Stanisław Barszczak— Wiosna długo nie nadchodziła—
Od autora.
Czym jest ta książeczka w moim ujęciu? Zbiorem szkiców. Sprawozdaniem z podróży. Pierwsza podróż realna po miastach, muzeach i ruinach. Druga- poprzez książki dotyczące widzianych miejsc. Te dwa widzenia, czy dwie metody, przeplatają się ze sobą. Nie wybrałem łatwiejszej formy- impresyjnego diariusza, gdyż w końcu prowadziłoby to do litanii przymiotników i estetycznej egzaltacji. Sądziłem, że należy przekazać pewien zasób wiadomości o odległych cywilizacjach, a że nie jestem fachowcem, ale amatorem, zrezygnowałem ze wszystkich uroków erudycji: bibliografii, przypisów, indeksów. Zamierzałem bowiem napisać książkę do czytania, a nie do naukowych studiów. W sztuce interesuje mnie ponadczasowa wartość dzieła, jego techniczna struktura (jak kładziony jest kamień na kamień w gotyckiej katedrze) oraz związek z historią. Oddać kształt i barwę jakiejś epoki to zadanie przekraczające możliwości każdego pisarza, a w bardzo znacznym stopniu przekraczające możliwości niżej podpisanego. Lecz kiedy on już pisał nieraz te szkice do obrazu ojczyzny ojczyzn, u podłoża jego zamierzeń leżało niewątpliwie pragnienie, by spróbować choć w części wyrazić ducha tej epoki. Spoglądając wstecz na rozciągnięty trakt własnego dzieła, staję się świadkiem nie kończącego się pojedynku w sobie samym, pojedynku między emocjonalną a krytyczną stroną mojej natury, gdzie raz jedna, raz druga strona bierze górę, rzadko godząc się osiągnięciem harmonii ostatecznego kształtu. Nie wytykam sobie żadnego świadomego celu, z wyjątkiem wyrażania samego siebie, moich uczuć, temperamentu, mojej wizji życia. Nie zwracam się do żadnej określonej grupy czy warstwy czytelniczej i nie interesuje mnie, jakie pouczenia czy przesłania wynikają dla nich z moich dzieł. Ci, których konstytucja duchowa upodabnia się do mojej, zareagują na ogół pozytywnie, inni po prostu mnie odrzucą. Jednak osobiście nie przestane eksponować nierzadko “mroczniejszej strony” psychiki ludzkiej, będzie tutaj zawsze sporo umiejętnych niedomówień w opowiadaniu i nastrojowych przemilczeń w dialogach.
I
Jesteśmy w Oberży Młodych w La Rochelle we Francji. Było nas czterech – George, William, Harris I ja. Siedzieliśmy w moim pokoju, rozmawialiśmy o tym, jak bardzo z nami źle – oczywiście z medycznego punktu widzenia. Czuliśmy się wszyscy podle, co budziło w nas poważne obawy. Harris powiedział, że miewa czasem tak gwałtowne zawroty głowy, że nie wie, gdzie góra, a gdzie dół. Na to odezwał się George, że i on ma czasem podobne wątpliwości. U mnie z kolei szwankowała wątroba. Wiedziałem, że szwankuje mi wątroba, ponieważ dopiero co przestudiowałem prospekt opatentowanych pigułek na wątrobę, gdzie wyszczególnione były rozmaite objawy, na podstawie których człowiek może rozpoznać, że szwankuje mu wątroba. Miałem je wszystkie. „Wszystkim nam brakuje szczęście- śpiewa Kasia Kowalska- masz to na co godzisz się… każda droga jest łatwiejsza, gdy widzisz to, co dobre jest.” Po pewnym czasie deszcz przestał padać, wypogodziło się. Na dziedzińcu Oberży stanąłem przed scena: Chłopak miał na imię Max, teraz zdrętwiał jakby na moment: „słuchał słów wróżki, próbował uświadomić sobie ich znaczenie, potrząsnął głową, obejrzał się krótko, żeby sprawdzić, czy świat wokół niego jest wciąż taki sam, w końcu pochylił się nad stołem. – Pani faktycznie potrafi fruwać? – Tak jak my wszystkie. – Wy wszystkie? To jest więcej wróżek? – Ach, jesteśmy niezliczone. Mimo to ledwo nadążamy z naszymi terminami. Ludzie mają zbyt wiele życzeń. Max zaciągnął się papierosem i w zamyśleniu pokiwał głową. Jeśli chodzi o miłość, od razu wiedziałby, czego sobie życzyć. Umawiał się na przykład od dwóch miesięcy regularnie na badmintona z Rozalią z reklamy