W czasach rzymskich na terenie obecnego miasta Avignon istniała osada Avenio. W okresie średniowiecza miasto leżało w uniezależnionej od Francji Prowansji. Stanowiło ono ważny ośrodek handlowy w dolinie Rodanu.
Od roku 1309 Awinion stał się siedzibą papieży. Wraz z otaczającymi ziemiami należał do królestwa Sycylii (dynastia andegaweńska). Pałac Papieski (fr. Palais des Papes) – budowla z XIV wieku w stylu gotyckim, w przeszłości (od XIV do XVIII wieku) siedziba papieży. Zbudowana z białego kamienia warownia jest największą gotycką budowlą w Europie (powierzchnia 15 tys. m²). Cały kompleks o znacznej wartości historycznej został w 1995 r. wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Pałac Papieży, to opuszczony zamek o znaczeniu historycznym, religijnym i architekturalnym, o którym mówi się, że to jest „najpiękniejszy i najmocniejszy dom świata”. Ukryte schody i korytarze oraz korytarze prowadzą z piwnic na tarasy. W naszej epoce można zobaczyć tutaj „taras panoramiczny wielkich dygnitarzy”, śliczne piece z kafli, dębowe szafy. Nietypowe przejście będzie ci towarzyszyć spożywając śniadanie na tarasie wielkich osobistości.
Już od spotkania Klemensa V i Filipa IV w czasie swojej koronacji w Lyonie uwidocznił się nowy trend w historii papiestwa, mianowicie podporządkowanie polityki papiestwa polityce Francji. Element francuski zdobył w tym okresie przewagę w kolegium kardynalskim oraz kurii. W 1307 roku Klemens V wziął udział w rozprawie króla z zakonem templariuszy. Przeprowadził na żądanie króla francuskiego ostateczną kasatę zakonu w roku 1312. Po śmierci Klemensa V konklawe trwało 2 lata i 3 miesiące, wybrano papieżem Jana XXII (1316-1334). Pontyfikat charakteryzował się poważnym nepotyzmem oraz żądzą złota – w zamian za obdarzanie urzędami kościelnymi. Papież nie podjął żadnych kroków, by powrócić do Rzymu. Za to zreorganizował kurię, ustanowił dwór papieski w Awinionie, nakazał promulgować zbiór praw obowiązujących w Kościele, zabronił kumulowania więcej niż dwóch beneficjów, rozpoczął tworzenie biblioteki papieskiej w Awinionie i założył uniwersytet w Cahors.
Za pontyfikatu Jana XXII odbyła się zwycięska bitwa pod Płowcami 1331 r. króla Polski Władysława Łokietka z Krzyżakami. Następcą JanaXXII został cysters. Benedykt XII, Jacques Fournier, wyróżniał się poboż¬nością i starannym wykształceniem teologicznym. Pochodził z Saverdun i był synem młynarza. Po studiach teologicznych w Paryżu został opatem w Fontfroide. Jako biskup Pamiers (1317), a potem od 1326 roku biskup Mirepoix, wytoczył wiele procesów inkwizycyjnych heretykom, odbierając gratulacje od Jana XXII, który mianował grudzień 1327 roku go kardynałem-prezbiterem i swoim doradcą. Był autorem traktatów zwalczających błędy m.in. Mistrza Eckharta, Wilhelma Ockhama, Piotra Oliviego i Michała z Ceseny. Już w pierwszych miesiącach swoich rządów zaczął budowę papieskiego pałacu w Awinionie, którego konstrukcja przypomina waro-wnię. Również on – jak jego poprzednicy – nie mógł się wyzwolić spod silnych wpływów króla francuskiego. Stąd spory z Niemcami. Doprowadził do powsta¬nia nowych – surowszych pod względem dyscy¬pliny – konstytucji dla cystersów, franciszkanów (minorytów), benedyktynów, augustianów i kla¬rysek. Wędrownym mnichom nakazał powrót do klasztorów. Na dworze papieskim ustanowił inkwizycję, która odkryła liczne przypadki herezji. Położył nowy dach na Bazylice św. Piotra i odrestauro¬wał Bazylikę św. Jana na Lateranie, myśląc o po¬wrocie do Rzymu. Plany okazały się nierealne, z powodu walk trwających w Italii i Państwie Kościelnym. Prze¬niósł do Awinionu archiwum papieskie. Zmarł 25 kwietnia 1342 roku w Awinionie i spoczął w tamtejszej ka¬tedrze. Benedykt XII prowadził życie prostego mnicha cysterskiego. O jego prostocie w ubiorze świadczył fakt, że nawet po wyborze na papieża chodził w cysterskim habicie. Poprzez swoich wysłanników, rozstrzygnął na korzyść Korony Królestwa Polskiego spór z zakonem krzyżackim w procesie warszawskim w 1339.
Pierre Roger de Beaufort, przyszły papież Klemens VI, urodził się w 1291 r. na zamku Maumont w pobliżu Limoges w rodzinie szlacheckiej jako drugi syn Guillauméa Rogera, właściciela posiadłości Rosier d’Egleton. W wieku 10 lat wstąpił do klasztoru benedyktyńskiego w La Chaise-Dieuw Owerni. Uznany za wybitnie uzdolnionego, w wieku 15 lat został wysłany na studia do Paryżu, gdzie 12 maja 1323 na polecenie papieża Jana XXII nadano mu tytuł magistra teologii oraz licencia docendi, czyli prawo do nauczania na uniwersytecie, mimo, że nie wypełnił jeszcze wszystkich zwyczajowo wymaganych ku temu warunków. Był kolejno przeorem benedyktyńskich klasztorów w St. Pantaleon (1316), Savigny (1323) oraz Saint Baudil w Nimes (1324). W 1326 został opatem Fécamp. Jego kariera przyspieszyła znacząco po wstąpieniu na tron króla Francji Filipa VI w 1328. Dzięki jego protekcji został kolejno biskupem Arras (3 grudnia 1328), arcybiskupem Sens (24 listopada 1329) i w końcu arcybiskupem Rouen (14 grudnia 1330). Przez krótki czas był kierownikiem kancelarii króla Filipa VI z tytułem garde des sceaux (1334), zatem kanclerzem Francji. 18 grudnia 1338 papież Benedykt XII mianował go kardynałem prezbiterem i 12 maja 1339 przydzielił mu jako kościół tytularny parafię SS. Nereo ed Achilleo. Po śmierci Benedykta XII, został jednogłośnie wybrany, przyjął imię Klemens VI i został czwartym papieżem awiniońskim.
Podczas wojny stuletniej popierał królów Francji, czym nie jednał propapieskich sympatii w Anglii. Udało mu się doprowadzić do rozejmu w Malestroit w 1343. Ludwik IV Bawarski (1314-347) król Niemiec nie uznał papieskiej ekskomuniki z 23 marca 1324 r. wkroczył do Rzymu gdzie 17 stycznia 1328 r. koronował się na cesarza. Ludwik IV Bawarski oświadczył, że koronę przyjmuje z „woli ludu” z rąk senatora Rzymu Sciarro Colonna, a nie od papieża. W 1346 r. Klemens VI zdetronizował Ludwika IV Bawarskiego i dał tytuł króla rzymskiego Karolowi IV Luksemburskiemu. Cesarz opublikował dekret, w którym ogłosił depozycję z urzędu papieża a przedstawiciele kleru rzymskiego naznaczyli na nowego papieża Pietro Rainalluciego – Mikołaj V. Klemens VI pomimo to, interesował się sytuacją w Rzymie i początkowo popierał trybuna ludowego, Colę di Rienzi, lecz później pozbawił go urzędów i ekskomunikował.
Kiedy na Awinion uderzyła w 1347 roku “czarna śmierć”, Klemens pomagał ubogim i bezdomnym. Papież przeciwstawiał się pogromom Żydów, a nawet oferował im schronienie w Awinionie. Gdy w latach 1348-1350 Europę nawiedziła epidemia dżumy, tzw. “czarna śmierć”, i gdy zaczęto oskarżać o to Żydów (co doprowadziło do licznych pogromów żydowskich), papież Klemens VI zdołał wykrzesać z siebie trochę rozsądku i wydał bullę zakazującą pod groźbą interdyktu zabijać Żydów bez wyroku sądowego i rabować ich mienie. Więc może owa teoria o lubieżnych i rozpustnych papieżach jako lepszych od tych związanych celibatem ma sens …
Dążył do zawarcia unii z Konstantynopolem i do organizacji krucjaty, na której sfinansowanie już od paru lat nakładane były podatki i pobierane dziesięciny. Powierzył zakonowi braci mniejszych opiekę nad Grobem Świętym i Wieczernikiem, dając w ten sposób początek Franciszkańskiej Kustodii Ziemi Świętej. W połowie XIV wieku wydał pierwszy dokument, ogłaszający uporządkowaną naukę kościoła o odpustach oraz zezwolił na publiczne wystawianie całunu. 15 maja 1352 r. wydał bullę wzywającą Polskę, Czechy i Węgry do krucjaty przeciwko Tatarom. Do kolegium kardynalskiego powołał 25 kardynałów, spośród których tylko czterech nie było Francuzami, a aż siedmiu było jego krewnymi (wśród nich późniejszy papież Grzegorz XI) i trzech innych powinowatymi.
