etyki Levinasowskiej. Normy powinniśmy dostarczyć sami, tyle chciałby powiedzieć Levinas. Twarz tym samym może być rozumiana jako strona normatywności, ale nie jako jej początek czy źródło. Możemy myśleć o Bogu jako tym źródle, ale możemy też argumentować, że nie ma takiego źródła, że ostatecznie nie ma nic, co „sprawia” czy też gwarantuje odpowiedzialność. Ta słabość etycznego nakazy pozostawia Levinasowską filozofią otwartą na sceptyczne odrzucanie, które nie może być odrzucone raz na zawsze przez filozoficzną argumentację. Zawsze ktoś może zapytać: „czy ja jestem stróżem mojego brata?” Jakaś sprzeczność jednak nie przestaje wciąć nawiedzać etycznego życia jako konstruktywnych zakładów, bo ona jest przed nami. Odpowiedzialność jest nie tylko w niebezpieczeństwie, ale jest ignorowana i przechodzi w moralne zaślepienie. Co się wydarza, gdy prowokacja innego nie jest dosyć mocna, by mogłaby być zaprzeczona w dramatycznym albo sceptycznym geście osoby? Jak należy stosować Levinasowską etykę przy wzorcach wyłączenia i strukturalnego gwałtu, które powodują, że najbardziej podatni na zranienie inni są najmniej często widziani czy słyszani? Zdarza się, że pragnienie morderstwa potwierdza inność innego. Niezliczonej liczbie innych pozwala się umrzeć nawet bez okrutnych pasji mordercy. Wreszcie charakteryzuję normatywność w relacji do identyczności politycznej teraźniejszej epoki różnych nacji. Od feministycznych i krytycznych teorii twarzy przechodzę do obrony Levinasowskiej pojedynczości (syngularności osób), jako drogi podjęcia sztywnych społecznych różnic bez wzywania do podzielania identyczności. Albowiem społeczna identyczność jest zarazem produktem indywidualnej woli i publicznego podmiotu wystawionego na wolę innych, którzy interpretują i odpowiadają jej, itd. Praca identyczności uczy nas tylko, czym ktoś jest, nie kim oni są; i jakaś polityka oparta na syngularności rozumianej przeze mnie jako pojedynczości innego, nie zamyka przestrzeni etycznego życia. Wydaje mi się, że Levinasowska etyka może wyjaśnić to, dlaczego potrzebujemy krytyki opresji (rasowej, seksualnej, klasowej), która jest wrażliwa na pojedynczość innych, ale nie może dostarczyć narzędzi, by zanalizować strukturalne nierówności, które zdradzają tę syngularność-pojedynczość i to w pierwszej kolejności. Moim zamiarem tym samym jest obnoszenie się z apelem, by każdy czyn był etyczny- stawiam tutaj na pierwszeństwo etyki ponad wszystko, byśmy ostatecznie podjęli ludzkie wyjście od aktywności do teraźniejszości.
W rozdziale trzecim przechodzimy do myśli A. MacIntyre’a, w którego pracach cnota i odpowiedzialność nabierają szczególnego sensu. Po skończonej Wojnie w Wietnamie społeczeństwo Amerykańskie nie mogło zająć oficjalnej postawy odnośnie tej wojny. Tak różne wymiary ludzkiego humanizmu i nie tylko, uwikłane były w narzucającą się rzeczywistość. I dzisiaj też powszechnie mamy do czynienia z “fragmentaryzacją” osób, ale z krwi i kości. Teoria ‘zjednoczonego społeczeństwa’ Alisdaire’a MacIntyre’a (common society)usiłuje wyjść tej ‘fragmentaryzacji’ naprzeciw. A. MacIntyre jakby powtarzał zawsze: “będę lepszy”. I przedstawia dobra, reguły (“rule” jako prawa), cnoty, w rezultacie których nabywamy praktyki (por. artykuł A. MacIntyre, Plain Persons and Moral theory). Jakie są racje gry w piłkę? Zdobycie sprawności. Dobra w ujęciu MacIntyre’a ukazują to, co posiedliśmy w doświadczeniu. Trzeba umieć rozróżnić to, co ogólnie czyni mnie szczęśliwym od tego, co aktualnie sprawia, że jestem szczęśliwym. Czy chcemy czy nie chcemy powinniśmy oprzeć się na dobrym sądzeniu, opinii (phronesis- good judgement). Musimy zrobić (to), co uważamy za najrozsądniejsze. Alisdaire MacIntyre powołuje się również na ludzkie inklinacje i prawo naturalne, które nie zamierza zmieniać. W odróżnieniu od emotywizmu Jean-Paul Sartre’a (bazowaniu jedynie na czynieniu decyzji), utylitaryzmu (możemy rozpoznać życie zaledwie), deontologii Kantowskiej powinności (czynieniu tego, co niezbędne), szkocki myśliciel opiera się na autorytecie Arystotelesowskich cnót. Główne dzieło MacIntyre daje początek nowemu sposobowi myślenia w etyce, a raczej stanowi próbę odnowienia Arystotelesowskiej filozofii moralnej.
Alisdaire MacIntyre przeciwstawia filozofii postmodernizmu tradycjonalistyczny antymodernizm. Kwestionuje on sposoby myślenia wywodzące się z dominującej w naszej epoce kultury filozoficznej oświecenia. Poglądy MacIntyre są inspirowane marksistowską krytyką liberalizmu oraz splotem wartości moralnych intelektualnych konstytuujących chrześcijaństwo w swej katolickiej odmianie. Na konferencji w 2009 roku w Notre Dame, w stanie Indiana, zatytułowanej “Co w miejsce katolicyzmu”, wspominał on francuskiego poetę Charles Péguy (1873–1914), który jest autorem takich powiedzeń jak: “Grzesznik jest skarbem Bogu, którego On nigdy nie odrzuci pomiędzy ciernie przydrożne/…/ Kochać znaczy przyznawać rację istocie kochanej, która się myli/…/ Kto nie wykrzyczy prawdy wtedy, gdy ją zna, staje się sojusznikiem kłamców i fałszerzy/…/ Mała nadzieja to ta, która wciąż się zaczyna/…/ Nie jest chrześcijaninem ten, kto nie poda ręki drugiemu/…/ Świat jest pełen porządnych ludzi. Poznaje się ich po tym, że świństwa robią bardzo nieudolnie/…/ Wiara jest katedrą, miłość szpitalem, ale obie bez nadziei byłyby tylko cmentarzem.” Alisdaire MacIntyre w swym wystąpieniu zwracał na narrację osób, na ich progres oraz regres, ale przede wszystkim czytał w myślał studentów i zachęcał do ich pielęgnowania wartości w chrześcijańskim wychowaniu dzieci. Bo tu chodzi nie tyle o moralność, ile zdolność życiową rodziców. A jaka jest zdolność kościoła, by tę sytuacje polepszyć, zapytuje retoryczne szkocki myśliciel. Myśliciel wskazywał na korekty systemu edukacji, na rozwój społeczeństw: przywołując cywilną wojnę Ameryki wyraził się o niej jako o najbardziej destrukcyjnej wojnie. Konflikt między społeczeństwami, a więc trzeba postawić w końcu pytanie: jak dobrzy jesteśmy? Oto narracja życia jest w konflikcie z zeświecczonym umysłem. Postawmy na rozwój nasz osobisty, ale i rozwój instytucji chroniących osób, również na pewną stabilizację i jedyną, bo ludzką racjonalizację powszechnego życia. Wszyscy ludzie budzą zawiść, Alisdair MacIntyre wyraził się tam w pewnym momeńcie. Myśliciel powoływał się na nasze osobiste “szaleństwo”, “szleństwo osoby”. Bóg jest Żydem, często postępujemy tak, jakbyśmy tylko tej tezie dawali posłuch. Dziecko- jest po urodzeniu… A rozumne spojrzenie na życie osób zależy od naszych uczuć i wyborów, musimy wziąć to pod uwagę. Trzeba ostatecznie zapytać o to jak mamy polepszyć życie nasze, jak zachowujemy pamięć w naszych społeczeństwach…, jak ludzie pracują razem. W obliczu różnych wymiarów naszego humanizmu musimy konfrontować miłosierdzie i sprawiedliwość, myśliciel przywoływał tutaj poezję i narrację życia. Jeżeli wierzymy w moc sensu, powinniśmy pytać o jakość szans realizacji chrześcijańskiej wolności. Wręcz wobec obecnego pokazu nicości i tego, że jesteśmy zużyci, zmarnowani niejako, przyznać, że nasze metafizyczne postępowanie pociąga za sobą postępowanie polityczne nierzadko. Paradoks naszej potencjalności polega na tym, że potrzebujemy polityków. A przecież jak się modlimy, tak jesteśmy. Przy deprawacji codziennej i ubóstwie życia wręcz trzeba szkół, trzeba warsztatów katolickich nie tylko dla chrześcijan. Nie należy odizolowywać porządku moralnego od bogactwa życia. Stosownie do naszych napięć wewnętrznych musi być budowana w tym względzie nasza polityczna odpowiedź.