pasty do zębów i do niczego więcej między nimi nie doszło poza kilkoma pobieżnymi cmoknięciami w policzek.” Czy któraś z brukowych gazet nie zaproponowała jej przypadkiem pięćdziesięciu tysięcy za ujawnienie jakichś przepisów kulinarnych? Wydaje mi się, że coś na ten temat słyszałem. Ale zaraz tez wyszedłem stamtąd ku miastu, które odwiedzam, dumne La Rochelle, z jego trzema wieżami z XIV stulecia, broniącymi wejścia do portu. Mogłem się zanurzyć w konspekt mojej myśli. Jak powiedziałem jeszcze nieustannie kochamy siebie więcej niż drugiego. Przykład: wybór Pana Donalda Tuska na prezydenta Rady Europy. Przy mojej skromnej mocy realizacji marzeń, wrócę jeszcze do Ząbkowic Będzińskich, w których spędziłem w sumie dwadzieścia jeden lat. Dąbrowa Górnicza zabrała to Osiedle z czasem pod swoją kuratelę. Ale dla mnie ta mała ojczyzna zawsze będzie nazywać się Ząbkowice. Moja mała ojczyzna- Ząbkowice moje- wszystko zmierza teraz ku faszyzmowi, nikt nie może zatrzymać tutaj faszyzmu. Jak Izrael zniszczy Hamas, tak konkurencja lokalna zniszczy harmider i wszędobylską tutaj kiedyś obywatelską inicjatywę. Przed kilku dniami zatrzymałem się w Ząbkowicach jeszcze raz pod koniec mijającego lata, by stwierdzić: nie żyję tam. Choć jeszcze próbuję i tam podnieść różne głosy obecnego świata. Tutaj znów należę do Lewicy. A moim współziomkom, którzy ręczą, że ich jakoś zdradzam, powtórzyłem teraz jak mi się wydaje nazbyt precyzyjnie i jasno: „nie będę tu żył, bo ja walczę o to miejsce!” Powinniśmy ukarać okupację ojczyzny ojczyzn i zacząć wspierać na nowo małą ojczyznę życiem dla niej. Mówiłem więc: tutaj wszystko się zaczęło, tutaj kiedy miałem trzy lata przywiozła mnie z Domu Dziecka w Sosnowcu ( ul. Szczecińska) moja matka, owszem przenosiła mnie „grubaska” w zimie przez wiadukt do przedszkola Huty Szkła Okiennego, które znajdowało się po drugiej stronie torów, ale tutaj od razu stałem, powiedziałbym… Jeszcze przechowuję moje zdjęcie z przedszkola, w białej koszuli grubasek, młody chłopak o mętnym spojrzeniu onanisty i chodzie zwierzęcia wietrzącego niebezpieczeństwo. Nadszedł czas, że pobliskim kościele stawałem podczas nabożeństw na ławce, a ksiądz idąc z tacką pogłaskał mnie po czuprynie. Tutaj z mamą zawsze staliśmy, trwaliśmy w kościele. Chciałem po latach zamieszkać tutaj. Wówczas zaledwie przed dziewięciu laty, gdy przebywałem w „Domu mojej mamy”, a więc zupełnie niedawno, na ulicy Związku Orła Białego, zaczęły się wspomnienia, teraz one trwają wciąż, ale juz jakby nowe i niekończące się wspomnienia o życiu dla tej małej ojczyzny, choć niekiedy daleko stąd. Tam posiadałem zbiór białych kruków i książek o sprośnej tematyce, które wypożyczał nawet za dziesięć dolarów dziennie – oczywiście właściwym ludziom. Jeszcze czasami przemierzam przestrzeń koło „Domu Piętków”, okazałej kamienicy, tutaj droga skręca się ku mojej kiedyś posesji na Związku Orła Białego 36. Pan Piętka przynosił mamie regularnie prasę katolicką. Nie słyszano, żeby ten człowiek miał kiedykolwiek żonę czy dzieci. Pan Jerzy zmarł niedawno. A ja, obieżyświat został sam. Bóg wam zapłać za modlitwę współobywatele tej krainy, bym wytrwał na drodze mojego kapłańskiego powołania. Całe moje dzieciństwo i młodość upłynęły pod wielkim wpływem mojej matki i jej rodziny. Urodziłem się w Tarnowskich Górach. Matka moja była osobą energiczną i niezależną. Mogę ją nawet nazwać pierwszą polską sufrażystką. Więc gdy ojciec wyjechał do Krakowa, uciekła do Zagłębia. Takie to gwałtowne wydarzenia poprzedziły moje przyjście na świat. Ryzykowała przy tym wiele. W owe czasy mąż mógł żonę sprowadzić, uciekając się do pomocy policji, mógł zabrać jej dziecko. Teraz w każdej sprawie musi wypowiedzieć się biegły, lekarz państwowy. Znakomity pisał brazylijski Paulo