I
7 maj 1342, kościół Dominikanów, konsekracja nowego papieża
Wątpienie, wydaje mi się, jest centralnym warunkiem ludzkiego bytu w naszym stuleciu! Nasze życia uczą nas kim jesteśmy… Uważam, że nasze stulecie przejęło mnóstwo tych samych problemów, z którymi borykali się nasi przodkowie. A papiestwo zawsze chciało być z ludem. Już od spotkania Klemensa V i Filipa IV w czasie swojej koronacji w Lyonie uwidocznił się nowy trend w historii papiestwa, mianowicie podporządkowanie polityki papiestwa polityce Francji. Element francuski zdobył w tym okresie przewagę w kolegium kardynalskim oraz kurii.
Kościół Dominikanów w Avinionie rozjaśniony światłem. Nowo wybrany Klemens VI odprawia pierwszą uroczystą Mszę świętą. Ukazuje się w szatach liturgicznych świadkiem swojej epoki. Zwycięzca jest sam to wierny portret współczesnego świata, w którym blichtr, próżność i zakłamanie, wyparły prawdziwe wartości, w którym człowiek w pogoni za złudnym szczęściem w świetle jupiterów zatracił poczucie dobra i zła, zagubił siebie.
Potem przyszło lato. Lato o masie kwitnących rzeczy. Ciężkie słoneczniki zwisały nad ogrodzeniami; Iris okręcał się i brązowiał na krawędziach daleko od ich purpurowego serca; uszy kukurydzy z ich delikatnymi włosami wiatr przechylał do ich łodyg. I chłopcy. Piękne dziewczęta i chłopcy zajęli teraz krajobraz jak klejnoty, dzielili powietrze przez ich krzyki w polu i pogrubiali rzekę swymi świecąco mokrymi plecami. A ślady po ich krokach zostawiały gdziekolwiek zapach dymu.
II
Avignon, 09.06.1348
A.Jest słoneczny poranek, Klemens VI w swoim gabinecie rozmyśla nad przygotowanym przez siebie nowym tekstem. „Snuję w swoim piśmie myśl, że wszyscy… na przykład prawodawcy i założyciele fundamentów ludzkości, poczynając od najstarożytniejszych, poprzez Likurgów, Solonów, Mahometów aż do Napoleonów i tak dalej, wszyscy co do jednego byli przestępcami już choćby przez to, że dając nowe prawo, tym samym naruszali dawne, święcie czczone przez społeczeństwo i odziedziczone po ojcach… no i nie wzdragali się przed rozlewem krwi, jeśli tylko ta krew (czasem niewinna całkiem i bohatersko przelana w obronie dawnego prawa) mogła być im pomocna. (…) Słowem, wywodzę, że wszyscy – nie tylko najwięksi, lecz również ludzie choć trochę nietuzinkowi, choć trochę zdolni powiedzieć coś nowszego, muszą na mocy swej natury koniecznie być przestępcami – w stopniu większym lub mniejszym (…)”.
Na fotelu/…/ „pod poduszką leżała Ewangelia. Wziął ją odruchowo. Książka ta należała do niej, była tą samą, z której kiedyś czytała o wskrzeszeniu Łazarza. Na początku katorgi przewidywał, że Cecylia zamęczy go religią, będzie wciąż mówiła o Ewangelii i wmuszała mu różne książki. Ale ku największemu jego zdziwieniu ona nie napomknęła o tym ani razu, ani razu nawet nie zaproponowała mu Ewangelii. Sam ją o nią prosił na krótko przed swoją chorobą i Cecylia bez słowa przynosiła mu tę książkę. Dotychczas nie otwierał jej wcale. Nie otworzył jej i teraz także, lecz pewna myśl mignęła mu w głowie: ‘Czyż jej przekonania mogą teraz nie być moimi przekonaniami? A przynajmniej uczucia jej, jej dążności…”
Z książki wyleciał fragment listu od Cecylii:„Choć człowiek niezmiernie lubi czuć się pokrzywdzonym, to jednak „ciężko jest za siedem tysięcy guldenów rocznie całe życie kołatać jako guwernantka od dworu do dworu, ale ja i tak wiem, że moja mama raczej służyłaby jak Murzynka u plantatora, jak Arlezjanka u gospodarza w Prowansji, niżby upodliła swą duszę i poczucie moralne związkiem z człowiekiem, którego nie szanuje i z którym nic nie ma wspólnego (…) Więc czemuż teraz się zgadza na przegrany proces? (…) Sprawa prosta jak drut: nie sprzedała by siebie dla własnej wygody, nawet dla ocalenia siebie od śmierci, lecz dla kogo innego – gotowa się sprzedać! (…)w razie konieczności gotowiśmy wziąć w łyka nasze poczucie moralne; naszą wolność, spokój, nawet sumienie – wszystko, wszystko poniesiemy na targ. Niechaj przepada życie! (…) Nie dość tego: wynajdziemy własną kazuistykę, sięgniemy po naukę do księży na pewien czas, kto wie, uspokoimy sami siebie, wmówimy sobie, że właśnie tak być powinno, bo cel jest dobry”
B. Audiencja dla Rzymian i Królowej Neapolu
Papież Klemens VI mimo nalegań Rzymian nie wyraził chęci powrotu do Rzymu a nawet w dniu 09.06.1348 1348 r. dla zapewnienia stałego pobytu kurii wykupił dzierżawiony dotychczas Awinion wraz z okręgiem Venaissin od królowej Neapolu Joanny I za 80 tys. złotych guldenów. Królowa Neapolu Joanna miała zaledwie 5 lat. Budując Palais Neuf powiększył pałac w Awinionie. Powiadano, że był to najwspanialszy i najpotężniejszy pałac na świecie, ozdobiony najwykwintniejszymi arrasami i jedwabiami. Wciąż można podziwiać wspaniałe freski zdobiące jego sypialnię, ukazujące igraszki nimf i satyrów. Znaczną część pałacu przekazano Inkwizycji. Klemensa VI jednak nie obchodziło, co się działo w tych pomieszczeniach. Większość czasu spędzał ze swoimi kochankami w niewielkim pokoju w wieży, wyłożonym podwójnym dywanem. Gdy papież figlował z kochankami w pościeli obszytej gronostajami, w tym samym czasie ofiary Inkwizycji jęczały w objęciach inkwizycji, często za tak trywialne wykroczenia, jak spożywanie mięsa w czasie Wielkiego Postu. Wysuwane przez Francesco Petrarkę i Matteo Villaniego posądzenia o jego rozwiązłe życie prywatne, należy odrzucić jako nieuzasadnione – papież był uznawany za człowieka pobożnego.
W okresie papieży awiniońskich Państwo Kościelne rozpadło się. Klemens VI podjął działania by proces ten zahamować. Klemens VI był mecenasem artystów i pisarzy. W Rzymie utworzył studium języków klasycznych: grecki i cycerońskiej łaciny. Do Awinionu papież zwołał komisję astronomów, która miała przeprowadzić korektę kalendarza juliańskiego, wprowadzonego przez Juliusza Cezara. Klemens VI kontynuował też rozpoczęte dzieło rozbudowy Pałacu Papieży. Po wybudowaniu w 1342 roku Wieży „de la garde-robe”, Klemens VI rozpoczął w 1344 “Nowe Dzieło” przez budowę wielkiej sali dla publiczności, nad Wielką Kaplicą. Wybudowanie skrzydła „wielkich dygnitarzy”, na tle kwadratu, pozwoliła określić nieokreślony a olbrzymi dziedziniec, „Cour d’honneur”. Troska o obronę stała się mniej widoczna, elewacje są bardziej eleganckie. Wewnątrz, skrzyżowania głowicy obfitują i umożliwiają pojawienie się pięknych rzeźbionych dekoracji. Od 1343 Matteo Giovanetti, rodem z Viterbo, kieruje ważnymi ekipami malarzy z całej Europy, których prace zostały uwiecznione przez wyjątkowe freski w pałacach. Klemens VI, po udekorowaniu wieży „de la garde-robe”(pokoju jelenia-chambre du Cerf), zlecił mu udekorowanie starego pałacu: kaplicy św. Martiala i św. Jana. W 1352 Matteo Giovanetti rozpoczął dekoracje Wielkiej Sali dla Publiczności, audiencyjnej. Zachowane freski okazują się unikalne i świadczą o wysokiej jakości artystycznej pierwszej szkoły w Avignon.