W rozdziale trzecim szkicujemy jego krytykę modernizmu, emotywizmu, liberalizmu, opowiedzenie się po stronie racjonalności, jego otwarcie na konieczność cnót. Już nie tyle przebudzenie na Boga, ile nieustanne odsłanianie naszych postaw w służbie społeczeństwu. Teoria cnót MacIntyre’a i wartość wspólnoty. MacIntyre krytykuje etykę, jako etykę powinności tylko. Natura etyki cnót odsłania się w stwierdzeniu: dobrą rzecz czynić, i mieć dobra dyspozycję. Ale w koncepcji MacIntyre’a chodzi przede wszystkim o odsłanianie postaw, motywacji, emocji, bo w ten sposób realizuje się charakter moralny, tzw. habitus osoby. Trzeba dążyć do habitus również w sytuacjach moralnych. Cnoty są doskonałościami charakteru. Cnoty, to są moralne zasady, które odkrywamy rozumowo, a zdobywamy poprzez praktykę realizowaną w konkretnej wspólnocie (in community of charakter). Do moralnych cnót zalicza się: uczciwość, grzeczność, pewność, wspaniałomyślność, sprawiedliwość. Trzeba jakby zakwitnąć tymi cnotami w życiu. A. MacIntyre mówi w języku angielskim: your flourishing. Chodzi o mądrość, dobry koniec, dobre życie…Myśliciel analizuje etyczny dylemat, mianowicie zbliżając się do moralności zapomina się o istotnej części etyki- charakterze osoby i jak osobowy moralny wzrost jest dopingowany-wspierany…charaktery w ogólności są tymi społecznymi rolami, które dostarczają kultury z jej moralnymi definicjami. Tak więc od niedawna moralność definiuje charakter osoby, zobligowuje do realizacji charakteru kulturowego. Self czyli moje Ja zależy jeszcze nierzadko od społecznego wcielenia li tylko i braku racjonalnej historii jego własnej. A. MacIntyre krytykuje moralny namysł subiektywny (por. moral judgement subiective). W pracy „After Virtue” rozdział drugi i trzeci myśliciel przeznacza na krytykę współczesnego emotywizmu. Emotywizm (od łac. emotus – poruszony) – kierunek w metaetyce, sformułowany przez angielskiego filozofa analitycznego Alfreda Jules’a Ayera, głoszący, iż etyczny namysł, a także wynikające z niego postanowienia, mają jedynie charakter ekspresji subiektywnych doznań i uczuć jednostki. Emotywizm uznaje oceny oraz normy za pseudozdania, które pozornie stwierdzają stan rzeczy, w rzeczywistości natomiast są wyrazem irracjonalnej i emocjonalnej postawy skłaniającej do zajęcia podobnego stanowiska w danej sprawie.Ale jak wtedy wyjaśnić jawiące się tutaj różnice i niezgodności ? W emotywizmie nie ma ostatecznego kryterium, emotywizm chce przedstawić obrachunek wszystkich sądów. Według MacIntyre’a oszacowane sądy są jedynie wyrażeniami preferencji, uczuć, tak daleko jak są moralne i oszacowane w charakterze…
Odmawiamy jeszcze sobie samemu doświadczenia, tj. osiągania dóbr wewnętrznych…A musimy przypomnieć sobie choćby naszą czystość dziecięcą! Zatem ad rem. Cnota to nabyta ludzka cecha, której przestrzeganie i posiadanie umożliwia nam osiąganie dóbr wewnętrznych wobec praktyk, cechą, której brak skutecznie uniemożliwia nam osiąganie tych dóbr. A praktyka, „to jest wszelka spójna i złożona forma społecznie ustanowionej, kooperatywnej działalności ludzkiej, poprzez którą dobra wewnętrzne wobec tej działalności są realizowane w procesie dążenia do uzyskania tych standardów doskonałości, które są właściwe i które po części definiują tę formę działalności, i mają taki rezultat, że ludzka zdolność do osiągania doskonałości oraz ludzkie pojęcie celów i dóbr ulegają systematycznemu poszerzeniu.”( zob. A. MacIntyre’, Natura cnoty, w: Znak 471(8) 1994s.38) Układanie cegieł nie jest praktyką, ale jest nią architektura… Dobra wewnętrzne istotnie są wynikiem dążenia do wyróżnienia się, bycia najlepszym, ale charakteryzują się tym, że ich osiągnięcie jest dobrem dla całej wspólnoty biorącej udział w tej praktyce.(por. Alisdair MacIntryre, After Virtue, Notce Dame University Press, Notre Dame, Indiana, Secondo editio, 1984; por. Znak 471(8) 1994s, s. 41) Piszę na ten cnoty włączając się, jak wierzę, w dyskusję na temat obrony cnót wobec współczesnego zagrożenia zacierania pojęcia cnoty, wręcz zupełnego wymazywania go, przy podtrzymywaniu licznych pozorów tylko cnót pośród społeczeństw naszego świata…
W rozdziale czwartym wyrażamy tezę, iż człowiek jest kształtowany przez wspólnotę, do której należy… nie można pomyśleć sobie jednostki ludzkiej poza jakąkolwiek wspólnotą. Myśliciel pisze: „Nie ma innego sposobu bycia zaangażowanym w formułowanie, rozwijanie, racjonalne uzasadnianie i krytykę opisów praktyki racjonalności i sprawiedliwości poza określoną tradycją, w konwersacji, współpracy oraz konflikcie pomiędzy tymi, którzy zamieszkują tę samą tradycję. Nie ma płaszczyzny, żadnego obszaru badawczego, jakiegoś sposobu uczestnictwa w praktyce rozwijania, oceny i akceptacji czy odrzucania racjonalnych argumentów z wyjątkiem tego, który oferuje pewna określona wspólnota.” (Alisdair MacIntyre, Whose Justice? Which Rationality? ,s. 350) MacIntyre poszedłby za stwierdzeniem świętego Tomasza: „Ciebie pragnę Jezu.” Ale on mówi: „będę lepszy.” Zajmuje on nie tyle arbitralną sytuację Tomasza, co postawę praktycznego rozsądku (practical reasonning). Co jest dobre dla mnie, wpierw to rozważam. Ale przede wszystkim chodzi tutaj o jedyne widzenie drugiej osoby. Jestem partykularny. I tak A- jest dobrem, Y- jest potrzebny. W rezultacie reakcja może być partykularna albo uniwersalna. Stąd wreszcie Y urzeczywistniono, zostało uczynione, powstał czyn (action). W odróżnieniu od niepoprawnego emotywizmu w teorii cnót MacIntyre’a, zrobić decyzję, to uczynić innych zdolnych do czynu, szczęśliwymi. Narracja mojego życia jest umowna. Na przykład z koncepcji MacIntyre’a wynika, że skoro nie posiadam pieniądza, to znaczy- że nie mam pieniądza jako Dobra.