Coelho wspomina w jednym z wywiadów o swojej drodze na szczyty. „-Torturowano Pana? -Tak. Do więzienia wtrąciły mnie grupy paramilitarne – rząd popierał ich represje, ale oficjalnie się do tego nie przyznawał. Stosowano różne tortury. Zamknięto mnie nago w ciemnej maleńkiej celi, gdzie było potwornie zimno i włączono syrenę. W takich warunkach nie trzeba człowieka dotykać – i tak wariuje. Ta tortura nazywała się “lodówka”. To była okrutna faza mojego życia. Myślę, że nigdy o tym nie napiszę. Doświadczenie nienawiści jest czymś bardzo negatywnym, nikomu w niczym nie pomoże.- Czy po tych doświadczeniach doszedł Pan do jakichś wniosków o naturze zła?- To temat mojej następnej książki. Do małego miasteczka przybywa obcy i proponuje, żeby zło uczynić bezkarnym. Jak zareagują ludzie? Jak zachowają się nasze instynkty – skłonność do zemsty, do sadyzmu… W człowieku jest i dobro, i zło. Bez względu na to, czy uznamy, że zło jest w nas, czy też że jest na zewnątrz, jesteśmy za nie odpowiedzialni. My je kontrolujemy. Dziecko nie ma pojęcia, co jest dobre, co złe, dlatego jest zdolne do okrucieństw.-walczy się z czasem – należy spędzić w określonym miejscu 70 dni. Drogę dyktują sny. To właśnie wtedy odkryłem kobiecą stronę mojej duszy. Udało mi się to zaakceptować dopiero w 1994 roku – napisałem wtedy książkę Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam….-Pisze Pan książkę w kilkanaście dni.-Tak. Ale to, co czytamy, to efekt narodzin, ciąża trwa długo. Ten proces odbywa się we mnie bez mojego udziału. Nie wiem, kto jest ojcem.” Kilka razy miało dojść do mego spotkania z ojcem, ale zawsze coś stanęło na przeszkodzie. Przed I Komunią świętą, jak zapamiętałem, znaleźliśmy ojca w jego domu. Więcej ojca swego nie widziałem. Zamieszkaliśmy z mamą w Ząbkowicach. Tam się wszystko zaczęło, od razu stałem, na Związku Orła Białego zaczęły się wspomnienia. Na wodach pobliskiej zbiornika ‘Pogoria’ nie urządzano regat, przynajmniej ich tam nie widziałem, a szkoda. Ale w okresie wakacji były narty wodne, pływanie na deskach z jednym skrzydłem, wyobraźcie sobie wielką grupę ‘narciarzy’ płynących pod wiatr, niczym owady bez jednego skrzydła. Coś pięknego, na tle błękitnego nieba. A teraz z każdym dniem widzę coraz wyraźniej, jak bardzo mężczyźni są słabi, niestali, niepewni siebie, dziwni… Choć moim celem jest zrozumieć miłość i choć nieraz cierpiałem za sprawą tych, którym oddałem serce, muszę przyznać, że ci, którzy dotknęli mojej duszy, nie rozbudzili mojego ciała, ci natomiast, którzy dotknęli mojego ciała, nie poruszyli mojej duszy. Zacząłem jeździć po świecie, jak wiecie. Odwiedzałem statki pasażerskie Norwegii, za mahoniowym kontuarem tkwili odpowiednio eleganccy i nienaganni barmani. Były wakacje i spacery po pięknie odnowionych salach(Refektarzu), Pałacu Papieży w Awinionie. Mogłem pieścić jedyne spojrzenia na szerokie promenady Buenos Aires. Oddawałem się urokowi oceanicznego nabrzeża w iście amerykańskich dzielnicach Singapuru. Ostatnio z Monachium przyjechałem z sercem na temblaku… A teraz przyjechałem do Francji w poszukiwaniu nowych talentów. Poczułem jeszcze raz, że oto rozpoczyna się wielka przygoda, o której tak gorąco marzyłem przez całe dzieciństwo i wiek dojrzewania na głuchej prowincji – krainie suszy i facetów bez przyszłości, w mieście, gdzie ludzie żyli w niedostatku, choć uczciwie, gdzie wiodłem nudną i pozbawioną sensu egzystencję. Teraz stanę się panem świata! I ta dzielnica La Rochelle, Les Minimes, oczarowała mnie- Bajeczna plaża, błękitne niebo…Zanim się rozpakowałem, chwyciłem kapielówki – ostatni nabytek – wciągnąłem je na siebie i choć dzień był pochmurny poszedłem prosto na plażę. Ocean napawał mnie obawą, ale zdobyłem się na odwagę i wszedłem do wody. Nikt na plaży nie