Po skończonej audiencji Klemens udaje się do swojej sypialni, w której rozluźniony układa listy do wicehrabiny Cecylii z Turenne:
Piszesz mi, Cecylio, że za mało o sobie myślę jako o człowieku, a wiele jako o pisarzu. „Kiedy widzisz, to właśnie daję mi tyle spokoju i to, co ludzie nazywają szczęściem. Jeżeli myślę o sobie, jako o pisarzu, to przede wszystkim myślę w tym wypadku o sobie. Pragnienie pisania, i to pisania pięknego i głębokiego, i mądrego i szczerego tkwi tak mocno we mnie, że to chyba ono winne, że koło miłości przechodzę jak koło czegoś, w co nie mam zupełnie wiary – jak piszesz.(…) Opętało mnie pragnienie pisania, tak bardzo mnie opętało, że na wszystko na świecie patrzę jakby przez tamto pragnienie.”
IV
Avignon, koniec roku 1350,
A. Klemens VI w swoim gabinecie rozmyśla z brewiarzem w ręku,
Na zamku Maumont była moja babcia, które w ciepłe popołudnia, przed pójściem spać, opowiadała mi różne baśnie i nuciła niezapomniane piosenki. Dzisiaj jeszcze niepewnie tłumaczę te jej słowa, w których myśleliśmy i śniliśmy…
Kiedy Boże Narodzenie przychodzi do mnie wylatuję na jakąś gwiazdę, próbuję w końcu uwierzyć, że nawet gdy on jest daleko, to znajdzie mnie właśnie w to Boże Narodzenie. Zgaduję, że choć święty Mikołaj jest bardzo zajęty, jeszcze nigdy nie mógł mnie objąć, to jednak myślę o nim ciepło, szczególnie kiedy Boże Narodzenie przychodzi do mnie. To jest najlepszy czas roku, kiedy każdy przychodzi do siebie. Z wszystkimi jest radosne Boże Narodzenie, trudno być wówczas samemu, z przyjaciółmi ubieramy choinkę, z tymi którzy nas otaczają. Jest tak zabawnie, kiedy Boże Narodzenie przychodzi do mnie. Prezenty milusińskich zawinięte w czerwień i zieleń, więc przywołuję w pamięci wszystkie rzeczy, które słyszałem w tym czasie, a które nigdy nie widziałem. Nikt nie śpi w tę noc Wigilii, wypatrując z nadzieją świętego Mikołaja na jego drodze. Kiedy dzwoneczki przy saniach świętego Mikołaja dzwonią, nasłuchuję wszystkiego wokół. Także jak anioły, zwiastuny dobra, śpiewają, słucham ich choć nigdy nie słyszę dźwięku. Jednak wszystkie sny dziecięce raz utracone teraz będą jakby odnalezione. I oto ujrzałem raz jeszcze moje serce w domu, a po ostatniej pielgrzymce przypominam sobie każde okno, panelowy choćby chodnik… Widzicie, już zobaczyłem się tak blisko świętego Mikołaja, że mógłbym umrzeć nawet teraz… A on przemówił do mnie: ‘Wierz w to, co ci twoje serce mówi’. Stąd wszystko to, co ja teraz chciałbym, czego pragnąłbym- to jest to właśnie, żeby Boże Narodzenie przyszło raz jeszcze do mnie.
B. Bankiet z okazji zakończenia roku jubileuszowego”, spotkanie z artystami
Właśnie z kuchni znajdującej się w najdalszym kącie pałacu papieża serwowano bufet bez ograniczeń, przyniesiono zimne wpisy: zieloną i czarną tapenadę, przeróżne pasty oliwkowe, kandyzowane pomidory, karczoch serca, żołądki, szynkę wieprzową, focaccio z oliwkami, kozę marynowaną w oliwie, gorące dania: kaczkę z czosnkiem i tymiankiem , z faszerowanym pomidorem, desery: ciasto czekoladowe, tarte au citron, sałatkę owocową, budyń malinowy, ryby, które sprowadzano tutaj z całego królestwa Francji, rozlano wino i herbatę.
Zabiera głos Klemens VI:
-Powiedziałbym, jest Bóg, którego zarysowane otwory noszę we mnie, przez długi czas stresowałem się tą nieobecnością. A teraz znajduję właśnie zarys, jako ten który stał się bardziej ważny. Nikt nie może stać oko w oko z światem przez cały czas.
-Wy artyści, pisarze, poeci… i ja- walczymy o to samo terytorium! Poety praca jest nazwać nienazywalne, wypunktować oszustwa, trzymać strony, zaczynać od argumentów, zarysować świat i zatrzymać się idąc spać… (po chwili mówi) Pierwej nie myślałem, że potrzebny jest Bóg w moim życiu… Bóg, Szatan, Raj i piekło, wszystko zniknęło jednego dnia w moim piętnastym roku życia, kiedy dość nagle straciłem wiarę… i potem chcąc udowodnić mój ateizm na nowo odkryty, kupiłem sobie kanapkę z szynką raczej bez smaku, i tak po raz pierwszy poczęstowałem się zabronionym mięsem świni. Nie uderzył mnie piorun… od tego dnia do dziś, myślę o sobie jako osoba całkowicie świecka.
-Nie zazdroszczę ludziom, którzy myślą, że ich udziałem jest pełne wyjaśnienie świata, z tej prostej przyczyny, że oczywiście się mylą…
Niektórzy mówią, pomysł sacrum jest po prostu jednym z najbardziej konserwatywnych pojęć w każdej kulturze, ponieważ stara się zaliczyć inne idee, takie jak niepewność, postęp, zmianę – do zbrodni. Przez wybudowanie „wielkiej kaplicy” chciałem udowodnić naturalną konieczność sprawowania kultu zewnętrznego dla dobra wiernych. Popieranie różnych form śpiewu i recytacji poezji podczas sprawowanej liturgii, zawsze uważałem za coś szczególnie cennego. Poezja jest tam, gdzie udaję się na zwiedzanie najniższych i najwyższych miejsc w społeczności ludzkiej i ludzkiego ducha, gdzie mam nadzieję znaleźć nie absolutną prawdą ale prawdę człowieka opowieści, jego wyobraźni i serca. Jestem nadto zdania, że co jeden pisarz może zrobić w samotności jednego pokoju jest czymś, czego nie można łatwo zniszczyć… Poety praca jest nazwać nienazywalne, wypunktować oszustwa, trzymać strony, zaczynać od argumentów, zarysować świat i zatrzymać się idąc spać…
„Czarna noc za tamaryszkami- sowy zaczęły ich chór- Konsze świątyni krzyczały i zmieniały perspektywę. Z bezowocnymi latami za nami, i beznadziejnymi przed nami, Uczcijmy o mój bracie Boże Narodzenie! Wezwij rozejm, niech nastanie pokój, (krzyk rozejmu), naszym pracom, świętujmy z przyjaciółmi i sąsiadami, i bądź wesoły jak zwyczaj naszej nacji, kasty; gdy dokoła ‘szczery i wymuszony śmiech’, i smutek idący za tym, bo my Jesteśmy bogatsi przez jeden uśmiech przeszłego Bożego Narodzenia.”
– W Boże Narodzenie stajemy się zupełnie żywi. Boże Narodzenie, to jest czas dla miłości i zabawy, czas aby na nowo żłobić dusze i korzenie i niebiosa, czas, by dać twoje serce każdemu. Jedną z najchwalebniejszych mszy w świecie jest msza tworzona w żywym pokoju w dzień Bożego Narodzenia. Nie kończcie jej nazbyt szybko!
Chwila muzyki z epoki. Do Hrabiny Cecylii odświętnie przebranej podchodzi jeden z Kardynałów.
-„A co będzie, jeżeli jeszcze za życia Jego Świątobliwości pani zachoruje? (…)
– (…) to niemożliwe! – i twarz Hrabiny Cecylii wykrzywiła straszna trwoga.
– Czemu niemożliwe? – ciągnął Kardynał z cierpkim uśmiechem. – Jakąż to pani ma asekurację? A wtedy co się z nimi stanie? Całą gromadą wyjdą na ulicę, ona będzie kaszleć, żebrać, tłuc głową gdzieś o mur, jak dziś rano, a dzieci płakać… Później upadnie, odwiozą ją do przytułku, tam umrze, a dzieci…
– Och nie!… Pan Bóg do tego nie dopuści!(…) -(…) Z tymi artystami będzie na pewno to samo – rzekł znienacka. – Nie, nie! To nie może być, nie! – jak opętana krzyknęła głośno Cecylia, niby nożem żgnięta. – Pan Bóg, Pan Bóg nie pozwoli na takie okropieństwo!…- Już nieraz pozwalał.