Funkcją tego co ludzkie (human) jest spożytkować życie. Ale tutaj zauważmy: moja partykularna szczęśliwa decyzja jest inna od twojej szczęśliwej partykularnej decyzji. Św. Tomasz przedtawił narrację złej osoby, która jest różna od narracji pełnej osoby MacIntyre’a (ordinary Plain Persons). W tym względzie historia człowiecza okazuje się niebezpieczna, np. mogę wybrać jakiś strach etc. Przeważnie ludzie nie są umówieni odnośnie racjonalnych reguł. Czy umię zająć postawę, słuszne stanowisko (right way). MacIntyre jakby chciał nam teraz powiedzieć: “będę lepszy”. Ale na ile już teraz jestem dobry. Oto pytanie, które ostatecznie wyłania się z tych analiz szkockiego myśliciela. Potrzebujemy wybrać środek do zrealizowania cnót, kształtować różne postawy i dyspozycje. Etyka cnót różna jest od etyki czynu. Czyn staje jakby u początku wielkiego zadania ukształtowania pełnego człowieka. Teoria cnót jest w tym względzie otwarta na Boga. Etyka cnót odnosi się w pierwszym rzędzie do charakteru osoby. Oto mam być uczciwym, szczęśliwym, mam umieć się zachować. W związku ztym musimy rozumieć się, rozumieć siebie, musimy praktykować. I tak przy pieczeniu ciasta trzeba znać technologię smacznego wypieku, ale także na przykład należy zebrać składniki niezbędne do jego wypieku, mąkę, jajka, aromaty. Potrzebujemy osiągnąć pewną zdolność. Potrzebujemy tym samym więcej zasad. Zdobyłem wiedzę o pewnych zasadach, posiadłem je habitualnie. I teraz wiem lepiej na przykład, co znaczy nie zabijać. I ty też. You flourishing, jesteś szczęśliwy. W różnych sytuacjach życiowych “podpieramy się” nadto Objawieniem zaczerpniętym z Biblii. A przed nami sprawiedliwość, która jawi się nieustannie wielkim zadaniem dla nas. Ale co powiedzieć na przykład o ekstremalnych przypadkach w podejmowaniu moralnych decyzji? MacItyre zdaje się nam podpowiadać jedno rozwiązanie tej kwestii: jeśli praktykujesz cnoty, to najrozsądniejsze podejście czyli cnota jest zawsze możliwa.
W „Etyce i polityce”(Pol. Wydanie 2009) polemika A. MacIntyre’a z niektórymi interpretacjami Arystotelesa wprost prowadzi do kluczowego pojęcia złego człowieka. Z kolei doktryna Tomasza z Akwinu analizowana jest na tle polityczno-obyczajowego sporu pomiędzy Fryderykiem II a Ludwikiem IX, średniowiecznymi wcieleniami Spartanina i Ateńczyka ? stawką rozgrywki okazuje się cnota umiarkowania. MacIntyre stara się odpowiedzieć na dwa pytania: Jaki sens etyczny, zwłaszcza dziś, mogą mieć prawdomówność i kłamstwo? I czego w tej kwestii możemy się nauczyć od Milla i Kanta? W istocie jednak najważniejsza jest kwestia aktualnej kondycji moralnej. Nie jest wcale pewne, czy moralność zachowała współcześnie jakąkolwiek sprawczą moc. W dużej mierze zależy to od sytuacji, w jakiej znajduje się obecnie autonomiczny ludzki podmiot. Wpływ na to mają zarówno idee zrodzone w oświeceniu, jak i konkretne urządzenia społeczne. Ktoś ostatnio zapytał MacIntyre’a o to, jaka jest różnica między konceptualizmem, a Etyką cnót. Czyli posądził myśliciela o pewien idealizm, odnawiając tym samym średniowieczny spór o uniwersalia. Ale ten problem wykracza poza ramy niniejszej pracy.
Moralna sprawczość zależy także od prawa, historii i polityki. (a nie tylko od wewnętrznej realności noumenalnej) Trzeba żyć życiem, które jest dobre! (ang. make your best) Wstępując w życie przychodzimy do gotowych jego form, do gotowej organizacji, formy zaś te i ta organizacja, to wynik pracy długiego szeregu pokoleń, które tworzyły, budowały, uzupełniały, poprawiały wreszcie to, co było złego. Naród polski przeżywa swoją godzinę dziejów, nie zawsze najszczęśliwszą. Źródła tego smutnego i zgubnego dla nas zjawiska należy szukać nie tyle w odległej przeszłości, jak sugerował Roman Dmowski, ale w gonitwie codziennej, otwarciu na wszędobylską konieczność nowości. I tak jak przedtem przez parę stuleci rozwój społeczności naszej, wyszedłszy z właściwej kolei dziejowej, oddalał się coraz bardziej od tej linii, która jej mogła zapewnić wielką przyszłość, tak i teraz zapowiedziawszy się w dziejach (pontyfikat papieża Polaka Jana Pawła II), jako jeden z najpierwszych ludów Europy i gospodarz, naród nasz usunął się w krótkim czasie na tyły pochodu cywilizacyjnego, stracił prawo kierowania własnymi losami i znalazł się w gorszym położeniu od ludów, które nigdy nie znały bytu państwowego. Stan dobrego bytu narodu, to jest możliwe przy osiągnięciu właściwych społecznych instytucji. W tym kierunku znalezienia konkretnego lekarstwa na społeczne a ludzkie problemy świata zdążają i Emmanuel Levinas i Alisdair MacIntyre, ich przemyślenia znajdują wyraz w piątym i ostatnim rozdziale niniejszej pracy. Tak więc etyka bywa gałęzią polityki sensu stricto. Chodzi o byt pewnej osoby z konkretną jakością charakteru. Instytucje nie mogą ‘uniezdolnić’ osoby.
Przechodzimy do analiz MacIntyre’a na temat wierności tradycji. Rozdwojenie to koniec człowieka, wnioski z tekstów obydwu filozofów są w tej kwestii prorocze. Musimy przemyśleć stworzenie, czas i to, co inne. Dla Boga istnienie to za mało. W kosmosie wszystko się dzieje i nieustannie tworzy. Według Levinasa stworzenie jest nie do odzyskania i na zawsze należy do przeszłości. Musimy otworzyć się na inność, podjąć przymierze z Dobrem chcianym. Nieskończoność tak jak rozumie ja myśliciel otwiera na podmiotowość osoby, nawet gdy odpowiedzialność przedstawia on jako wrażliwość albo inaczej subiektywność bez podmiotu. W tym kontekście analizy Alisdaire’a MacIntyre’a na temat praktyk i konkretnych wspólnot są bardzo pomocne. Ta nowa odpowiedzialność podnosi wartość określonej wspólnoty. Przy końcu pracy stawiam więc pytanie retoryczne: w stronę jakiej inwokacji Bliźniego powinniśmy się skierować, ażeby znaleźć życie, które konstytuuje tradycje, w stronę jakiej ontologii inności mamy iść. Twarz a powołanie, Bóg transcendentny aż do nieobecności, przejście od ontologii do myślenia transcendencji, od intencjonalności do odczuwania, aktu użyczania sensu, to tematy wiodące w tej końcowej refleksji. W rozdziale końcowym chcemy widzieć również obecne zwierciadło świata, w powieści życia bowiem wszystko jest poważne, tak więc otwieramy się na inność ‘ciała’. Dla jej opisania Levinas przeznaczył wiele swych tekstów.
