“Moje dziecko, ty zawsze jesteś ze mną”

Stanisław Barszczak, Szczęśliwy woźnica,

Trójką koni, bocznymi drogami spieszył do powiatowego miasta Piotr Pawełkiewicz, kandydat sekcji Polskiej Drużyny Strzeleckiej. Jest rok 1914, w drugiej połowie roku, popołudniowe urżnięte ciepło, oczami ogarniał mijane ogrodzenia, zabudowane rogi ulic. Ktoś z naprzeciwka właśnie jedzie koniem z furmanką obładowaną węglem. Uporawszy się z marzeniami wszczął rozmowę z woźnicą: –A czy burmistrza znasz? Woźnica odrzekł: -Tutaj każdego marnego pisarza się zna, a burmistrza bym nie znał. Nie ma jeszcze dwóch lat jak Pawełkiewicz objął swój urząd, a już dużo zrobił. Gorący, taki prędki. Niech mu Bóg da zdrowie, Hrabiego usunął. Już Hrabia poszedł do diabła, a Pawełkiewicz, oświecony pan, wszystkim rękę poda… Galop, wciąż galop, konie, wszystko zrobił, ani grosza nie brał. Poprzednik też był dobry. Rozumie się i poprzednik był dobry, głośniej od niego nikt nie krzyczał, nowy rozumu ma daleko więcej. Ale nowy jest zręczniejszy, dobry człowiek tylko pijaczyna. W domu chla, tak cały dzień ciągnie, w szufladce ma wódkę, pociągnie przez rurkę. -Nawet to wiadome, co za ohyda, szepnął do siebie Pan Piotr. –Kłamać nie będę, ale ludzie powiadają, kiedy bywało Pawełkiewicz zaczął pić, to psy wyły niemiłosiernie. A Pawełkiewicz sam się zamknie i pije. -Skąd oni to wiedzą, wypalił jak z ciężkiego działa Pan Pawełkiewicz. -Także co do bab, to sześć ma, szelma. Dwie mieszkają u niego w domu. Nawet imiona znają. Sześć sztuk ma w domu, tych fląder, dwie ma w domu: jedna jest gospodynią, druga jest w rodzaju sekretarki. Trzecia przy gościńcu mieszka. -I to furman, który nigdy w mieście nie bywa to wszystko wie, co za ohyda, kontynuował pod nosem Pan Piotr. -Natalia chwali się babim szczęściem, że ją burmistrz nawiedza czasem. Zośka mu dywany i kwiaty przynosi. A Jaśka koniecznie chciałaby go przeżyć. Kiedy Pawełkiewicz idzie do kuchni, to szczypie pokojówkę lub kucharkę. Dawny przewodniczą rady na miesiąc wcześniej dawał znać, gdy gdzie jechał. Nowy owszem natrze gardło, ale stara się jechać po cichutku, wychodzi z domu zawsze tylnymi drzwiami. Stara się nająć furmankę, jak stary pies. -Skąd ty to wszystko wiesz, Pan Piotr rzecze, poprawiając się na wozie. -Sam nie widziałem, ale od ludzi słyszałem. Przed okiem ludzkim ukryć się nie można. A kiedy jedzie, to krzyku, hałasu. Przyjedzie, napije się, znowu się wyśpi. Ludzie opowiadają, jedzie dureń. Jedzie i myśli, że go nie można poznać. Dawniej Hrabiego po ciężkiej łapie poznawali, ‘jeśli leje po pysku’, to znaczy że nasz Pan Hrabia jedzie. Nowy, to mu zimno, jeżeli kto zimową porą jedzie, i żąda kur, to na pewno Pawełkiewicz. Nowy i spać się kładzie inaczej. Na stacjach już wiedzą, pędzi ludzi po drobiazgi, to na pewno Pan Pawełkiewicz. Może jeszcze z domu nie wyszedł, a oni już wszystko wiedzą. Przez telegraf wszystko wiadomo. Niech się chowa, a już wszystko wiedzą. Takie są sprawy. Naród tu cwany, cwaniak na cwaniaku. Przyjechałeś po cichutku, mówią, o Wielmożny Panie… Weźmy dzisiejszy wypadek. Naszego Żydka Władka z rana, jak gościńcem pędzi ku stacji ujrzałem. Dokąd to Wasza Żydowska Mość jedzie?, zmienił głos woźnica.-Do miasta, bo tam Pawełkiewicza oczekują, Żyd na to. Dla Pawełkiewicza już przygotowano wszystko tam. Chłopi mówią, niech jedzie. – Prawda, prawda rzecze Pan Piotr, że ja o tym nie wiedziałem. Zawracaj mi prędko! Zdziwiony woźnica zdążył obejrzeć swoją fizjonomię w oknie jakiegoś sklepu, i szybko zawrócił ku światłom z pobliskiej stacji. W tym czasie mijali piękny pałacyk „Basiula”. Naraz im oczom ukazała się śliczna stacja kolei żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej w Ząbkowicach. Stąd można jechać koleją w dwóch przeciwnych kierunkach: do Częstochowy bądź Krakowa. Ta sama droga, nieco ponad pięć kwadransów drogiego