– Nie, nie! Bóg ją obroni, Bóg!… – powtarzała obłędnie.”
Zostawszy samą usiadła przy oknie i patrząc na Aviniońskie dachy jakby nieustannie coś sobie nuciła:
„Kocham Cię dla życia—
młynarzu, który jesteś jeszcze daleko,
Choć już nosisz uświęcone pieskie imię
I ten sam uniform, który nosi człowiek, który przychodzi.
Walizka w ręce, a na nerkach torba podróżna,
Wygwizdujesz refren, który rankiem towarzyszy ci w drodze,
Prawie ten sam, gdy powiedziałeś mi:
Kocham Cię dla życia…
Przechodniu, który podjąłeś drogę,
Która wiedzie zawsze dalej, do kraju bez granic, bez przystanku,
Bez dachu czy rodziny, choć córki twe czekają twego powrotu.
Kocham cię, twoje prawo życia, w twym ‘dzień dobry’.
Wierzę, że odtąd będziesz bliżej maja,
Wyborem twoim jest walka, wyczytam to na twym licu,
Z ciała twojego, które ‘przychodzi’.
Nie muszę się troskać o ciebie, młynarzu—
Choć nie jesteś mój, i nie podjąłeś drogi jednej
Z tych dalekich krain, skąd nigdy młynarz nie przychodzi…
Ale zatańczyłeś na balu szczęścia!
Nierzadko na słocie i chłodzie, także ze mną.
W moim marzeniu pozostałeś moim jedynym ‘więźniem’…
Mamy po piętnaście lat, święty Janku z torbą na ramieniu,
Przy trzydziestu latach razem nie jesteśmy dziećmi.
Więc teraz tańcz w moim ptaszęcym sercu,
Obejmij mnie tej zimy w naszej dzielnicy świateł,
później będzie za późno, nasze życie jest teraz.
Pozostaję upojona bez woli pod twymi pocałunkami,
Kłamczuchu kochany, mów żebym była mądra.
Ponieważ wierzymy słodkim słowom miłości,
które są wypowiedziane przy jedynych oczach,
moja piękna miłości, mój amancie,
niczego nie żałuję, oj nie,
nawet tego, że już nie kochasz mnie, że to przeszłość—
wciąż jednak nie mówmy już o tym!”
Zakończenie
Klemens VI zmarł po krótkiej chorobie w Awinionie, a został pochowany w klasztorze benedyktyńskim La Chaise-Dieu.(opodal St.Etienne) 6 grudnia 1352
Gdy rozdzwoniły się dzwony Avignonu, aby oznajmić światu, że papież Klemens VI odszedł, podobno poczęto wiwatować: „Nie żyje! Papież nie żyje, jest już w piekle!”. Gdy przez dziewięć kolejnych dni w olbrzymiej katedrze pięćdziesięciu księży odprawiało msze za jego duszę, złośliwi mawiali: „Jemu nic nie pomoże”. Ponad dwieście lat później grób Klemensa VI zostanie zbezczeszczony przez hugenotów, jego zwłoki spalone, świątobliwa niegdyś głowa posłuży do gry w piłkę, a z papieskiej czaszki będzie się pić wino.
W latach 1378-1408 w Awinionie rezydowali antypapieże. W roku 1348 Papież Klemens VI kupił tę posiadłość od królowej Joanny I Sycylijskiej i była w rękach papiestwa do roku 1791, kiedy podczas rewolucji francuskiej została włączona do Francji. Za pontyfikatu Klemensa VI, byłego doradcy francuskich królów, Kuria w Awinionie bardziej przypominała dwór świecki niż urząd papieski. Swoimi wydatkami wpędził w poważne problemy finansowe Kurię, a poprzez to papiestwo jeszcze bardziej uzależniało się od Francji. Innocenty VI (1352-1362)w obliczu trudnej sytuacji finansowej próbował reformować Kurię, zmniejszył orszak dworski i starał się administrować oszczędniej, jednak jego nepotyzm nie pozwolił mu uzyskać widocznych efektów tych działań. Groźba utraty Państwa Kościelnego skłoniła papieża Urbana V (1362-1370) do opuszczenia 30 kwietnia 1367 roku Awinionu. 16 października papież wkroczył do Rzymu. Ten krok uczynił wbrew woli dworu francuskiego, jak i francuskich kardynałów. Nie zdołał jednak przezwyciężyć trudności i oporu w samym Państwie Kościelnym i dlatego 27 września 1370 roku powrócił do Awinionu. Los zatem sprawił, że ten papież pochowany został potem w Marsylii w Opactwie św. Wiktora.
W Avignonie rezydowali: Klemens V, Jan XXII, Benedykt XII, Klemens VI, Innocenty VI, Urban V, Grzegorz XI. Ten ostatni wbrew królowi Francji opuścił 13 września 1376 roku Awinion wraz z 13 kardynałami i powrócił do Rzymu. Zakończył tym samym niewolę awiniońską papieży. Wszyscy papieże, rezydujący w Awinionie, byli narodowości francuskiej. Papieże w Awinionie korzystali ze wsparcia królów Francji, jednak byli też od nich uzależnieni i zagrożeni politycznie i militarnie. Na skutek przeniesienia Kurii do Awinionu, zaczęła się szerzyć symonia i nepotyzm w Państwie Kościelnym, autorytet papieża gwałtownie spadł, a wśród części duchownych rozpowszechniła się rozwiązłość i brak dyscypliny. Przedłużający się pobyt poza Rzymem, wzrastający nepotyzm oraz rosnące obciążenia fiskalne, ściągane na rzecz Kurii papieskiej, wzmacniały niechęć do rezydujących w Awinionie papieży, powodując dalszą utratę ich autorytetu i wpływów politycznych. W Państwie Kościelnym w okresie niewoli awiniońskiej nasiliły się tendencje odśrodkowe, wyemancypowania się spod władzy papieży z Awinionu. Niewola awiniońska przyczyniła się do osłabienia papieży w państwach włoskich, jak i do przekreślenia teokratycznych pretensji papiestwa. O jego degradacji politycznej przesądziła również rezygnacja cesarzy niemieckich z ingerencji w sprawy włoskie. Przeniesienie stolicy papieży do Awinionu pociągnęło za sobą katastrofę ekonomiczną Rzymu. Powrót Grzegorza XI do Rzymu nie zakończył jednak kryzysu papiestwa. Po wyborze następcy Grzegorza XI, Włocha Urbana VI (1378-1389), przedstawiciele kleru francuskiego w kolegium kardynalskim dokonali wyboru antypapieża, Francuza Klemensa VII (1378-1394), co wywołało tzw. schizmę zachodnią (1378-1417).