miał pojęcia, że był to mój pierwszy teraz kontakt z oceanem, z prądami morskimi, spienionymi falami i z wybrzeżem La Rochelle. Było potem dużo spacerów po mieście. Czego szukałem w La Rochelle? Wiem, że pewnego dnia przyjechałem do Paryża, wiem, że jakiś czas żyłem na kredyt robiąc to, co robią inni, i widząc to, co inni widzą. Tego popołudnia wszystko szło źle, bo moje polskie zwyczaje nie pozwalały mi co chwila przechodzić z jednego chodnika na drugi, ażeby oglądać nieinteresujące rzeczy na słabo oświetlonych wystawach jakichś ulic, których nazw już sobie nie przypominam. Ale cieszyłem się na sam widok arkad, które już pokochałem przed laty w Bolonii. Ale nazajutrz z rana opowiedziałem potężny kawał swojego życia Biskupowi La Rochelle. – A może chcesz podrzeć tę kartkę i zapomnieć, że kiedykolwiek tu byłeś? Ostatnia szansa. Przełknąłem ślinę. – Nie, proszę Ekscelencji. Naprawdę chcę dla Was pracować – powiedziałem najobojętniej, jak mogłem. Uścisnął mi prawicę. W odpowiedzi wieków jakbym słyszał: – Musisz być twardy, synu. Jak to się zacznie, będziesz musiał żyć w nieprawdzie. – Już mi Ksiądz Biskup mówił. Nie przeszkadza mi to. Jestem gotowy. Tego popołudnia odważyłem się iść do Katedry świętego Ludwika, którą jako katolicy przejęliśmy w drugiej połowie XVII stulecia. Poczułem się w żywiole, istny Prezbiter Jan, którego zaginione królestwo z legend i pieśni kryło niezliczone cuda, dlatego należało o nim tutaj opowiedzieć. Po pięknej celebrze udałem się z powrotem do Oberży Młodych. Był piękny wieczór. Atlantyk zwracał swe wody nabrzeżu, więc znów zanurkowałem w ciepłym Atlantyku. Jeszcze raz teraz zbliżam się przez Bramę Królewską do wielkiego miasta. Zaskakuje mnie jedyne popołudniowe światło natury. I jakbym spojrzał na dziewczynę jakąś, bojąc się jednak patrzeć jej prosto w twarz. Czy to była moja matka?… Jej miodowe oczy rozbłysły w kredowym świetle wpadającym zza szyby. I pomyślałem zaraz: musi istnieć inny świat, bo mam wrażenie, ze to wydarzenie spotkania, ono opowiada moją historię. Jest Bóg, bo inaczej to ja już byłbym królem Stanisławem II Emanuelem albo papieżem. La Rochelle- marzenie jest o wiele głębsze aniżeli niebo. Ale znów jestem w Ząbkowicach. Ulica Związku Orła Białego- tu zaczęły się moje wspomnienia, ta ulica przywodzi mi na pamięć pewien znak, mianowicie znak śniegu, który tu zaobserwowałem pewnego styczniowego bielutkiego dnia-Nie dostrzegałem w płatkach śniegu(w nich) zapowiedzi katastrofy, lecz znaki przywołujące wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa, dzieciństwa czystego i niewinnego. Teraz czułem, że ten niezwykły, baśniowy śnieg daje mi więcej radości niż ujrzane po latach rodzinne miasto. Czy jestem poetą, a w jednym z wczesnych wierszy, ciągle jeszcze nie znanym polskim czytelnikom, chciałem napisać, że choć raz w życiu śnieg prószy również w naszych snach. Ząbkowice- tutaj nie było bezsennych dla mnie nocy…mimo ze byłem nastolatkiem zaledwie. Wykorzystajmy więc drzemkę bohatera i powiedzmy o nim jeszcze kilka słów. Nie prowadził nigdy życia nieudanego i smutnego, jak w przypadku bohaterów dzieł A. Czechowa. Za to modlił się: Jeszcze pragnę cię Boże, i stoję jeszcze, czy tez próbuję stać, ale już zaraz słabnę. Jeszcze dziś nosze z sobą strach człowieka pamiętającego swoje nieliczne zauroczenia, niczym pasmo cierpienia i wstydu. A tak nie powinno być. Tutaj w Ząbkowicach śmiertelnie bałem się zakochać . A jeszcze dziś się czegoś obawiam, choć nie tak śmiertelnie. Jako prorok muszę cierpieć, bo jako Polacy umieramy, to boli. Ale zaraz w uczuciach moich odnajduję chwile istotnego natchnienia, którego upust możecie znaleźć w następnym akapicie. W kwestii wyboru tematu jednak nie wiem czy się zgodzicie ze mną. Ale do odważnych świat należy.