Wreszcie przedstawiamy również problem etycznej pewności i niemożliwe (ale konieczne) pragnienie ostatniej fundacji, absolutnego założenia etyki, przez jej twórcze zastosowanie, odpowiedź na wyzwanie sceptycyzmu i rozważenie możliwości rozwoju Levinasowskiej etyki odpowiedzialności w ramach szkicu etyki normatywnej. Przeciw Levinasowskiej „normatywnośći bez norm” opowiadam się za tezą, że myśliciel uczy nas dlaczego mamy być odpowiedzialni za drugich, a nie tyle jak czynić dobro w tej odpowiedzialności. Dostarczając partykularnych norm czynu ryzykujemy zdradę siebie nawzajem, w odpowiedzi któremu jestem wołany do usprawiedliwiania się zawsze na nowo w każdym momencie. Ten brak norm może być frustrujący, zarazem podkreśla bynajmniej siłę etyki Levinasowskiej. Twarz tym samym może być rozumiana jako strona normatywności, ale nie jako jej początek czy źródło. Możemy myśleć o Bogu jako tym źródle, ale możemy też argumentować, że nie ma takiego źródła, że ostatecznie nie ma nic, co „sprawia” czy też gwarantuje odpowiedzialność. Ta słabość etycznego nakazy pozostawia Levinasowską filozofię otwartą na sceptyczne odrzucanie, które nie może być odrzucone raz na zawsze przez filozoficzną argumentację. Zawsze ktoś może zapytać: „czy ja jestem stróżem mojego brata?” Jakaś sprzeczność jednak nie przestaje wciąć nawiedzać etycznego życia jako konstruktywnych zakładów, bo ona jest przed nami. Odpowiedzialność, a tym samym wolność, jest nie tylko w niebezpieczeństwie, ale jest ignorowana i przechodzi nierzadko w moralne zaślepienie. Co się wydarza, gdy prowokacja innego nie jest dosyć mocna, by mogłaby być zaprzeczona w dramatycznym albo sceptycznym geście osoby? Jak należy stosować Levinasowską etykę przy wzorcach wyłączenia i strukturalnego gwałtu, które powodują, że najbardziej podatni na zranienie inni są najmniej często widziani czy słyszani?
Zdarza się, że przestępstwa codzienne prowokacyjnie potwierdzają inność innego (Bliźniego). Niezliczonej liczbie innych pozwala się umrzeć nawet bez okrutnych pasji mordercy. Przedstawiam tutaj normatywność również w relacji do identyczności politycznej teraźniejszej epoki różnych nacji. Społeczna identyczność jest zarazem produktem indywidualnej woli i publicznego podmiotu wystawionego na wolę innych, którzy interpretują i odpowiadają jej, itd. Praca identyczności uczy nas tylko, czym ktoś jest, nie kim oni są; i jakaś polityka oparta na indywidualności rozumianej przeze mnie jako indywidualności (lepsze słowo: pojedynczości) innego, nie zamyka przestrzeni etycznego życia. Wydaje się, że Levinasowska etyka może wyjaśnić to, dlaczego potrzebujemy krytyki opresji (rasowej, seksualnej, klasowej), która jest wrażliwa na indywidualność innych, ale nie może dostarczyć narzędzi, by zanalizować strukturalne nierówności, które zdradzają tę indywidualność i to w pierwszej kolejności. Naszym zamiarem jest obnoszenie się z apelem, by każdy czyn był etyczny- stawiamy tutaj na pierwszeństwo etyki ponad wszystko, byśmy ostatecznie podjęli ludzkie wyjście od aktywności do teraźniejszości, od zakłamania do jedynej klarowności osoby.(koniec)
Data: 2019-06-01
Stanislaw Barszczak, Jak Jas zostal magiem. Dzisiaj w naszej afrykanskiej wiosce mamy zawody sportowe. Poniewaz przynaleze do tzw. wielodzietnej rodziny, a takich w Ghanie, moim kraju, jest bardzo wiele, z niecierpliwoscia oczekuje na szczesliwa chwila wejscia do finalu zawodow. - Mamo, mnie wybierz. Muszę się powstrzymywać, żeby nie krzyczeć. Wbijam paznokcie w drewniany kij, ściskam go mocno, żeby usiedzieć w miejscu. Krople potu ściekają mi po plecach, nie wiem, czy to od porannego upału, czy dlatego, że serce tłucze mi się o żebra. Miesiąc w miesiąc byłem pomijany. Dziś musi wreszcie być inaczej. Odgarniam śnieżnobiały kędzior za ucho i staram się nie ruszać. Mama Agba jak zwykle nie ma zmiłowania, długo przygląda się każdemu z nas, aż nie wiemy, gdzie podziać wzrok. Jej brwi ściągają się w skupieniu, pogłębiając zmarszczki na ogolonej głowie. Z ciemnobrązową skórą i w niepozornym kaftanie Mama Agba niewiele się różni od reszty wioskowych starszych. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że kobieta w tym wieku może być tak niebezpieczna. – Ekhm… – chrząka z przodu Pawel, w mało subtelny sposób przypominając, że on już przeszedł tę próbę. Posyła nam uśmieszek i obraca w dłoni ręcznie rzeźbiony kij, jakby nie mogł się doczekać, aż się dowie, którego z nas pokona w czasie dzisiejszego egzaminu. Większość chlopcow boi się pojedynku z Pawlem, ale ja nie czuję strachu. Ćwiczyłem i jestem gotowy. Wiem, że stać mnie na zwycięstwo. -Janku. Chropawy głos Mamy Agby przerywa ciszę. Słychać zbiorowe westchnienie piętnastu chlopcow, którzy nie zostali wybrani. Imię odbija się od plecionych ścian trzcinowej ahéré, aż w końcu zdaję sobie sprawę, że chodzi o mnie. – Naprawdę? – pytam. Mama Agba mlaska zniecierpliwiona. – Mogę wybrać kogoś innego… – Nie! – Zrywam się na równe nogi i natychmiast posyłam jej ukłon. – Dziękuję, Mamo. Jestem gotowy. Morze brązowych twarzy rozstępuje się przede mną. Idąc, skupiam się na moich bosych stopach ocierających się o trzcinową podłogę, sprawdzam jej przyczepność, żeby zwiększyć swoje szanse na wygranie pojedynku i zdanie egzaminu. Na czarnej macie do walki Pawel pierwszy mi się kłania. Czeka, aż uczynię to samo, ale jego wzrok tylko wznieca we mnie ogień złości. Stoi w nonszalanckiej pozie, świadczącej o braku szacunku, jakbym nie był godnym przeciwnikiem. Jakby uważał, że jestem od niego gorszy. Myśli, że nie mam z nim szans. – Ukłoń się, Janku. Choć w głosie Mamy Agby pobrzmiewa wyraźna reprymenda, nie potrafię się przemóc. Stojąc tak blisko Pawla, widzę tylko jego bujne czarne włosy i kokosowy brąz skóry znacznie jaśniejszej niż moja. To karnacja tych spośród mieszkancow okolic Accry, którzy nie wiedzą, czym jest praca w słońcu. Pawel zawdzięcza to uprzywilejowanie cichemu wsparciu ojca, którego nawet nie zna. Arystokraty, który pozbył się nieprawego syna umieszczając go w naszej wiosce. Odchylam barki do tyłu i zamiast się ukłonić, dumnie wypinam pierś. Pawel odstaje wyglądem od nas o śnieżnobiałych włosach. Od tutejszych chlopcow bezustannie zmuszanych do kłaniania się takim jak on. – Janku, nie każ mi się powtarzać. – Ale Mamo… – Ukłoń się albo zejdź z ringu! Nie marnuj naszego czasu. Nie mając wyboru, zaciskam zęby i pochylam głowę. Na ustach Pawla rozkwita nieznośny uśmieszek. – Czy to takie trudne? – Kłania się znowu, choć