Data: 2019-06-01
Stanislaw Barszczak, Jak Jas zostal magiem. Dzisiaj w naszej afrykanskiej wiosce mamy zawody sportowe. Poniewaz przynaleze do tzw. wielodzietnej rodziny, a takich w Ghanie, moim kraju, jest bardzo wiele, z niecierpliwoscia oczekuje na szczesliwa chwila wejscia do finalu zawodow. - Mamo, mnie wybierz. Muszę się powstrzymywać, żeby nie krzyczeć. Wbijam paznokcie w drewniany kij, ściskam go mocno, żeby usiedzieć w miejscu. Krople potu ściekają mi po plecach, nie wiem, czy to od porannego upału, czy dlatego, że serce tłucze mi się o żebra. Miesiąc w miesiąc byłem pomijany. Dziś musi wreszcie być inaczej. Odgarniam śnieżnobiały kędzior za ucho i staram się nie ruszać. Mama Agba jak zwykle nie ma zmiłowania, długo przygląda się każdemu z nas, aż nie wiemy, gdzie podziać wzrok. Jej brwi ściągają się w skupieniu, pogłębiając zmarszczki na ogolonej głowie. Z ciemnobrązową skórą i w niepozornym kaftanie Mama Agba niewiele się różni od reszty wioskowych starszych. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że kobieta w tym wieku może być tak niebezpieczna. – Ekhm… – chrząka z przodu Pawel, w mało subtelny sposób przypominając, że on już przeszedł tę próbę. Posyła nam uśmieszek i obraca w dłoni ręcznie rzeźbiony kij, jakby nie mogł się doczekać, aż się dowie, którego z nas pokona w czasie dzisiejszego egzaminu. Większość chlopcow boi się pojedynku z Pawlem, ale ja nie czuję strachu. Ćwiczyłem i jestem gotowy. Wiem, że stać mnie na zwycięstwo. -Janku. Chropawy głos Mamy Agby przerywa ciszę. Słychać zbiorowe westchnienie piętnastu chlopcow, którzy nie zostali wybrani. Imię odbija się od plecionych ścian trzcinowej ahéré, aż w końcu zdaję sobie sprawę, że chodzi o mnie. – Naprawdę? – pytam. Mama Agba mlaska zniecierpliwiona. – Mogę wybrać kogoś innego… – Nie! – Zrywam się na równe nogi i natychmiast posyłam jej ukłon. – Dziękuję, Mamo. Jestem gotowy. Morze brązowych twarzy rozstępuje się przede mną. Idąc, skupiam się na moich bosych stopach ocierających się o trzcinową podłogę, sprawdzam jej przyczepność, żeby zwiększyć swoje szanse na wygranie pojedynku i zdanie egzaminu. Na czarnej macie do walki Pawel pierwszy mi się kłania. Czeka, aż uczynię to samo, ale jego wzrok tylko wznieca we mnie ogień złości. Stoi w nonszalanckiej pozie, świadczącej o braku szacunku, jakbym nie był godnym przeciwnikiem. Jakby uważał, że jestem od niego gorszy. Myśli, że nie mam z nim szans. – Ukłoń się, Janku. Choć w głosie Mamy Agby pobrzmiewa wyraźna reprymenda, nie potrafię się przemóc. Stojąc tak blisko Pawla, widzę tylko jego bujne czarne włosy i kokosowy brąz skóry znacznie jaśniejszej niż moja. To karnacja tych spośród mieszkancow okolic Accry, którzy nie wiedzą, czym jest praca w słońcu. Pawel zawdzięcza to uprzywilejowanie cichemu wsparciu ojca, którego nawet nie zna. Arystokraty, który pozbył się nieprawego syna umieszczając go w naszej wiosce. Odchylam barki do tyłu i zamiast się ukłonić, dumnie wypinam pierś. Pawel odstaje wyglądem od nas o śnieżnobiałych włosach. Od tutejszych chlopcow bezustannie zmuszanych do kłaniania się takim jak on. – Janku, nie każ mi się powtarzać. – Ale Mamo… – Ukłoń się albo zejdź z ringu! Nie marnuj naszego czasu. Nie mając wyboru, zaciskam zęby i pochylam głowę. Na ustach Pawla rozkwita nieznośny uśmieszek. – Czy to takie trudne? – Kłania się znowu, choć nie musi. – Lepiej przegrać z honorem. Wśród chlopcow rozlegają się tłumione chichoty. Mama Agba ucisza je stanowczym gestem. Rzucam im złowrogie spojrzenie, po czym koncentruję się znowu na postaci przeciwnika. Zobaczymy, komu będzie do śmiechu, gdy wygram. – Na miejsca. Obaj cofamy się do krawędzi maty i unosimy swoje kije. Drwiący uśmieszek spełza z ust Pawla, a jego oczy zwężają się w szparki. To instynkt zabójczy. Patrzymy na siebie i czekamy na znak. Mama Agba przeciąga tę chwilę w nieskończoność, wreszcie woła: – Do boju! I od razu muszę się bronić. Nawet nie zdążyłem pomyśleć o wyprowadzeniu ataku, a Pawel już doskakuje do mnie z prędkością geparda. Bierze zamach kijem, mierząc w moją szyję. Ale choć za plecami słyszę stłumione okrzyki chlopcow, ani na moment nie tracę zimnej krwi. Pawel jest szybki, lecz ja potrafię być jeszcze szybszy. Unikam ciosu, wyginając się mocno do tyłu. Pawel nie czeka, aż się wyprostuję – wyprowadza kolejny atak, tym razem tnąc kijem z góry na dół z siłą chlopaka dwa razy większego od siebie. Rzucam się w bok i przetaczam po macie, a kij z trzaskiem uderza o trzciny. Pawel już bierze następny zamach. – Janku! – ostrzega mnie Mama Agba, lecz nie potrzebuję jej pomocy. Jednym płynnym ruchem przechodzę w kucki i wyciągam kij do góry, parując uderzenie Pawla. Trzcinowe ściany aż się zatrzęsły od głośnego trzasku. Moja broń też jeszcze drży, kiedy Pawel zamachuje się znowu, tym razem za cel obierając moje kolana. Odbijam się z wysuniętej do przodu nogi, robię koziołka w powietrzu ponad jego wyciągniętym kijem. Oto moja pierwsza szansa, by przejść do ataku. Wykorzystując pęd, wyprowadzam pierwszy cios. Z mojego gardła dobywa się stęknięcie. Pawel kontruje, przerywając mój atak, zanim na dobre się zaczął. – Cierpliwości, Janku! – woła Mama Agba. – Nie spiesz się. Obserwuj i reaguj. Czekaj na atak. Tłumię wzbierający w piersi jęk i kiwam głową. Cierpliwości, powtarzam sobie. Poczekaj na lepszą okazję… – Właśnie, Jan– odzywa się Pawel cicho, żeby nikt poza mną nie usłyszał. – Słuchaj się Mamy Agby. Bądź grzecznym padalcem. No tak, mogłem się tego spodziewać. To słowo. Ta wstrętna obelga. Wypowiedziana niby od niechcenia. Zawinięta w arogancki uśmieszek. Bez namysłu wyrzucam kij przed siebie. Mija brzuch Pawla o włos. Czeka mnie za to straszliwe lanie od Mamy Agby, ale i tak było warto. Nagrodą jest wystraszone spojrzenie mojego przeciwnika. – Ej! – Pawel spogląda w stronę Mamy, oczekując od niej interwencji, ale nie ma czasu się poskarżyć. Wielkimi oczami patrzy, jak obracam kij do kolejnego ataku. – To nie jest trening! – woła, uskakując przed ciosem w kolana. – Mamo... – Sam sobie nie poradzisz? – pytam ze śmiechem. – No dalej, Paul. Lepiej przegrać z honorem! W oczach Pawla pojawiają się gniewne błyski. Wygląda jak lworożec gotowy do skoku. Wściekle zaciska dłonie na kiju. Zaczyna się prawdziwa walka. Ściany chaty Mamy Agby szeleszczą, gdy nasze kije uderzają o siebie. Wymieniamy cios za cios, wypatrując szansy na kontrę, która przesądzi o wszystkim. Dostrzegam okazję i wtedy… – Uch! Kuląc ramiona, zataczam się do tyłu, fala mdłości podchodzi mi do gardła. Przez chwilę martwię się, że Pawel połamał mi żebra, lecz ból w brzuchu rozwiewa tę obawę. – Stop! – Nie! – przerywam Mamie Agbie zachrypniętym głosem. Z wysiłkiem wciągam powietrze do płuc i wspierając się kijem, prostuję plecy. – Nic mi nie jest. Jeszcze nie skończyłem. – Janku… – zaczyna Mama, lecz Pawel nie pozwala wybrzmieć jej słowom. Już mknie w moją stronę z ogniem w oczach, jego wyciągnięty kij prawie muska mi głowę. Gdy bierze nim zamach, uskakuję na bezpieczną odległość, a potem, łapiąc Pawla na wykroku, dźgam go z całej siły w mostek. – Uch! – Pawel zatacza się do tyłu z twarzą wykrzywioną bólem. Jeszcze nigdy podczas walki w chacie Mamy Agby nie został przez nikogo trafiony. Nie zna tego uczucia. Nie czekając, aż dojdzie do siebie, okręcam się i uderzam go w brzuch. Już mam zadać