II
Artur Orton, nadaję mu to nazwisko, pod tym bowiem nazwiskiem poznały go ulice i domy La Rochelle około roku 1978 i wydaje mi się, że powinien przybrać jeszcze raz to imię, właśnie teraz, gdy powraca w te strony, choć już tylko w charakterze zjawy. W książce metrykalnej miasta La Rochelle figuruje jako Artur Orton i wpisany jest pod datą siódmego czerwca 1934 roku. Wiemy, że był synem rzeźnika, że jego dzieciństwo poznało mdłą nędzę, właściwą robotniczym dzielnicom Londynu, i że poczuł tak zwany zew morza. Nie ma w tym nic niezwykłego. Ucieczka w morze, stanowi tradycyjny nadmorski sposób wyłamania się spod ojcowskiej władzy i pewnego rodzaju bohaterskie wtajemniczenie. Nauki geograficzne patronują takim eskapadom, a zaleca je nawet Pismo Święte. Orton uciekł od swego nędznego przedmieścia koloru brudnej róży i wypłynął okrętem na ocean, i przyjrzał się z rozczarowaniem Krzyżowi Południa i zbiegł ze statku w jakimś południowym porcie. Był spokojnym, cichym kretynem. Według praw logiki mógłby (i powinien był) umrzeć z głodu, mimo to, swoją nieokreśloną pogodą ducha, jowialnością, wiecznym uśmiechem i bezgraniczną łagodnością, pozyskał sobie pewną rodzinę nazwiskiem Castro i przyjął to nazwisko za swoje. Z owego pirackiego fragmentu jego historii nie pozostał żaden ślad; wdzięczność jego nie malała jednak z biegiem czasu: w roku 1978 spotykamy go w Australii, wciąż pod tym samym nazwiskiem – Tom Castro. W Sydney poznał czarnego lokaja, niejakiego Billa. Bill nie był piękny, ale posiadał ten specyficzny spokój, monumentalność i solidność, właściwą dziełom architektury i Murzynom po pięćdziesiątce, nieco ociężałym i władczym. Posiadał także inną jeszcze cechę, której pewne dzieła z dziedziny etnografii odmawiają ludziom jego rasy: pomysłowość bliską geniuszowi. Był to mężczyzna pełen przyzwoitości i skromności, z pradawnymi afrykańskimi żądzami stępionymi przez długie obcowanie z kalwinizmem Poza okresami, w których nawiedzał go bóg (zajmiemy się tym nieco później), był zupełnie normalny – z jednym małym wyjątkiem: cierpiał na wstydliwą i długotrwałą bojaźń, która zatrzymywała go na skrzyżowaniach ulic, zmuszając do niespokojnych spojrzeń na wschód i na zachód, na północ i na południe, w trwodze przed nagłym pojazdem, który mógłby położyć kres jego dniom. Orton ujrzał go pewnego wieczora na pustym skrzyżowaniu ulic w Sydney, w chwili gdy wyzwalał w sobie decyzję przejścia na drugą stronę i stawienia czoła wyimaginowanej śmierci. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, po czym podał mu ramię i w zdziwieniu przeszli obaj nie-szkodliwą jezdnię. Od owej chwili, należącej do dawno zmarłego wieczora, został ustanowiony protektorat niepewnego i monumentalnego Murzyna nad opasłym głuptasem z La Rochelle. We wrześniu 1978 roku przeczytali obaj w miejscowej gazecie rozpaczliwe ogłoszenie pt. ubóstwiany nieboszczyk. Pod koniec kwietnia 1977 roku (w tym samym czasie, kiedy Orton powodował wylewy chilijskiej gościnności, tak szerokiej jak chilijskie patia) zatonął na wodach Atlantyku parowiec “Mermaid”, w drodze z Rio do Liverpoolu. Na liście zaginionych znalazł się Roger Charles, oficer angielski wychowany we Francji, pierworodny syn jednej z najstarszych katolickich rodzin Anglii. Rzecz nie do wiary – śmierć młodego Anglika, mówiącego po angielsku z najczystszym francuskim akcentem, któremu zazdroszczono paryskiej elegancji, gracji i erudycji, stała się epokowym wydarzeniem w życiu Ortona, który nigdy na oczy go nie widział. Przerażona i zbolała matka Rogera, nie chciała uwierzyć w śmierć syna i dawała rozpaczliwe ogłoszenia do gazet o najszerszym zasięgu. Jedno z takich ogłoszeń wpadło w miękkie, żałobne ręce czarnego Billa, w którego głowie narodził się genialny plan. Roger Charles był smukłym dżentelmenem, raczej skrytym, o ostrych rysach, smagłej twarzy, czarnych prostych włosach, żywych oczach i o nieznośnie pedantycznym sposobie mówienia; Orton był wylewnym prostakiem, miał ogromny brzuch, absolutnie rozmazane rysy twarzy, nieco piegowatą cerę, kędzierzawe brązowe włosy, nieskończenie zaspane oczy oraz nieobecny i mglisty sposób mówienie. Bill odkrył, że obowiązkiem Ortona jest wsiąść na