nie musi. – Lepiej przegrać z honorem. Wśród chlopcow rozlegają się tłumione chichoty. Mama Agba ucisza je stanowczym gestem. Rzucam im złowrogie spojrzenie, po czym koncentruję się znowu na postaci przeciwnika. Zobaczymy, komu będzie do śmiechu, gdy wygram. – Na miejsca. Obaj cofamy się do krawędzi maty i unosimy swoje kije. Drwiący uśmieszek spełza z ust Pawla, a jego oczy zwężają się w szparki. To instynkt zabójczy. Patrzymy na siebie i czekamy na znak. Mama Agba przeciąga tę chwilę w nieskończoność, wreszcie woła: – Do boju! I od razu muszę się bronić. Nawet nie zdążyłem pomyśleć o wyprowadzeniu ataku, a Pawel już doskakuje do mnie z prędkością geparda. Bierze zamach kijem, mierząc w moją szyję. Ale choć za plecami słyszę stłumione okrzyki chlopcow, ani na moment nie tracę zimnej krwi. Pawel jest szybki, lecz ja potrafię być jeszcze szybszy. Unikam ciosu, wyginając się mocno do tyłu. Pawel nie czeka, aż się wyprostuję – wyprowadza kolejny atak, tym razem tnąc kijem z góry na dół z siłą chlopaka dwa razy większego od siebie. Rzucam się w bok i przetaczam po macie, a kij z trzaskiem uderza o trzciny. Pawel już bierze następny zamach. – Janku! – ostrzega mnie Mama Agba, lecz nie potrzebuję jej pomocy. Jednym płynnym ruchem przechodzę w kucki i wyciągam kij do góry, parując uderzenie Pawla. Trzcinowe ściany aż się zatrzęsły od głośnego trzasku. Moja broń też jeszcze drży, kiedy Pawel zamachuje się znowu, tym razem za cel obierając moje kolana. Odbijam się z wysuniętej do przodu nogi, robię koziołka w powietrzu ponad jego wyciągniętym kijem. Oto moja pierwsza szansa, by przejść do ataku. Wykorzystując pęd, wyprowadzam pierwszy cios. Z mojego gardła dobywa się stęknięcie. Pawel kontruje, przerywając mój atak, zanim na dobre się zaczął. – Cierpliwości, Janku! – woła Mama Agba. – Nie spiesz się. Obserwuj i reaguj. Czekaj na atak. Tłumię wzbierający w piersi jęk i kiwam głową. Cierpliwości, powtarzam sobie. Poczekaj na lepszą okazję… – Właśnie, Jan– odzywa się Pawel cicho, żeby nikt poza mną nie usłyszał. – Słuchaj się Mamy Agby. Bądź grzecznym padalcem. No tak, mogłem się tego spodziewać. To słowo. Ta wstrętna obelga. Wypowiedziana niby od niechcenia. Zawinięta w arogancki uśmieszek. Bez namysłu wyrzucam kij przed siebie. Mija brzuch Pawla o włos. Czeka mnie za to straszliwe lanie od Mamy Agby, ale i tak było warto. Nagrodą jest wystraszone spojrzenie mojego przeciwnika. – Ej! – Pawel spogląda w stronę Mamy, oczekując od niej interwencji, ale nie ma czasu się poskarżyć. Wielkimi oczami patrzy, jak obracam kij do kolejnego ataku. – To nie jest trening! – woła, uskakując przed ciosem w kolana. – Mamo... – Sam sobie nie poradzisz? – pytam ze śmiechem. – No dalej, Paul. Lepiej przegrać z honorem! W oczach Pawla pojawiają się gniewne błyski. Wygląda jak lworożec gotowy do skoku. Wściekle zaciska dłonie na kiju. Zaczyna się prawdziwa walka. Ściany chaty Mamy Agby szeleszczą, gdy nasze kije uderzają o siebie. Wymieniamy cios za cios, wypatrując szansy na kontrę, która przesądzi o wszystkim. Dostrzegam okazję i wtedy… – Uch! Kuląc ramiona, zataczam się do tyłu, fala mdłości podchodzi mi do gardła. Przez chwilę martwię się, że Pawel połamał mi żebra, lecz ból w brzuchu rozwiewa tę obawę. – Stop! – Nie! – przerywam Mamie Agbie zachrypniętym głosem. Z wysiłkiem wciągam powietrze do płuc i wspierając się kijem, prostuję plecy. – Nic mi nie jest. Jeszcze nie skończyłem. – Janku… – zaczyna Mama, lecz Pawel nie pozwala wybrzmieć jej słowom. Już mknie w moją stronę z ogniem w oczach, jego wyciągnięty kij prawie muska mi głowę. Gdy bierze nim zamach, uskakuję na bezpieczną odległość, a potem, łapiąc Pawla na wykroku, dźgam go z całej siły w mostek. – Uch! – Pawel zatacza się do tyłu z twarzą wykrzywioną bólem. Jeszcze nigdy podczas walki w chacie Mamy Agby nie został przez nikogo trafiony. Nie zna tego uczucia. Nie czekając, aż dojdzie do siebie, okręcam się i uderzam go w brzuch. Już mam zadać ostateczny cios, gdy rudawe płachty u wejścia do chaty rozchylają się i do środka wpada zdyszany Zbyszek z rozwianą białą grzywą. Szuka wzrokiem Mamy Agby. – Co się stało? Zbyszek ma łzy w oczach. – Przepraszam – kwili cicho. – Zasnałem. Ja… ja…– Wyduś to z siebie, dziecko! – Nadchodzą! – wykrzykuje wreszcie. – Są już blisko! Groza tej chwili na moment wysysa mi całe powietrze z płuc. Zresztą nie tylko mnie. Wszyscy jesteśmy sparaliżowani strachem. Instynkt przetrwania bierze jednak górę. – Prędko! – rzuca Mama Agba. – Nie ma czasu! Podnoszę Pawla z podłogi. Oddycha ciężko, ze świstem, ale musi wziąć się w garść. Chwytam jego kij i zbieram pozostałe. W chacie panuje wielkie zamieszanie. Wszyscy zacierają ślady. W powietrzu fruwają metry jasnej tkaniny. Powstaje armia trzcinowych manekinów. Czy zdążymy? Trudno powiedzieć w tym rozgardiaszu. Ja robię swoje: chowam kije pod matą ringu, żeby nikt ich nie zobaczył. Ledwie skończyłem, Pawel wpycha mi do rąk drewnianą igłę. Biegnę na swoje stanowisko, gdy płachty znów się rozwierają. – Janku! – woła ostro Mama Agba. Zastygam w bezruchu. Wszystkie oczy patrzą teraz na mnie. Nie czekając, aż się odezwę, Mama daje mi po głowie, aż czuję gorące mrówki na plecach. – Wracaj na swoje miejsce! – rzuca surowo. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Mamo Agbo, ja…Nachyla się bliżej z błyskiem prawdy w oczach. Odwrócenie uwagi… Próbuje zyskać dla nas więcej czasu. – Przepraszam, Mamo Agbo. Wybacz mi. – Wracaj na swoje miejsce. Zagryzam wargę, żeby się nie uśmiechnąć, i zwieszam przepraszająco głowę, zerkając kątem oka na strażników, którzy weszli do chaty. Niższy, jak większość okolicznych żołnierzy, wyglądem przypomina Pawla: kokosowy brąz zwieńczony czarną czupryną. Mimo że otaczają go sami nastokatkowie, trzyma dłoń na rękojeści miecza. Zaciska na niej palce, jakby spodziewał się, że któryś z nas go zaatakuje. Drugi strażnik, wysoki i poważny, jest od niego dużo ciemniejszy. Stoi blisko wejścia, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Widocznie ma w sobie choć odrobinę wstydu. Obaj na żelaznych pancerzach noszą dumnie znak króla Sarana. Samo spojrzenie na ozdobnego białego lamparta, symbol monarchy, który ich tu przysłał, przyprawia mnie o ścisk żołądka. Z ostentacyjnym nadąsaniem wracam do trzcinowego manekina. Czuję tak wielką ulgę, że nogi prawie się pode mną uginają. Miejsce, które jeszcze przed chwilą było ringiem, teraz całkiem przekonująco udaje warsztat krawiecki. Po chwili spojrzalem na manekiny