ostateczny cios, gdy rudawe płachty u wejścia do chaty rozchylają się i do środka wpada zdyszany Zbyszek z rozwianą białą grzywą. Szuka wzrokiem Mamy Agby. – Co się stało? Zbyszek ma łzy w oczach. – Przepraszam – kwili cicho. – Zasnałem. Ja… ja…– Wyduś to z siebie, dziecko! – Nadchodzą! – wykrzykuje wreszcie. – Są już blisko! Groza tej chwili na moment wysysa mi całe powietrze z płuc. Zresztą nie tylko mnie. Wszyscy jesteśmy sparaliżowani strachem. Instynkt przetrwania bierze jednak górę. – Prędko! – rzuca Mama Agba. – Nie ma czasu! Podnoszę Pawla z podłogi. Oddycha ciężko, ze świstem, ale musi wziąć się w garść. Chwytam jego kij i zbieram pozostałe. W chacie panuje wielkie zamieszanie. Wszyscy zacierają ślady. W powietrzu fruwają metry jasnej tkaniny. Powstaje armia trzcinowych manekinów. Czy zdążymy? Trudno powiedzieć w tym rozgardiaszu. Ja robię swoje: chowam kije pod matą ringu, żeby nikt ich nie zobaczył. Ledwie skończyłem, Pawel wpycha mi do rąk drewnianą igłę. Biegnę na swoje stanowisko, gdy płachty znów się rozwierają. – Janku! – woła ostro Mama Agba. Zastygam w bezruchu. Wszystkie oczy patrzą teraz na mnie. Nie czekając, aż się odezwę, Mama daje mi po głowie, aż czuję gorące mrówki na plecach. – Wracaj na swoje miejsce! – rzuca surowo. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Mamo Agbo, ja…Nachyla się bliżej z błyskiem prawdy w oczach. Odwrócenie uwagi… Próbuje zyskać dla nas więcej czasu. – Przepraszam, Mamo Agbo. Wybacz mi. – Wracaj na swoje miejsce. Zagryzam wargę, żeby się nie uśmiechnąć, i zwieszam przepraszająco głowę, zerkając kątem oka na strażników, którzy weszli do chaty. Niższy, jak większość okolicznych żołnierzy, wyglądem przypomina Pawla: kokosowy brąz zwieńczony czarną czupryną. Mimo że otaczają go sami nastokatkowie, trzyma dłoń na rękojeści miecza. Zaciska na niej palce, jakby spodziewał się, że któryś z nas go zaatakuje. Drugi strażnik, wysoki i poważny, jest od niego dużo ciemniejszy. Stoi blisko wejścia, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Widocznie ma w sobie choć odrobinę wstydu. Obaj na żelaznych pancerzach noszą dumnie znak króla Sarana. Samo spojrzenie na ozdobnego białego lamparta, symbol monarchy, który ich tu przysłał, przyprawia mnie o ścisk żołądka. Z ostentacyjnym nadąsaniem wracam do trzcinowego manekina. Czuję tak wielką ulgę, że nogi prawie się pode mną uginają. Miejsce, które jeszcze przed chwilą było ringiem, teraz całkiem przekonująco udaje warsztat krawiecki. Po chwili spojrzalem na manekiny wykonywane przez dziewczyny z wioski ozdobione jasnymi materiałami w charakterystyczne wzory Mamy Agby. I przypomnialem byl sobie, ze dziewczyny z naszej wioski obszywaja brzegi rodzimych koszul tymi pieknymi wzorami juz od wielu lat. Mama Agba przechadza się między rzędami chlopcow i przygląda się ich zainteresowaniu jakim oni obdarzaja teraz zwykle manekiny. Mimo nerwów uśmiecham się, widząc, jak ignoruje nieproszonych gości. – W czym mogę pomóc? – pyta w końcu. – Zbieramy podatek – odbąkuje ciemniejszy strażnik. Mamie Agbie wydłuża się twarz. – Zapłaciłam w zeszłym tygodniu. – Nie chodzi o podatek od handlu. – Drugi strażnik toczy wzrokiem po białowłosych sympatycznych nastolatkach. – Wzrosły opłaty za padalce. Wy ich macie dużo, więc będzie was to kosztować. No tak. Ściskam koszulę manekina z taką siłą, że aż bolą mnie palce. Królowi nie wystarczy pognębić mieszkancow wioski. Musi jeszcze ukarać każdego, kto próbuje nam pomagać. Zaciskam zęby, starając się nie myśleć o strażniku, o bólu, jaki mi sprawiło tamto słowo. Padalce. Nieważne, że nigdy nie będzie nam dane stać się magami. W ich oczach wciąż jesteśmy glistami. I nie będziemy niczym więcej. Usta Mamy Agby zmieniają się w cienką kreskę. Przecież nie wytrzaśnie tych pieniędzy spod ziemi. – Podwyższyliście już podatek od mieszkancow naszej wioski w zeszłym miesiącu. I dwa miesiące temu. Jaśniejszy strażnik robi krok do przodu i sięga po miecz, jakby chciał pokazać, że nie będzie się z nikim patyczkował. – Może byłoby mądrzej nie zadawać się z glistami. – Może byłoby mądrzej nas nie okradać. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Nie zdążyłem się ugryźć w język. Wszyscy w chacie wstrzymują oddech. Mama Agba sztywnieje, jej ciemne oczy błagają mnie, bym zamilkł. – Nie możecie bez końca podnosić podatków – oznajmiam. – Ibawici nie zarabiają więcej niż do tej pory. Skąd mamy wziąć tyle pieniędzy? Strażnik zbliża się niespiesznym krokiem. Korci mnie, żeby sięgnąć po kij. Mogłbym zwalić mężczyznę z nóg jednym precyzyjnym uderzeniem; jednym celnym pchnięciem zmiażdżyłbym mu gardło. Dopiero po chwili dociera do mnie, że miecz tego strażnika nie jest zwykłym mieczem. W pochwie pobłyskuje czarne ostrze, metal droższy niż złoto. Majacyt. Stop przygotowany przez króla Sarana przed obławą. Broń stworzona po to, by osłabić naszą magię i wypalać dziury w naszych ciałach. Tak jak czarny łańcuch, który zawiesili na szyi Mamy. Potężny mag moze przezwyciężyć jego moc, ale większość z nas jest bezsilna wobec tego rzadkiego metalu. Choć sam nie władam żadną magią, i tak dostaję gęsiej skórki, gdy strażnik zbliża się do mnie z majacytowym ostrzem. – Na twoim miejscu trzymałbym język za zębami, brzdacu. Ma rację. Powinienem milczeć. Schować urażoną dumę do kieszeni. Dożyć jutra. Ale gdy tak stoimy twarzą w twarz, muszę walczyć ze sobą, żeby mu nie wbić drewnianej igły w to błyszczące piwne oko. Może ja powinienem być cicho. A może on powinien umrzeć. – Sam trzymaj… Mama Agba odpycha mnie tak mocno, że się przewracam. – Proszę. – Wręcza mu garść monet. – Mamo, nie… – odzywam się, ale zamieram pod jej groźnym spojrzeniem. Zamykam usta, podnoszę się i chwytam wzorzystej koszuli manekina. Strażnik przelicza brzęczące brązowe monety w dłoni. W końcu odchrząkuje. – Za mało. – Musi wystarczyć – odpowiada Mama Agba z nutą desperacji. – To wszystko, co mam. Nienawiść aż we mnie kipi, parzy mnie od wewnątrz. To nie w porządku, że Mama Agba musi błagać o litość. Unoszę wzrok i natrafiam na spojrzenie strażnika. Błąd. Nie zdążyłem się odwrócić i ukryć obrzydzenia. Mężczyzna chwyta mnie za włosy. – Au! – krzyczę z bólu. Strażnik rzuca mnie na twarz i przygniata kolanem do ziemi. Na chwilę tracę dech. – Może i nie macie pieniędzy – mówi – ale za to padalcow jest pod dostatkiem. – Chwyta mnie brutalnie za udo. – Zacznę od tego. Robi mi się gorąco, łapię powietrze ustami, zaciskam dłonie w pięści, żeby nie było widać, że się trzęsę. Chcę krzyczeć, chcę mu połamać wszystkie kości, ale słabnę z każdą sekundą. Jego dotyk upokarza mnie i unicestwia. Na chwilę znów staję się mlokosem, bezsilnym jak wtedy, gdy żołnierz wywlekał jego matkę z domu. – Dość! – Mama Agba odsuwa strażnika i przygarnia mnie do piersi, warcząc jak lworożka broniąca młodych. – Dałam wam pieniądze, na więcej nie liczcie. Precz stąd. Podrażniony jej zuchwałością strażnik sięga po miecz, ale ciemniejszy towarzysz chwyta go za ramię. – Chodź. Musimy obejść całą wieś przed zmierzchem. – Wypowiada te słowa spokojnie, ale jakby zaciskając przy tym szczękę. Może ujrzał w naszych twarzach własną matkę albo siostrę, może przypominamy mu kogoś, kogo chciałby chronić. Jego towarzysz na chwilę zastyga w złowieszczym bezruchu. Wreszcie zdejmuje rękę z miecza i tylko tnie nas wzrokiem. – Nauczcie te karaluchy