pierwszy statek płynący do Europy i spełnić nadzieję matki Rogera Charlesa, podając się za jej syna. Plan był szaleńczo naiwny, ale Bill miał umysł nie od parady co raz bardziej subtelny: Bill zdawał sobie sprawę, że dostarczenie doskonałego sobowtóra wytęsknionego Rogera Charlesa było rzeczą niemożliwą. Wiedział także, iż wszelkie podobieństwa, które można było osiągnąć, posłużyłyby tylko dla uwydatnienia pewnych nieuniknionych rozbieżności. Zrezygnował więc z podobieństwa w ogóle. Zrozumiał, że ogromna niedorzeczność roszczenia będzie dowodem wykluczającym jakąkolwiek myśl o fałszerstwie, nikt bowiem nie zaniedbałby w sposób tak rażący najprostszych dowodów tożsamości. Nie wolno nam też zapominać o wszechmocnej współpracy czasu: czternaście lat na południowej półkuli i ciężki los mogą zmienić człowieka. Istniała jeszcze jedna istotna przyczyna takiego postępowania: powtarzające się wciąż, niedorzeczne ogłoszenia w gazecie matki Rogera wskazywały na jej niezachwianą pewność, że Roger Charles żyje jeszcze, i na jej wolę rozpoznania swego syna… Tom Castro, uległy jak zawsze, napisał do lady ze Zjednoczonego Królestwa. Aby ugruntować swoją tożsamość, powołał się na wiarygodne świadectwo dwóch pieprzyków na lewej piersi i na zdarzenie z dzieciństwa – tak smutne, ale tym samym tak pamiętne – kiedy to został napadnięty przez rój pszczół. List był krótki i – podobnie jak jego autorzy – nie przejawiał specjalnych skrupułów ortograficznych. W okazałej samotności paryskiego hotelu wytworna dama czytała list raz i drugi ze łzami szczęścia, i w ciągu paru dni odnalazła w pamięci wspomnienia, o które prosił jej syn. Szesnastego stycznia 1991 r. Roger Charles wkraczał do tegoż hotelu. Pełen szacunku, w przyzwoitej odległości, podążał za nim jego służący, Adalbert Bill. Zimowy dzień był pełen słońca; znużone oczy matki przesłonięte były łzami. Murzyn otworzył okna na oścież. Światło zastąpiło maskę: matka rozpoznała marnotrawnego syna i padli sobie w ramiona. Teraz, kiedy miała go naprawdę przy sobie, mogła już obejść się bez pamiętnika i bez listów, które przysłał jej z Brazylii: były to jedynie ukochane odblaski jego osoby, którymi karmiła swą samotność czternastu ponurych lat. Zwracała mu je z dumą: nie brakowało ani jednego. Bill uśmiechał się dyskretnie: dobroduszny upiór Rogera Charlesa zyskiwał pełną dokumentację. Ad maiorem Dei gloriam. Radosne to rozpoznanie – które wypełnia jak gdyby pewną tradycję klasycznej tragedii – powinno uwieńczyć tę historię, zapewniając szczęście, lub co najmniej możliwość takiego szczęścia, trzem osobom: prawdziwej matce, apokryficznemu i łagodnemu synowi i konspiratorowi wy-nagrodzonemu opatrznościową apoteozą swojego kunsztu. Los (taka jest nazwa, którą nadajemy nieskończonemu i bezustannemu działaniu tysięcy splatających i rozplatających się spraw) rozwiązał to jednak w inny sposób. Pani Lady zmarła w roku 1994, a krewni wytoczyli proces przeciwko Ortonowi o uzurpację tożsamości. Obce były im łzy i samotność, nieobca natomiast chciwość, nigdy też nie uwierzyli w tego grubego półanalfabetę, który tak nie w porę objawił się w Australii w charakterze marnotrawnego syna. Orton miał poparcie niezliczonych wierzycieli, którzy rozstrzygnęli, że ma on pozostać Rogerem Charlesem aby mógł ich spłacić. Mógł także liczyć na przyjaźń adwokata rodziny i antykwariusza. To jednak nie wystarczało, Bill pomyślał, że na to, by zwyciężyć w tej trudnej grze, trzeba zdobyć przychylność jakiegoś silnego nurtu opinii publicznej. Wziął cylinder i elegancki parasol i wyszedł w poszukiwaniu natchnienia na ulice Londynu. Było pod wieczór: Bill włóczył się aż do chwili, gdy księżyc o barwie miodu podwoił się na czworokątnej wodzie miejskich fontann. Jego bóg nawiedził go. Bill przywołał dorożkę i kazał zawieźć się do domu znanego mu antykwariusza. Antykwariusz wysłał długi list do “Times’a”, w którym zapewniał, że domniemany Roger Charles jest bezwstydnym oszustem. List podpisał ojciec Guitton z Zakonu Jezusa. Wiele innych listów, nie mniej katolickich, zostało wysłanych w ślad za pierwszym. Skutek był natychmiastowy, dobrzy ludzie odgadli, że Sir Roger Charles jest ofiarą nikczemnej zmowy jezuitów.
