Stanisław Barszczak, Wolność rozbrzmiewa na zboczach,
Kochana Stasiu,
Po śmierci ojca zacząłem poważnie myśleć o kapłaństwie. W październiku 1942 roku kiedy jeszcze trwała wojna, zapukałem do drzwi pałacu arcybiskupiego w Krakowie i zapytałem czy mógłbym studiować kapłaństwo. Więcej niż ośmiu tysięcy mężczyzn i chłopców uwięziono po 6 sierpnia 1944, natomiast ja uciekłem do pałacu arcybiskupiego, gdzie pozostałem dopóki Niemcy nie odeszli. Wkrótce potem zaczął kursy w tajnym podziemnym seminarium powołanym do życia przez arcybiskupa Krakowa, Adama Stefana Kardynała Sapiehę. W nocy 17 stycznia 1945 Niemcy uciekli z miasta, i studenci zajęli ruiny seminarium. Nigdy nie zapomnę zebrań w Pałacu Arcybiskupim, członkowie gildii w Sali wieczornej, łączyła nas przyjaźń, innych ród, wszystkich obecność dostojnego gospodarza, jego oddanie sprawie Kościoła Powszechnego. Nie było konkurującego z nim salonu podczas okupacji. Ten miał takie poglądy, drugi inne… Ile tkliwości dla mnie miały krakowskie dziewczęta, wybierały mi lektury. To takie polskie. Po ukończeniu studiów w seminarium w Krakowie, zostałem wyświęcony na kapłana w Uroczystość Wszystkich świętych, w dniu 1 listopada 1946, przez arcybiskupa Krakowa, kardynała Sapiehę. To był Ojciec nas wszystkich. Modlę się, żebym mógł pójść w jego ślady. Miarą naszej dobroci jest nie to, co czynimy dla innych, ale co tworzymy razem i do kogo wyciągamy dłoń. Przez następne lata studiowałem teologię w Rzymie. Z Niegowici, pierwszej parafii, pamiętam niewiele, może pierwszy pocałunek, jaki złożyłem na łonie polskiej ziemi, reszta wrażeń tonie w magmie…. Echa wojny w ruinach zamordowanych miast. 4 Lipca 1958, po dziesięciu latach pracy naukowej i duszpasterskiej w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, byłem na kajakach z moją „Rodzinką” (młodzieżą z Kleparza) w regionie jezior mazurskich, kiedy papież Pius XII mianował mnie biskupem pomocniczym Krakowa. Tak więc zostałem następnie wezwany do Warszawy, by spotkać się z prymasem Polski, Stefanem Kardynałem Wyszyńskim, który poinformował mnie o tej nominacji. Drugie konklawe 1978 roku rozpoczęło się 14 października, dziesięć dni po pogrzebie papieża Jana Pawła I, na którego zagłosowałem przed 43 dniami. Konklawe podzieliło się między dwóch silnych kandydatów do papiestwa: Giuseppe Cardinal Siri, konserwatywnego arcybiskupa Genui i liberalnego arcybiskupa Florencji, kardynała Giovanniego Benelli, bliskiego przyjaciela Jana Pawła II. Zwolennicy Benelliego byli pewni, że będzie on wybrany, w początku głosowania, Benelli zwyciężał z dziewięcioma głosami. Jednakże oboje mieli wystarczającą opozycję, tak że żaden liczył na ostatnie pierwszeństwo. Franz König Kardynał, arcybiskup Wiednia zasugerował jego kolegom elektorom kompromisowego kandydata, mnie skromnego, polskiego kardynała. Wygrałem w ósmym głosowaniu w drugim dniu naszego spotkania, z 99 głosami na 111 elektorów uczestniczących w konklawe… Podczas mojej posługi w kościele powszechnym niczym odwieczny marzyciel trwałem przy nauce Apostołów i wielkiej tradycji Kościoła Katolickiego, przejmując od poprzednich generacji jasność myśli i wyrazu, tłumy ludzi, odziedziczone marzenia… Byłem już biskupem w Krakowie, gdy sprawowaliśmy Mszę świętą wspólnie z ks. Profesorem Stanisławem Nagim. Zdaje się, że dar przemowy mam