pokory albo ja to zrobię – ostrzega Mamę Agbę. Potem kieruje spojrzenie w moją stronę. I choć leje się ze mnie pot, w środku czuję mróz. Strażnik mierzy mnie wyzywającym wzrokiem. Tylko spróbuj, mam ochotę odszczeknąć, ale język wysechł mi na wiór. W milczeniu patrzymy, jak mężczyźni wychodzą, słuchamy, jak odgłosy podkutych butów nikną w oddali. Siła opuszcza Mamę Agbę; przypomina teraz płomień świecy zdmuchnięty przez wiatr. Podpiera się na manekinie, żeby nie upaść. Już nie jest śmiertelnie groźną wojowniczką, którą znam, lecz starą, niepozorną kobietą. – Mamo… Chcę jej pomóc, lecz dostaję od niej po łapach. – Odejdz! Głupi. Tak mnie nazwała w joruba, języku magów zakazanym od czasu wielkiej obławy. Tak dawno nie słyszałem naszej mowy, że upływa chwila, zanim sobie przypominam, co to słowo znaczy. – Na bogów, co w ciebie wstąpiło? Znowu wszystkie oczy w ahéré zwracają się na mnie. Nawet Zbyszek spogląda z wyrzutem. Ale jak Mama Agba może na mnie krzyczeć? Czy to moja wina, że strażnicy są złodziejami? – Próbowałem cię bronić. – Bronić mnie? – powtarza z niedowierzaniem Mama Agba. – Wiedziałeś, że nic nie wskórasz swoim gadaniem. Za to niewiele brakowało, a wszyscy byśmy przez ciebie zginęli! Robię krok w tył, zaskoczony surową oceną. Nigdy wcześniej nie widziałem w oczach Mamy Agby tak głębokiego rozczarowania. – Skoro nie wolno mi się im przeciwstawić, co my tu w ogóle robimy? – Głos mi się łamie, ale powstrzymuję łzy. – Po co nam trening, jeśli nie możemy się bronić? – Na litość boską, Janku, pomyśl trochę! O innych, a nie tylko o sobie. Gdybyś zrobił krzywdę tym ludziom, kto by obronił twojego ojca? Kto uratuje Tomka, gdy strażnicy przyjdą szukać krwawej pomsty? Otwieram usta, lecz nie wiem, co odpowiedzieć. Ona ma rację. Nawet gdybym zdołał pokonać kilku strażników, nie poradzę sobie z armią. Prędzej czy później mnie znajdą. Prędzej czy później złamią ludzi, których kocham. – Mamo Agbo? – odzywa się cienkim głosikiem Zbyszek. Stoi ze łzami w oczach, uczepiony luźnych spodni Pawla. – Dlaczego oni nas nienawidzą? Mama zgina się pod niewidzialnym ciężarem. Wyciąga ramiona w stronę Zbyszka. – To nie tak, moje dziecko. Oni nienawidzą tego, kim miałeś się stać. Zbyszek wtula się w Mamę, szata tłumi jego łkanie. Mama Agba rozgląda się po izbie, patrzy w oczy innym chlopcom, którzy powstrzymują płacz. – Janek spytał, co my tu robimy. To ważne pytanie. Często rozmawiamy o tym, jak walczyć, a nigdy o tym dlaczego. – Mama sadza Zbyszka na podłodze i kiwa dłonią na Pawla, żeby przyniosł jej stołek. – Musicie pamiętać, że świat nie zawsze tak wyglądał. Był czas, kiedy wszyscy stali po jednej stronie. Mama Agba sadowi się na siedzisku, a zainteresowani jej slowami chlopcy zbierają się wokół niej. Codziennie Mama kończy zajęcia opowieścią lub baśnią, nauką z dawnych czasów. Zwykle siadam z przodu i chłonę każde słowo. Dziś trzymam się z boku, bo jest mi wstyd. Mama Agba miarowo pociera dłonie. Mimo tego, co się wydarzyło, na jej ustach migocze niewyraźny uśmiech, uśmiech, który potrafi wywołać tylko jedna opowieść. Nie mogę się oprzeć, podchodzę bliżej, przeciskam się między chlopcami. To nasza historia. Opowieść o nas. Prawda, którą król usiłował pogrzebać razem z naszymi zmarłymi. – Na początku Orisza była szczęśliwą krainą uświęconych magów. Każdy z dziesięciu klanów został obdarzony przez bogów inną mocą. Jedni władali wodą, inni panowali nad ogniem. Jeszcze inni czytali w myślach, a nawet sięgali wzrokiem poza czas! Choć wszyscy dobrze znamy tę opowieść – od Mamy Agby, od rodziców, których straciliśmy – nie przestaje robić na nas wrażenia. Z wypiekami na twarzy słuchamy o magach posiadających dar uzdrawiania i wywoływania chorób. Nachylamy się bliżej, kiedy Mama Agba opowiada o poskromicielach dzikich zwierząt, o magach trzymających w dłoniach światło i mrok. – Wszyscy magowie rodzili się z białymi włosami – to był znak, że dotknął ich palec bogów. Używali swoich darów, by służyć ludowi Oriszy, a w zamian otaczano ich szacunkiem. Ale nie każdy przychodził na świat z darem. – Mama Agba zatacza dłonią koło. – I dlatego świętowano narodziny nowego maga, cieszono się na widok białych loków. Ci mali wybrańcy do ukończenia trzynastego roku nie byli w stanie używać magii. Dopóki ich moce się nie objawiły, nazywano ich "boskimi." Zbyszek z uśmiechem unosi brodę: bo juz wie, ze jest mieszkancem cudownej krainy Orisza. Mama Agba chwyta między palce pasmo jego białych włosów, znak szczególny, który nauczono nas ukrywać przed światem. – Magowie stali się pierwszymi królami i królowymi Oriszy. To były czasy bez wojen… Pokój jednak nie trwał wiecznie. Gdy rządzący zaczęli nadużywać magii, bogowie za karę pozbawili ich mocy. Razem z magią zniknęły białe włosy… W kolejnych pokoleniach podziw dla magów stopniowo przeradzał się w strach przed nimi, a strach w nienawiść. Nienawiść zaś w przemoc, w pragnienie wytępienia magów. W izbie zrobiło się teraz jakby ciemniej. Wszyscy wiemy, co było dalej. Noc, której nigdy nie wspominamy i której nigdy nie zapomnimy. – Dopóki magowie mieli swoje moce, byli w stanie się bronić i trwać. Ale jedenaście lat temu magia zniknęła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego. – Mama Agba zamyka oczy i wydaje z siebie ciężkie westchnienie. – Jednego dnia magia żyła, następnego umarła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego? Z szacunku dla Mamy Agby gryzę się w język. Mówi tak, jak wszyscy dorośli, którzy widzieli wielka obławę na własne oczy. Z rezygnacją. Jak gdyby bogowie odebrali nam moc, żeby nas ukarać, a może pod wpływem kaprysu. W głębi duszy znam prawdę. Domyśliłem się jej, kiedy zobaczyłem magów innych wiosek w kajdanach. Bogowie umarli razem z naszą magią. Już nie wrócą. – Tamtego nieszczęsnego dnia król Saran nie wahał się ani chwili – ciągnie Mama Agba. – Wykorzystał moment słabości magów i zaatakował. Zamykam oczy, stawiam tamę łzom. Widzę łańcuch, który zarzucili na szyję Mamie. Krople krwi lądujące w piasku. Wspomnienie Obławy przepełnia trzcinową chatę, nasyca powietrze smutkiem. Tamtej nocy wszyscy straciliśmy bliskich, którzy byli magami. Mama Agba wstaje z westchnieniem, znów nabiera siły, z której jest znana. Patrzy po kolei na wszystkich chlopcow w izbie – jak generał przeglądający swoje wojsko.