wykonywane przez dziewczyny z wioski ozdobione jasnymi materiałami w charakterystyczne wzory Mamy Agby. I przypomnialem byl sobie, ze dziewczyny z naszej wioski obszywaja brzegi rodzimych koszul tymi pieknymi wzorami juz od wielu lat. Mama Agba przechadza się między rzędami chlopcow i przygląda się ich zainteresowaniu jakim oni obdarzaja teraz zwykle manekiny. Mimo nerwów uśmiecham się, widząc, jak ignoruje nieproszonych gości. – W czym mogę pomóc? – pyta w końcu. – Zbieramy podatek – odbąkuje ciemniejszy strażnik. Mamie Agbie wydłuża się twarz. – Zapłaciłam w zeszłym tygodniu. – Nie chodzi o podatek od handlu. – Drugi strażnik toczy wzrokiem po białowłosych sympatycznych nastolatkach. – Wzrosły opłaty za padalce. Wy ich macie dużo, więc będzie was to kosztować. No tak. Ściskam koszulę manekina z taką siłą, że aż bolą mnie palce. Królowi nie wystarczy pognębić mieszkancow wioski. Musi jeszcze ukarać każdego, kto próbuje nam pomagać. Zaciskam zęby, starając się nie myśleć o strażniku, o bólu, jaki mi sprawiło tamto słowo. Padalce. Nieważne, że nigdy nie będzie nam dane stać się magami. W ich oczach wciąż jesteśmy glistami. I nie będziemy niczym więcej. Usta Mamy Agby zmieniają się w cienką kreskę. Przecież nie wytrzaśnie tych pieniędzy spod ziemi. – Podwyższyliście już podatek od mieszkancow naszej wioski w zeszłym miesiącu. I dwa miesiące temu. Jaśniejszy strażnik robi krok do przodu i sięga po miecz, jakby chciał pokazać, że nie będzie się z nikim patyczkował. – Może byłoby mądrzej nie zadawać się z glistami. – Może byłoby mądrzej nas nie okradać. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Nie zdążyłem się ugryźć w język. Wszyscy w chacie wstrzymują oddech. Mama Agba sztywnieje, jej ciemne oczy błagają mnie, bym zamilkł. – Nie możecie bez końca podnosić podatków – oznajmiam. – Ibawici nie zarabiają więcej niż do tej pory. Skąd mamy wziąć tyle pieniędzy? Strażnik zbliża się niespiesznym krokiem. Korci mnie, żeby sięgnąć po kij. Mogłbym zwalić mężczyznę z nóg jednym precyzyjnym uderzeniem; jednym celnym pchnięciem zmiażdżyłbym mu gardło. Dopiero po chwili dociera do mnie, że miecz tego strażnika nie jest zwykłym mieczem. W pochwie pobłyskuje czarne ostrze, metal droższy niż złoto. Majacyt. Stop przygotowany przez króla Sarana przed obławą. Broń stworzona po to, by osłabić naszą magię i wypalać dziury w naszych ciałach. Tak jak czarny łańcuch, który zawiesili na szyi Mamy. Potężny mag moze przezwyciężyć jego moc, ale większość z nas jest bezsilna wobec tego rzadkiego metalu. Choć sam nie władam żadną magią, i tak dostaję gęsiej skórki, gdy strażnik zbliża się do mnie z majacytowym ostrzem. – Na twoim miejscu trzymałbym język za zębami, brzdacu. Ma rację. Powinienem milczeć. Schować urażoną dumę do kieszeni. Dożyć jutra. Ale gdy tak stoimy twarzą w twarz, muszę walczyć ze sobą, żeby mu nie wbić drewnianej igły w to błyszczące piwne oko. Może ja powinienem być cicho. A może on powinien umrzeć. – Sam trzymaj… Mama Agba odpycha mnie tak mocno, że się przewracam. – Proszę. – Wręcza mu garść monet. – Mamo, nie… – odzywam się, ale zamieram pod jej groźnym spojrzeniem. Zamykam usta, podnoszę się i chwytam wzorzystej koszuli manekina. Strażnik przelicza brzęczące brązowe monety w dłoni. W końcu odchrząkuje. – Za mało. – Musi wystarczyć – odpowiada Mama Agba z nutą desperacji. – To wszystko, co mam. Nienawiść aż we mnie kipi, parzy mnie od wewnątrz. To nie w porządku, że Mama Agba musi błagać o litość. Unoszę wzrok i natrafiam na spojrzenie strażnika. Błąd. Nie zdążyłem się odwrócić i ukryć obrzydzenia. Mężczyzna chwyta mnie za włosy. – Au! – krzyczę z bólu. Strażnik rzuca mnie na twarz i przygniata kolanem do ziemi. Na chwilę tracę dech. – Może i nie macie pieniędzy – mówi – ale za to padalcow jest pod dostatkiem. – Chwyta mnie brutalnie za udo. – Zacznę od tego. Robi mi się gorąco, łapię powietrze ustami, zaciskam dłonie w pięści, żeby nie było widać, że się trzęsę. Chcę krzyczeć, chcę mu połamać wszystkie kości, ale słabnę z każdą sekundą. Jego dotyk upokarza mnie i unicestwia. Na chwilę znów staję się mlokosem, bezsilnym jak wtedy, gdy żołnierz wywlekał jego matkę z domu. – Dość! – Mama Agba odsuwa strażnika i przygarnia mnie do piersi, warcząc jak lworożka broniąca młodych. – Dałam wam pieniądze, na więcej nie liczcie. Precz stąd. Podrażniony jej zuchwałością strażnik sięga po miecz, ale ciemniejszy towarzysz chwyta go za ramię. – Chodź. Musimy obejść całą wieś przed zmierzchem. – Wypowiada te słowa spokojnie, ale jakby zaciskając przy tym szczękę. Może ujrzał w naszych twarzach własną matkę albo siostrę, może przypominamy mu kogoś, kogo chciałby chronić. Jego towarzysz na chwilę zastyga w złowieszczym bezruchu. Wreszcie zdejmuje rękę z miecza i tylko tnie nas wzrokiem. – Nauczcie te karaluchy pokory albo ja to zrobię – ostrzega Mamę Agbę. Potem kieruje spojrzenie w moją stronę. I choć leje się ze mnie pot, w środku czuję mróz. Strażnik mierzy mnie wyzywającym wzrokiem. Tylko spróbuj, mam ochotę odszczeknąć, ale język wysechł mi na wiór. W milczeniu patrzymy, jak mężczyźni wychodzą, słuchamy, jak odgłosy podkutych butów nikną w oddali. Siła opuszcza Mamę Agbę; przypomina teraz płomień świecy zdmuchnięty przez wiatr. Podpiera się na manekinie, żeby nie upaść. Już nie jest śmiertelnie groźną wojowniczką, którą znam, lecz starą, niepozorną kobietą. – Mamo… Chcę jej pomóc, lecz dostaję od niej po łapach. – Odejdz! Głupi. Tak mnie nazwała w joruba, języku magów zakazanym od czasu wielkiej obławy. Tak dawno nie słyszałem naszej mowy, że upływa chwila, zanim sobie przypominam, co to słowo znaczy. – Na bogów, co w ciebie wstąpiło? Znowu wszystkie oczy w ahéré zwracają się na mnie. Nawet Zbyszek spogląda z wyrzutem. Ale jak Mama Agba może na mnie krzyczeć? Czy to moja wina, że strażnicy są złodziejami? – Próbowałem cię bronić. – Bronić mnie? – powtarza z niedowierzaniem Mama Agba. – Wiedziałeś, że nic nie wskórasz swoim gadaniem. Za to niewiele brakowało, a wszyscy byśmy przez ciebie zginęli! Robię krok w tył, zaskoczony surową oceną. Nigdy wcześniej nie widziałem w oczach Mamy Agby tak głębokiego rozczarowania. – Skoro nie wolno mi się im przeciwstawić, co my tu w ogóle robimy? – Głos mi się łamie, ale powstrzymuję łzy. – Po co nam trening, jeśli nie możemy się bronić? – Na litość boską, Janku, pomyśl trochę! O innych, a nie tylko o sobie. Gdybyś zrobił krzywdę tym ludziom, kto by obronił twojego ojca? Kto uratuje Tomka, gdy strażnicy