po Demostenesie, oświadczył jeszcze w zakrystii. Rzeczywiście kazanie okazało się ciekawe. Chrystus, to on, który powiedział mi… Nie byłem prorokiem, a tylko wolarzem, pasterzem wołów. „Ta deklaracja proroka Amosa, możemy ją podjąć zwłaszcza, kiedy Bóg stawia nas przed sytuacją , na którą nie jesteśmy przygotowani. Teksty tej niedzieli mogą nas w ten oto sposób oświecać. Święty Paweł mówi tę samą rzecz o powołaniu chrześcijan w liście do Efezjan. I, w Ewangelii, Chrystus precyzuje modalności, tonacje tej misji, gdy rozsyła Dwunastu, odłączając ich od ich uwarunkowania socjalnego, żeby mogli wypełnić pierwszą misję. Łaska jaką Bóg nam daje jest wyborem Boga a nie wynikiem naszych własnych decyzji. W Betel pracownicy na rzecz sanktuarium byli w liczbie wystarczającej i prowadzili ich sprawę według zwyczajów rytualnych. I mogło być kwestii pozwolenia Amosowi tam na sukces w jego życiu. „Wykonuj swój zawód proroka zresztą- mianuje go Amazjasz. Za naszych dni jak we wszelkiej epoce istnieje pokusa funkcjonowania czynności religijnych. Służba ołtarza i świątyni była zaręczana przez lewitów, na zasadzie sukcesji rodzinnej. Amos nie krytykuje tej instytucji, która pochodzi od Mojżesza. On sytuuje i precyzuje tylko swoje ‘jak’ odnośnie swojego powołania: „nie byłem prorokiem, ani synem proroka.” „Przycinał sykomory”. To dopiero Pan wprowadził go i nadał mu misję. Amazjasz nakazuje mu opuścić królestwo plemion północnych i połączyć się z krajem Judy. Amos odpowiada mu przywołując uniwersalność swojej misji. „To on, który powiedział mi, by kroczyć dla mojego ludu Izraela.” Czyli do wspólnoty dwunastu plemion, a nie do jednego… Pan wprowadził ich… Istnieją za naszych dni mężczyźni i niewiasty Boga, których Pan wprowadził, którzy powrócili i kontynuowali ich codzienne troski. Są w parafiach, w seminariach, w konwentach na drogach świata To Chrystus zaakceptował pierwszy ich drogę wyznaczoną przez swego ojca i który zaangażował się od śmierci do zmartwychwstania… Trzeba nam podjąć to w nieprzewidywalności Boga, która nigdy nie jest arbitralna, samowolna. Bo człowiek jest darem otrzymanym od niego, Boga. I naprzeciw naszego chodzenia po omacku, naszych błędó mamy obowiązek wypełnienia tego, co Bóg żąda… O rekapitulacji świata w Chrystusie powiedział: Bóg wybrał nas przed stworzeniem świata…, byśmy byli bez zarzutu, nienaganni… to tajemnica ojca, padre także… Kolejne czytanie domaga się stopniowego dojrzewania, matury poprzez medytację wielkości Boga, która przekracza totalną wielkość, przez moc wobec nas, przez energię jego mocy zrealizowanych w Chrystusie.(Efezjan 4,19) Człowiek jest dla siebie nadzieją i piekłem zarazem. „Bóg napełnił nas mądrością i inteligencją… Obwieszczał w kazaniu gratisowość, wspaniałomyślność tego wyboru… Nadwyżka trosk oddziela od zjednoczenia istotnego. „Będziesz mógł zwyciężyć twoje życie czyniąc twój zawód proroka.” Nawrócenie jest także konieczne… Posiadanie realności naznaczenia jest dla celu wypełnienia, zrealizowania daru szczególnego, jaki Bóg zrobił dla nas. Wolarz, rybak, celnik, robiący namioty. „Otwórzcie wasze serce na jego światło…” Historia świętych, to historia odkrywania Boga, który jest w nas, jego obecności(presance) działającej w nas, gdzie wyraża się prawdziwa symfonia darów…Te dary są różne, tak że żaden święty nie wyczerpuje