nam czasu. Już woźnica ubrał sweter i wsiadł do powozu, gdy Pan Pawełkiewicz najpierw przysiadł się do stolika w bufecie, opróżnił trzy kieliszki, zaledwie spojrzał na znajome twarze w kącie. Ale już słyszy trzeci dzwonek. Pędem wsiadł do pociągu. Jakiś młody filozof stał przy oknie, mija go, po chwili znalazł się w przedziale trzeciej klasy. Jakiś otyły mężczyzna z faworami spojrzał tylko w jego stronę. –Janie Kochany, rzecze śmielej Pan Piotr na takie powitanie. –Kopę lat, Panie Pawełkiewicz, i z gestem gospodarza oraz z wyrazem słodyczy na twarzy zaprasza nowego pasażera do środka. Pan Piotr usiadł naprzeciw Pana Jana. – Ja z polowania z hartami wracam, jasnym głosem odezwał się nagle znany w całej okolicy dobroczyńca Grzegorz Rawicz. –Słuchaj Pan, ja z sądu wracam gdzie prosiłem o wotum separatum, płaczliwym głosem i ciężko dysząc odezwał się Pan Jan Walicki. I tak patrzę dokoła. Co robi na przykład ten Pan Miękin. Diabli wiedzą, co on plecie. – Kiedy się jedzie do domu to trzeba, żeby głowa była zajęta tylko karafkami, Pan Piotr poczuł się wreszcie u siebie. –A wiesz Pan, rozczulił się Pan Jan i rzecze jakby nagle porwany diabelską siłą uciekł w inny świat, w domu kładziesz się do łóżeczka, z brzuszkiem do góry. A doczekawszy wieczora schodzisz Pan na wieczerzę. A tutaj nad stołem unoszą się nieziemskie zapachy, na stole barszczyk małopolski z śmietanką. – Zapiekanka domowej roboty lepsza od szampana, machnął ręką i rzucił się ku drzwiom Pan Pawełkiewicz, bo ujrzał tam konduktora. -Solone rydze z cebulą, oliwą, palce lizać, zgodził się sędzia mrużąc oczy. Dusza odczuwa błogość. –Panie konduktorze, w przedziale szóstym jedzie w tym pociągu moja ciotka, chciałbym ją znaleźć, z miną niepewną odezwał się Pan Piotr, następnie zerknął na pociemniały obraz i jakieś papiery, które leżały na ławce na którym widniał napis: ślę ci życzenia z okazji Bożego Narodzenia. Naraz Pan Józef Markiz stanął mu przed oczami, stara suka sunia i pies budrys, który nie cieszy się zaufaniem. Nikt lepiej od niego nie umie przybysza złapać za nogę. Jest czas wigilii. On sam siedzi w pokoiku. Spojrzał przed siebie. Drzewa nabrały koloru białego. Za oknem grudy śniegu, drogę mleczną widać tak wyraźnie. On zaczął pisać coś. Wczoraj, jako czeladnik u szewca dostałem po tyłku. Każą kraść majstrowi ogórki. A nudno tak, majster uderzył mnie kopytem. Spać, to mi każą w sieni. Drogi dziadunio, zabierz mnie stąd bo umrę. Ja ci będę tytoń rozcierał. Bij mnie jak psa. Dziaduniu drogi, nie ma tu innego wyjścia tylko śmierć. A jak umrzesz będę się modlił za ciebie. A z kolędą tu nikt nie chodzi. Pan Piotr konwulsyjnie westchnął i w okno spojrzał, młode jodły, ściętą choinkę dziad ciągnął do dworu. Olga dawała mu karmelki. Do szewca Alojzego przekazano mnie w Częstochowie. Twój wnuk Piotr. Napisał adres: ‘Na wieś do dziadunia. Włożył czapkę i wyszedł. Subiekci ze sklepu mięsnego pokazali mu skrzynkę na listy. Z dźwięcznymi dzwonkami odezwały się sanie, którymi sunęła po śniegu jakaś iście książęca para po drugiej stronie ulicy. Kołysany słodkimi nadziejami Pan Piotr na powrót ujrzał się w pokoju, koło pieca chodzi budrys i przez szacunek kręci ogonem. Z tej ciszy olbrzymiej dokoła wyrwał go wysoki głos konduktora: -tu nie ma przedziału szóstego, jest owszem szesnasty. –A dokąd jedzie ten pociąg?, spytał nieśmiało Pan Piotr. Do Częstochowy, pewny siebie odezwał się Pan Jan. Pasażerowie ożywili się nagle. Minęły dwie minuty, a sąsiedzi zebrali jaką kwotę pieniążków do maciejówki. Tymczasem jakaś dziewczynka zwracając się wprost do Pana Pawełkiewicza, swym przemiłym głosem zawyrokowała w końcu: -‘Pan wsiadł w pociąg, który idzie w przeciwnym kierunku- nie do Krakowa, a do Częstochowy’. Pan Burmistrz aż usiadł z radości.

PS. Wypadki opisane tutaj to licencja poetica autora tej opowieści. SB.

Leave a comment