– Uczę sztuki kija każdego chętnego do nauki, bo zawsze znajdą się na tym świecie ludzie, którzy będą chcieli zrobić wam krzywdę. Ale tutaj szkolę chlopcow poległych magów. Choć nie macie już w sobie mocy, aby w przyszłości stać się magami, nadal cierpicie z powodu nienawiści i przemocy. Oto dlaczego tu jesteśmy. Oto dlaczego trenujemy. Mama gwałtownym ruchem dobywa własny rozkładany kij i uderza nim o trzcinową podłogę. – Wasi przeciwnicy noszą miecze. Dlaczego uczę was władania kijem? Powtarzamy chórem mantrę, którą nam wpoiła: – Uderza zamiast ranić, rani zamiast okaleczać, okalecza zamiast zabijać. Kij nie unicestwia. – Uczę was walki w ogrodzie, abyście na polu walki nie byli jak ogrodnicy. Daję wam siłę do walki, ale umiar także jest siłą, którą musicie posiąść. – Mama zwraca się do mnie: – Macie bronić tych, którzy sami się nie obronią. Oto prawda kija. Chlopcy kiwają głowami, a ja wbijam wzrok w ziemię. Znowu prawie doprowadziłem do tragedii. Znowu wszystkich zawiodłem. – No dobrze… – wzdycha Mama Agba. – Wystarczy na dziś. Pozbierajcie swoje rzeczy. Ciąg dalszy jutro. Chlopcy z ulgą wychodzą jeden po drugim. Chcę pójść w ich ślady, lecz pomarszczona ręka Mamy Agby chwyta mnie za ramię. – Mamo… – Milcz – ucina. Ostatni chlopcy rzucają mi współczujące spojrzenia. Łapią się odruchowo za pupy, jakby w myślach liczyli, ile dostanę batów. Dwadzieścia za nieposłuszeństwo… Pięćdziesiąt za odzywanie się bez pytania… Sto za to, że prawie nas wszystkie zabiłes… Nie. Sto batów byłoby zbyt pobłażliwą karą. Wstrzymuję oddech i szykuję się na ból. To nie potrwa długo, mówię sobie. Skończy się, zanim… – Usiądź, Janku. Mama Agba podaje mi kubek z herbatą, po czym nalewa sobie. Ciepłe naczynie ogrzewa mi dłonie, słodka woń napoju wypełnia nozdrza. Marszczę brwi. – Dodałaś trucizny? Kąciki jej ust drgnęły, ale ukrywa rozbawienie pod surową miną. Ja ukrywam swoje w kubku z herbatą, upijam łyk i rozkoszuję się smakiem miodu. Obracam kubek w dłoniach, wodzę palcami po lawendowych koralikach wzdłuż brzegu. Mama też miała taki kubek, tylko ze srebrnymi paciorkami – na cześć Olimpu, i bogini życia i śmierci. Wspomnienia na chwilę pozwalają mi zapomnieć o rozczarowaniu Mamy Agby, lecz gdy smak herbaty zanika, znów ogarnia mnie gorzkie poczucie winy. Mama Agba nie powinna musieć znosić takich szykan. Nie z mojego powodu. – Przepraszam. – Skubię koraliki na krawędzi kubka, żeby nie podnosić wzroku. – Wiem… Wiem, że tylko przysparzam ci kłopotów. Mama Agba, tak jak Pawel, jest Oriszanką, w której nie drzemią żadne magiczne moce. Przed Obławą myśleliśmy, że bogowie decydują o tym, kto się rodzi szczesliwym mieszkancem naszej wioski, a kto nie; teraz, gdy magia zniknęła, nie rozumiem, czemu właściwie służy to rozróżnienie. Mama Agba nie ma białych włosów jak my, mogłaby się wtopić w resztę Oriszan i uniknąć prześladowań. Gdyby się z nami nie zadawała, strażnicy pewnie daliby jej spokój. Jakaś cząstka mojej duszy chciałaby, żeby Mama Agba nas porzuciła i oszczędziła sobie tych cierpień. Jako dobra krawcowa pewnie mogłaby sprzedawać ubrania i nieźle z tego żyć. – Zaczynasz coraz bardziej ją przypominać, wiesz? – Mama Agba upija łyczek herbaty i się uśmiecha. – Zwłaszcza gdy krzyczysz, podobieństwo jest zatrważające. Odziedziczyłeś jej gniew. Nie wierzę własnym uszom. Mama Agba nie lubi rozmawiać o tych, których straciliśmy. Żaden z nas tego nie lubi. Aby ukryć zaskoczenie, upijam kolejny łyk herbaty. – No dobrze. – Z twarzy Mamy Agby znika uśmiech, a pojawia się na niej wyraz troski. – W czasie Obławy byłeś jeszcze dzieckiem. Bałam się, że zapomnisz. – Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał. Jak mogłbym zapomnieć tę twarz niczym słońce? Właśnie tę twarz staram się pamiętać. Samą twarz, a nie zwłoki ze strużką krwi na szyi. – Wiem, że walczysz dla niej. – Mama Agba przesuwa dłonią po moich białych włosach. – Ale król jest bezwzględny, Janku. Prędzej wymorduje wszystkich poddanych, niż przymknie oko na bunt wioski. Kiedy przeciwnik nie ma honoru, trzeba obrać inne, mądrzejsze metody walki. – Takie jak okładanie tych drani kijem? Mama Agba się śmieje, aż marszczy jej się skóra wokół mahoniowych oczu. – Obiecaj mi tylko, że będ ziesz ostrożny. Że poczekasz na odpowiedni moment do walki. Chwytam Mamę Agbę za dłonie i chylę przed nią nisko głowę na znak szacunku. – Obiecuję, Mamo. Więcej cię nie zawiodę. – To dobrze, bo jest coś, co mam zamiar ci pokazać, a nie chciałabym potem tego żałować. Mama Agba sięga za pazuchę i wydobywa spod szaty krótki czarny pręt. Wstrząsa nadgarstkiem, a pręt wydłuża się i zmienia w lśniący metalowy kij do walki. Odskakuję odruchowo. – O bogowie! – wyrywa mi się. Muszę ze sobą walczyć, żeby nie chwycić tego arcydzieła. Czarny metal pokrywają prastare symbole, każdy z nich przypomina o jednej z lekcji udzielonych nam przez Mamę Agbę. Moje oczy, niczym pszczoły zwabione przez nektar, zatrzymują się najpierw na akofenie: dwa skrzyżowane ostrza, miecze wojny. „Odwaga nie musi grzmieć” – wspominam jej słowa. „Męstwo nie musi oślepiać”. Obok mieczy widnieje akoma, serce cierpliwości i tolerancji. Tamtego dnia… Dałabym głowę, że tamtego dnia dostałam od niej lanie. Każdy kolejny symbol odsyła mnie do innej nauki, innej opowieści, innej mądrości. Spoglądam wyczekująco na Mamę. To prezent czy raczej narzędzie, którym wymierzy mi karę? – Proszę. – Kładzie gładki pręt na mojej dłoni. Natychmiast wyczuwam jego moc. I ten ciężar żelaza… Oto broń stworzona do gruchotania czaszek. – Czy to się dzieje naprawdę? Mama twierdząco kiwa głową. – Walczyłeś dziś jak wojownik. Zdałeś egzamin. Wstaję, żeby zakręcić kijem, by ucieszyc się jego siłą. Metal tnie powietrze jak nóż. Żaden wystrugany przeze mnie drewniany kij nie był tak zabójczy. – Pamiętasz, co ci powiedziałam, kiedy zaczynaliśmy treningi? Potwierdzam skinieniem głowy i przedrzeźniam zmęczony głos Mamy Agby: – Jeśli zamierzasz się bić ze strażnikami, lepiej naucz się wygrywać. Dostaję od niej po głowie, ale trzcinowe ściany izby rozbrzmiewają jej serdecznym śmiechem. Oddaję kij, a Mama Agba uderza końcem o ziemię i broń składa się z powrotem w krótki pręt. – Ty już wiesz, jak wygrywać – mówi. – Mam tylko nadzieję, że będziesz wiedział, kiedy się bić. Gdy znowu wręcza mi kij, duma miesza się we mnie z bólem. Bojąc się otworzyć usta, obejmuję ją w pasie, wciągam nosem znajomy zapach świeżo upranej tkaniny i słodkiej herbaty. Mama Agba na moment sztywnieje, ale przytula mnie mocno, kojąco. Potem się odsuwa, żeby coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili płachty u wejścia znów się rozchylają. Odruchowo chwytam czarny pręt i dopiero po sekundzie rozpoznaję mojego starszego brata Tomka. Wysoki, potężnie zbudowany, w jego obecności trzcinowa chatka wydaje się nagle dużo mniejsza. Mięśnie ma napięte, ścięgna rysują się wyraźnie pod ciemną skórą. Spomiędzy czarnych włosów obficie ścieka mu na czoło pot. Gdy napotykam jego wzrok, ostry niepokój przeszywa mi serce. Uslyszalem tylko ostatnie slowa: -"Do domu..." Tata oczekiwal mnie juz u wejścia do chaty. Był pozny wieczor, a ja jeszcze podjalem z nim rozmowe. On w koncu powiedzial mi dawno pamiętne slowa: "Pokażę ci góry..." A pamietasz tato nasza piosenke. I jeszcze raz przed pojsciem spac wspolnie zanucilismy znana nam piesn: 1. - Witaj mój przyjacielu, tak długo cię nie widziałem. -Witaj mój mały, czas spedzony z Toba, zawsze jest piekny. - Powiedz mi przyjacielu, w twojej ojczyźnie, jak tam jest? - Z pewnością jest inaczej, jak znasz to z domu... Spiewamy wspolnie: - Chodź, pokażę ci góry, orla na wietrze... - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie. - A potem bedziemy śpiewac piosenki o tęsknocie i czyms więcej, o tym, co czynie chetnie, kiedy jestem bardzo radosny. 2. - Witaj mój przyjacielu. Wiesz, czasami marzę nawet o księżycu... - Witaj mój mały, marzysz o nim, bo jego światło było juz nie raz wychwalane i bylo tego warte. -Och, zebym byl tylko juz dzisiaj tak duży, jak dorośli... - I ja czasami tego bym chcial, zebym był zaskakiwany, jak to bylo, gdy byłem dzieckiem - zebym byl jak orzeł na wietrze. Wspolnie powtarzamy: - Chodź, pokażę ci góry, - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie... A nasze wysnione przedtem i radosne piosenki, będziemy śpiewać zawsze i wszedzie.
View all posts by sbarszczak2009