II
Nadeszła wiosna, wabił krajobraz nad Przemszą, ojczyzna zdawała się czarodziejską przystanią. Ta ostatnia wiosna ludzkiego życia. Jak mówiłem wybrałem drogę kapłańską, jednak wydaje mi się brakowało w naszych relacjach uczuć najgłębszych. Ja marnowałem kieszonkowe na zakup książek, bywałem najczęściej roztargniony. Matka nie pochwalała życia, jakie wiodłem, gdyż wiedziała, że przynosi mu mi więcej cierpienia niż radości. Ale nie zapomnę nigdy jej łagodnego charakteru. Bardzo często jej uśmiech pełen był przebaczenia za wszystkie błędy i słabości. Każdy rys szerokiej, pełnej i dobrotliwej twarzy jakby potakiwał radośnie pięknu Życia. Po śmierci mamy poszło jakby w zapomnienie, że więcej nie mam pieniędzy ani przyszłości. W moich podróżach po świecie wałęsałem się po wrzosowiskach, koło rozrzuconych tu i tam, krytych gontem chat, przyglądałem się drwalom ścinającym drzewa, spacerowałem w stronę słońca, mijając cmentarz i uprawne pola. Wspomnienie Ząbkowic zacierało się z wolna. Z czasem znów nabierałem zdrowia i sił i już po krótkim czasie czułem, że muszę znów wziąć się do pracy, tym razem pisarskiej. Albowiem przekonałem się wyraźniej, że byt miłości ukazuje się jako treść relacji osób, a sama miłość przychodzi skądinąd. Relacyjność człowieka wynika z samego faktu stworzenia go „na obraz i podobieństwo” Boga. I tak wspólnota miłości stanowi kryterium poznania świata. Człowiek jest powołany do życia we wspólnocie z innymi ludźmi, więc nie żyje i nie zbawia się sam, ale jako istota społeczna dąży do celu w jedności z innymi. Iwan P.Pawłow powiedział: „Tylko jedna rzecz w życiu naprawdę nas interesuje: nasze własne psychiczne doświadczenie.” Ale jakie jest najbardziej pierwotne doświadczenie człowieka? „Które z wielu pojęć Ja jest najbardziej podstawowe? Które z wielu doświadczeń Ja jest najbardziej źródłowe?… wśród wielu możliwych i faktycznie przeżywanych doświadczeń własnego Ja, doświadczenie Ja jako pewnej swoistej wartości (aksjos) jest doświadczeniem najbardziej podstawowym.”(J. Tischner) Warunkiem koniecznym realizowania przez tak ujęte ‘Ja aksjologiczne’ wartości jest wolność. Ta ostatnia uzewnętrznia się charakterologicznie w spotkaniu osób, w logicznym ciągu wydarzeń. „Doświadczyć źródłowo drugiego człowieka, to spotkać go. /…/ U końca spotkania jawi się możliwość tragedii lub zwycięstwa. Oto filozofia dramatu prof. Tischnera. Przyjaciel Księdza Tischnera, Paul Ricoeur pisał:”…poznaję/…/ siebie tylko wówczas, kiedy rozpoznaję siebie w dziełach innych, które zrozumiałem i które pokochałem. Najkrótszą drogą, która wiedzie ode mnie do mnie, jest myśl innego.” Postawiliśmy na logikę taką a nie inną obecnie…. Chciałbym bynajmniej zauważyć, „dzisiaj umiera w świecie pewna rzecz wielka- prawda. Bez jakiegoś marginesu spokoju prawda umiera” (Jose Ortega y Gasset) Prawdę jako jedyne i niepowtarzalne światło rozwadnia się na kilkadziesiąt świecidełek. Czy widzicie, jak każdy samochód ma inaczej „ustawione” światła. „…postawa będąca mieszaniną sceptycyzmu i dogmatyzmu oraz balansowania między nimi, jest postawą skutecznie uwalniającą współczesnego człowieka od nieznośnego ciężaru pytania o ostateczną prawdę,” mówił Paul Tillich. Powtarzał: „We wszystkich nas, w sposób jawny czy ukryty, swobodny czy ujarzmiony, tkwi jak zadra permanentna rozpacz z powodu niemożności zdobycia prawdy.” Jean Guitton mawiał:”… wszelki kryzys prawdy prowadzi do wzrostu potęgi, uwielbienia siły i czynu”. A człowiek nie przestaje pragnąć teraz, jak myślę „czegoś innego i jak mu się wydawało ’lepszego’: aby prawda była prawdą wszystkich”(Lew Szestow). Od różnych