przyjdą szukać krwawej pomsty? Otwieram usta, lecz nie wiem, co odpowiedzieć. Ona ma rację. Nawet gdybym zdołał pokonać kilku strażników, nie poradzę sobie z armią. Prędzej czy później mnie znajdą. Prędzej czy później złamią ludzi, których kocham. – Mamo Agbo? – odzywa się cienkim głosikiem Zbyszek. Stoi ze łzami w oczach, uczepiony luźnych spodni Pawla. – Dlaczego oni nas nienawidzą? Mama zgina się pod niewidzialnym ciężarem. Wyciąga ramiona w stronę Zbyszka. – To nie tak, moje dziecko. Oni nienawidzą tego, kim miałeś się stać. Zbyszek wtula się w Mamę, szata tłumi jego łkanie. Mama Agba rozgląda się po izbie, patrzy w oczy innym chlopcom, którzy powstrzymują płacz. – Janek spytał, co my tu robimy. To ważne pytanie. Często rozmawiamy o tym, jak walczyć, a nigdy o tym dlaczego. – Mama sadza Zbyszka na podłodze i kiwa dłonią na Pawla, żeby przyniosł jej stołek. – Musicie pamiętać, że świat nie zawsze tak wyglądał. Był czas, kiedy wszyscy stali po jednej stronie. Mama Agba sadowi się na siedzisku, a zainteresowani jej slowami chlopcy zbierają się wokół niej. Codziennie Mama kończy zajęcia opowieścią lub baśnią, nauką z dawnych czasów. Zwykle siadam z przodu i chłonę każde słowo. Dziś trzymam się z boku, bo jest mi wstyd. Mama Agba miarowo pociera dłonie. Mimo tego, co się wydarzyło, na jej ustach migocze niewyraźny uśmiech, uśmiech, który potrafi wywołać tylko jedna opowieść. Nie mogę się oprzeć, podchodzę bliżej, przeciskam się między chlopcami. To nasza historia. Opowieść o nas. Prawda, którą król usiłował pogrzebać razem z naszymi zmarłymi. – Na początku Orisza była szczęśliwą krainą uświęconych magów. Każdy z dziesięciu klanów został obdarzony przez bogów inną mocą. Jedni władali wodą, inni panowali nad ogniem. Jeszcze inni czytali w myślach, a nawet sięgali wzrokiem poza czas! Choć wszyscy dobrze znamy tę opowieść – od Mamy Agby, od rodziców, których straciliśmy – nie przestaje robić na nas wrażenia. Z wypiekami na twarzy słuchamy o magach posiadających dar uzdrawiania i wywoływania chorób. Nachylamy się bliżej, kiedy Mama Agba opowiada o poskromicielach dzikich zwierząt, o magach trzymających w dłoniach światło i mrok. – Wszyscy magowie rodzili się z białymi włosami – to był znak, że dotknął ich palec bogów. Używali swoich darów, by służyć ludowi Oriszy, a w zamian otaczano ich szacunkiem. Ale nie każdy przychodził na świat z darem. – Mama Agba zatacza dłonią koło. – I dlatego świętowano narodziny nowego maga, cieszono się na widok białych loków. Ci mali wybrańcy do ukończenia trzynastego roku nie byli w stanie używać magii. Dopóki ich moce się nie objawiły, nazywano ich "boskimi." Zbyszek z uśmiechem unosi brodę: bo juz wie, ze jest mieszkancem cudownej krainy Orisza. Mama Agba chwyta między palce pasmo jego białych włosów, znak szczególny, który nauczono nas ukrywać przed światem. – Magowie stali się pierwszymi królami i królowymi Oriszy. To były czasy bez wojen… Pokój jednak nie trwał wiecznie. Gdy rządzący zaczęli nadużywać magii, bogowie za karę pozbawili ich mocy. Razem z magią zniknęły białe włosy… W kolejnych pokoleniach podziw dla magów stopniowo przeradzał się w strach przed nimi, a strach w nienawiść. Nienawiść zaś w przemoc, w pragnienie wytępienia magów. W izbie zrobiło się teraz jakby ciemniej. Wszyscy wiemy, co było dalej. Noc, której nigdy nie wspominamy i której nigdy nie zapomnimy. – Dopóki magowie mieli swoje moce, byli w stanie się bronić i trwać. Ale jedenaście lat temu magia zniknęła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego. – Mama Agba zamyka oczy i wydaje z siebie ciężkie westchnienie. – Jednego dnia magia żyła, następnego umarła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego? Z szacunku dla Mamy Agby gryzę się w język. Mówi tak, jak wszyscy dorośli, którzy widzieli wielka obławę na własne oczy. Z rezygnacją. Jak gdyby bogowie odebrali nam moc, żeby nas ukarać, a może pod wpływem kaprysu. W głębi duszy znam prawdę. Domyśliłem się jej, kiedy zobaczyłem magów innych wiosek w kajdanach. Bogowie umarli razem z naszą magią. Już nie wrócą. – Tamtego nieszczęsnego dnia król Saran nie wahał się ani chwili – ciągnie Mama Agba. – Wykorzystał moment słabości magów i zaatakował. Zamykam oczy, stawiam tamę łzom. Widzę łańcuch, który zarzucili na szyję Mamie. Krople krwi lądujące w piasku. Wspomnienie Obławy przepełnia trzcinową chatę, nasyca powietrze smutkiem. Tamtej nocy wszyscy straciliśmy bliskich, którzy byli magami. Mama Agba wstaje z westchnieniem, znów nabiera siły, z której jest znana. Patrzy po kolei na wszystkich chlopcow w izbie – jak generał przeglądający swoje wojsko.– Uczę sztuki kija każdego chętnego do nauki, bo zawsze znajdą się na tym świecie ludzie, którzy będą chcieli zrobić wam krzywdę. Ale tutaj szkolę chlopcow poległych magów. Choć nie macie już w sobie mocy, aby w przyszłości stać się magami, nadal cierpicie z powodu nienawiści i przemocy. Oto dlaczego tu jesteśmy. Oto dlaczego trenujemy. Mama gwałtownym ruchem dobywa własny rozkładany kij i uderza nim o trzcinową podłogę. – Wasi przeciwnicy noszą miecze. Dlaczego uczę was władania kijem? Powtarzamy chórem mantrę, którą nam wpoiła: – Uderza zamiast ranić, rani zamiast okaleczać, okalecza zamiast zabijać. Kij nie unicestwia. – Uczę was walki w ogrodzie, abyście na polu walki nie byli jak ogrodnicy. Daję wam siłę do walki, ale umiar także jest siłą, którą musicie posiąść. – Mama zwraca się do mnie: – Macie bronić tych, którzy sami się nie obronią. Oto prawda kija. Chlopcy kiwają głowami, a ja wbijam wzrok w ziemię. Znowu prawie doprowadziłem do tragedii. Znowu wszystkich zawiodłem. – No dobrze… – wzdycha Mama Agba. – Wystarczy na dziś. Pozbierajcie swoje rzeczy. Ciąg dalszy jutro. Chlopcy z ulgą wychodzą jeden po drugim. Chcę pójść w ich ślady, lecz pomarszczona ręka Mamy Agby chwyta mnie za ramię. – Mamo… – Milcz – ucina. Ostatni chlopcy rzucają mi współczujące spojrzenia. Łapią się odruchowo za pupy, jakby w myślach liczyli, ile dostanę batów. Dwadzieścia za nieposłuszeństwo… Pięćdziesiąt za odzywanie się bez pytania… Sto za to, że prawie nas wszystkie zabiłes… Nie. Sto batów byłoby zbyt pobłażliwą karą. Wstrzymuję oddech i szykuję się na ból. To nie potrwa długo, mówię sobie. Skończy się, zanim… – Usiądź, Janku. Mama Agba podaje mi kubek z herbatą, po czym nalewa sobie. Ciepłe naczynie ogrzewa mi dłonie, słodka woń napoju wypełnia nozdrza. Marszczę brwi. – Dodałaś trucizny? Kąciki jej ust drgnęły, ale ukrywa rozbawienie pod surową miną. Ja ukrywam swoje w kubku z herbatą, upijam łyk i rozkoszuję się smakiem miodu. Obracam kubek w dłoniach, wodzę palcami po lawendowych koralikach wzdłuż brzegu. Mama też miała taki kubek, tylko ze srebrnymi paciorkami – na cześć Olimpu, i bogini życia i śmierci. Wspomnienia na chwilę pozwalają mi zapomnieć o rozczarowaniu Mamy Agby, lecz gdy smak herbaty zanika, znów ogarnia mnie gorzkie poczucie winy. Mama Agba nie powinna musieć znosić takich szykan. Nie z mojego powodu. – Przepraszam. – Skubię koraliki na krawędzi kubka, żeby nie podnosić wzroku. – Wiem… Wiem, że tylko przysparzam ci kłopotów. Mama Agba, tak jak Pawel, jest Oriszanką, w której nie drzemią żadne magiczne moce. Przed Obławą myśleliśmy, że bogowie decydują o tym, kto się rodzi szczesliwym mieszkancem naszej wioski, a kto nie; teraz, gdy magia zniknęła, nie rozumiem, czemu właściwie służy to rozróżnienie. Mama Agba nie ma białych włosów jak my, mogłaby się wtopić w resztę Oriszan i uniknąć prześladowań. Gdyby się z nami nie zadawała, strażnicy pewnie daliby jej spokój. Jakaś cząstka mojej duszy chciałaby, żeby Mama Agba nas porzuciła i oszczędziła sobie tych cierpień. Jako dobra krawcowa pewnie mogłaby sprzedawać ubrania i nieźle z tego żyć. – Zaczynasz coraz bardziej ją przypominać, wiesz? – Mama Agba upija łyczek herbaty i się uśmiecha. – Zwłaszcza gdy krzyczysz, podobieństwo jest zatrważające. Odziedziczyłeś jej gniew. Nie wierzę własnym uszom. Mama Agba nie lubi rozmawiać o tych, których straciliśmy. Żaden z nas tego nie lubi. Aby ukryć zaskoczenie, upijam kolejny łyk herbaty. – No dobrze. – Z twarzy Mamy Agby znika uśmiech, a pojawia się na niej wyraz troski. – W czasie Obławy byłeś jeszcze dzieckiem. Bałam się, że zapomnisz. – Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał. Jak mogłbym zapomnieć tę twarz niczym słońce? Właśnie tę twarz staram się pamiętać. Samą twarz, a nie zwłoki ze strużką krwi na szyi. – Wiem, że walczysz dla niej. – Mama Agba przesuwa dłonią po moich białych włosach. – Ale król jest bezwzględny, Janku. Prędzej wymorduje wszystkich poddanych, niż przymknie oko na bunt wioski. Kiedy przeciwnik nie ma honoru, trzeba obrać inne, mądrzejsze metody walki. – Takie jak okładanie tych drani kijem? Mama Agba się śmieje, aż marszczy jej się skóra wokół mahoniowych oczu. – Obiecaj mi tylko, że będ ziesz ostrożny. Że poczekasz na odpowiedni moment do walki. Chwytam Mamę Agbę za dłonie i chylę przed nią nisko głowę na znak szacunku. – Obiecuję, Mamo. Więcej cię nie zawiodę. – To dobrze, bo jest coś, co mam zamiar ci pokazać, a nie chciałabym potem tego żałować. Mama Agba sięga za pazuchę i wydobywa spod szaty krótki czarny pręt. Wstrząsa nadgarstkiem, a pręt wydłuża się i zmienia w lśniący metalowy kij do walki. Odskakuję odruchowo. – O bogowie! – wyrywa mi się. Muszę ze sobą walczyć, żeby nie chwycić tego arcydzieła. Czarny metal pokrywają prastare symbole, każdy z nich przypomina o jednej z lekcji udzielonych nam przez Mamę Agbę. Moje oczy, niczym pszczoły zwabione przez nektar, zatrzymują się najpierw na akofenie: dwa skrzyżowane ostrza, miecze wojny. „Odwaga nie musi grzmieć” – wspominam jej słowa. „Męstwo nie musi oślepiać”. Obok mieczy widnieje akoma, serce cierpliwości i tolerancji. Tamtego dnia… Dałabym głowę, że tamtego dnia dostałam od niej lanie. Każdy kolejny symbol odsyła mnie do innej nauki, innej opowieści, innej mądrości. Spoglądam wyczekująco na Mamę. To prezent czy raczej narzędzie, którym wymierzy mi karę? – Proszę. – Kładzie gładki pręt na mojej dłoni. Natychmiast wyczuwam jego moc. I ten ciężar żelaza… Oto broń stworzona do gruchotania czaszek. – Czy to się dzieje naprawdę? Mama twierdząco kiwa głową. – Walczyłeś dziś jak wojownik. Zdałeś egzamin. Wstaję, żeby zakręcić kijem, by ucieszyc się jego siłą. Metal tnie powietrze jak nóż. Żaden wystrugany przeze mnie drewniany kij nie był tak zabójczy. – Pamiętasz, co ci powiedziałam, kiedy zaczynaliśmy treningi? Potwierdzam skinieniem głowy i przedrzeźniam zmęczony głos Mamy Agby: – Jeśli zamierzasz się bić ze strażnikami, lepiej naucz się wygrywać. Dostaję od niej po głowie, ale trzcinowe ściany izby rozbrzmiewają jej serdecznym śmiechem. Oddaję kij, a Mama Agba uderza końcem o ziemię i broń składa się z powrotem w krótki pręt. – Ty już wiesz, jak wygrywać – mówi. – Mam tylko nadzieję, że będziesz wiedział, kiedy się bić. Gdy znowu wręcza mi kij, duma miesza się we mnie z bólem. Bojąc się otworzyć usta, obejmuję ją w pasie, wciągam nosem znajomy zapach świeżo upranej tkaniny i słodkiej herbaty. Mama Agba na moment sztywnieje, ale przytula mnie mocno, kojąco. Potem się odsuwa, żeby coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili płachty u wejścia znów się rozchylają. Odruchowo chwytam czarny pręt i dopiero po sekundzie rozpoznaję mojego starszego brata Tomka. Wysoki, potężnie zbudowany, w jego obecności trzcinowa chatka wydaje się nagle dużo mniejsza. Mięśnie ma napięte, ścięgna rysują się wyraźnie pod ciemną skórą. Spomiędzy czarnych włosów obficie ścieka mu na czoło pot. Gdy napotykam jego wzrok, ostry niepokój przeszywa mi serce. Uslyszalem tylko ostatnie slowa: -"Do domu..." Tata oczekiwal mnie juz u wejścia do chaty. Był pozny wieczor, a ja jeszcze podjalem z nim rozmowe. On w koncu powiedzial mi dawno pamiętne slowa: "Pokażę ci góry..." A pamietasz tato nasza piosenke. I jeszcze raz przed pojsciem spac wspolnie zanucilismy znana nam piesn: 1. - Witaj mój przyjacielu, tak długo cię nie widziałem. -Witaj mój mały, czas spedzony z Toba, zawsze jest piekny. - Powiedz mi przyjacielu, w twojej ojczyźnie, jak tam jest? - Z pewnością jest inaczej, jak znasz to z domu... Spiewamy wspolnie: - Chodź, pokażę ci góry, orla na wietrze... - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie. - A potem bedziemy śpiewac piosenki o tęsknocie i czyms więcej, o tym, co czynie chetnie, kiedy jestem bardzo radosny. 2. - Witaj mój przyjacielu. Wiesz, czasami marzę nawet o księżycu... - Witaj mój mały, marzysz o nim, bo jego światło było juz nie raz wychwalane i bylo tego warte. -Och, zebym byl tylko juz dzisiaj tak duży, jak dorośli... - I ja czasami tego bym chcial, zebym był zaskakiwany, jak to bylo, gdy byłem dzieckiem - zebym byl jak orzeł na wietrze. Wspolnie powtarzamy: - Chodź, pokażę ci góry, - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie... A nasze wysnione przedtem i radosne piosenki, będziemy śpiewać zawsze i wszedzie.
View all posts by sbarszczak2009