doświadczeń zmierzamy więc ku nowej metafizyce, którą Emanuel Levinas nazywa etyką. Między mną a bliźnim nie istnieje- jak głosi Martin Buber- relacja wzajemności. Owszem istotna jest akceptacja, ale Ja i mój bliźni nie należymy do żadnej całości. Powiedzieć o bliźnim „drugi”, to tym samym przekreślić istotę bliźniego. Bliźni to ktoś niepowtarzalny Wezwanie, które płynie do mnie od tego oto bliźniego, jest jedyne i niepowtarzalne. Ono nie może być pomylone z wezwaniem, które wychodzi od innego bliźniego. Bliźni jest radykalnie odmienny ode mnie. Wartość osoby określa się niekiedy właśnie poprzez taką jej wartość ontyczną. To dlatego mogę bliźniemu się wręcz sprzeciwić. W odróżnieniu od wartości ontycznych tylko wartościom jakościowym- jak powiedziałby D. von Hildebrand- nie przeciwstawia się żadna wartość. I tak osobiście w moich bojach z losem jeszcze czasami idę za Leibnizem sprowadzając uczucia do dążności. Ale zaraz już opieram się na stwierdzeniu M. Schelera, że właśnie uczucia, to jest akty emocjonalne, odsłaniają niepowtarzalny świat wartości. Wydaje mi się, że być szlachetnym, to dzisiaj obdzielać uczuciami, „pozwolić być”. Historia obdarzyła nas teorią obiektywnych norm moralnych w kwestii słusznego działania i tegoż przyjmowania. A moralność od strony zasad: to dążenie człowieka do szczęścia, moralne dobro oraz imperatyw moralny Subiektywna strona moralności przejawia się w sumieniu, które należy uratować za wszelką cenę. Do warunków moralnego postępowania przynależą: wolny charakter aktów ludzkich, cnoty i odpowiedzialność. Człowiek może w konsekwencji zrealizować samego siebie tylko wtedy, gdy spełni misję, do której został powołany-i to w granicach, które wyznacza mu jego dziejowa odpowiedzialność. Ale jest prawdą, że to, czego się pragnie gorąco, często wymyka się, i oto „nadmiar pragnień mści się. I często nie chcąc osiągamy więcej niż chcąc.”(Jean Guitton). Ponieważ wartości moralne nie mają charakteru idealnego i intencjonalnego, lecz obiektywny i realny jeszcze kard. K. Wojtyła dokonał przemiany w ujrzeniu rzeczy takimi jaki są, czyniąc punktem wyjścia etyki chrześcijańskiej nie tyle refleksję nad celem ostatecznym człowieka, co doświadczenie powinności moralnej. Doświadczenie moralne jest przeżyciem swoistości dobra i zła moralnego w aspekcie czynu i jego sprawcy tj. osoby. „Prawdziwa moralność polega nie na trzymaniu się wydeptanego szlaku, ale na tym, by samemu znaleźć dla siebie właściwą ścieżkę i kroczyć nią nieulękle,” zauważył Mahatma Gandhi. Bytujemy w trzecim tysiącleciu ery chrześcijańskiej. I wydaje się nawet, że człowiek nie jest już centrum wszechświata, lecz jego marzeniem tylko. Człowiecze marzenie dzieje się głębiej wręcz jak niebo. Jakkolwiek człowiek kocha siebie jeszcze więcej niż drugiego, to jednak nosi daleko większy niepokój powątpiewania w życie. Jeszcze broni go Chrystus z swoją wspaniałomyślnością. Tak więc doświadczenie niech będzie przeto u początków naszej moralnej drogi, której zwieńczeniem ma być otwarcie na humanistyczną metafizykę jutra w powiązaniu z psychologiczną wiedzą o człowieku. Szczęście zaczynania żyć po raz drugi, jest teraz naszym świętym obowiązkiem. Chciałbym dostrzec wreszcie naszą postawę wobec wartości, która powinna przeważyć ostatecznie o znaczeniu i powadze ludzkiego życia. Czy mi się to udało, Czytelnik to wie, nie mnie o tym mniemać na olsztyńskim bruku.
PS. (wszystko tutaj stanowi licencja poetica autora szkicu, nawet pomysł akapitu drugiego, który zaczerpnął on z Jorge Luisa Borgesa, nie zmieniając przy tym imienia i nazwiska głównego bohatera opowieści, autor)