pełni Chrystusa. W pewien sposób i ja jestem wolarzem, nacinaczem sykomory. A jednak Bóg potrzebował świętego, który będzie wszędzie świadkiem innego świata. Jestem pierwszym, który polityką się interesuję… nie mam żadnego urlopu… choć posiadam wewnętrzne zdolności. Bez pomocy Boga nic nie możemy uczynić… żyć według nauczania ewangelii… ta realność eucharystii… ta pielgrzymka wasza tutaj, kochane dzieci, i wy wychowawcy- miejcie pragnienie spotkania Boga, dlatego powinniśmy pogłębić sens naszego spotkania tutaj… aby być apostołem Chrystusa, żyć w cudownej zgodności Chrystusa, z naszym obwieszczaniem Boga, nie szukać egoizmu, przekazać wiarę z cierpliwością. To nie ja , ale Pan powołał mnie, bym zaświadczał z radością o misji Chrystusa, iść z Chrystusem (camminare con Christo)…niech przyjdzie Jezus Chrystus, i matka Boża. Co za cud tutaj, przenieść go w nasze życie… Bądźcie solą ziemi i światłem świata. I ja tak zakończę to moje słowo. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Kochana Jasiu,
Pamiętam mój pierwszy pobyt w Castel Gandolfo, nawet lazurowe wybrzeże przybierało barwy brunatnej… szedłem wąskimi uliczkami miasteczka, dachy z łupku, choć nie raz można było zobaczyć żałosną bryzę popołudnia. Duża prosta aleja, idę na pobliską stację z Edytą, pytam w czym mógłbym jej pomóc, modlitwą na pierwszym miejscu- mówię- niczym z bronią w ręku… nikt nie wie o mojej szarży… jestem młodym księdzem. -Jesteś teraz częścią mnie, który reprezentuję sobą najbardziej wstydliwe łono, lepiej o mnie zadbaj, zawyrokowałem. -Niektórzy przez całe życie szukają chwili, którą Ty przeżyłaś, powiedziałem. -Jak się czujesz? -Jakbym miała żyć wiecznie. -Wczoraj zrozumiałam, że muszę żyć, jest tyle rzeczy o których nie wiem… Mogłabym się w Tobie zakochać, wiem żebyś mi nie powiedział… mówiła coraz pewniej Edyta… Na koniec-zdziwiłem się- podarowała mi różaniec. Nie znałem nazwiska tej kobiety, żadnych sztukaterii na klatce schodowej, wszystko już zniknęło… być może zobaczyłem to wszystko za późno… na schodach nie spotkałem nigdy nikogo nowego. Po pół roku zaprosiłem ją na kolację… Edyta poznała mężczyznę. -Robiłem co mogłem, żeby bronić was przed okropnościami świata, pozwól mu żyć własnym życiem. -Jeszcze kogoś zabijesz tymi szpilkami, powiedziałem zaraz mimochodem. -Kiedy żona mówi do męża: ‘kocham cię,’ to mówi to z najwyższego poziomu społeczności. -Czy wyszłabyś za niego, gdybyś wiedziała, że wam pożycie nie wyjdzie? -Oczywiście… -Motywacją jest Jezus… musimy znaleźć racjonalne racje, znajdujemy się nieraz za wysoko, mamy zniżyć się do społeczności… Pytałaś o Pana Mieczysława. Reżyser Mieczysław Kotlarczyk prowadził najpierw jednoosobową firmę adwokacką w bajecznie usytuowanym miasteczku. Jakoś tam poznaliśmy się. W ten piękny letni wieczór dom przybrał odświętny wygląd, współgrało z tą godziną jaskrawe słońce, kurz na drodze… Pan Mieczysław skręcił traktorem do chaty, następnie ukłonił się telegrafistce i pokłusował na schody. Wszyscy wiedzieli w okolicy, iż tego dnia mają odbyć się ich zaręczyny… zadanie bojowe zostało postawione; był tak przystojny… wszystkim kobietom w promieniu trzech mil promieniowały oczy. Spotykali się nad Skawą i jej mokradłami, rzeka chłód czerpała z listowia, pod którymi toczy się milami, wszelakiego rodzaju zdroje gwarzą wśród drzew; czujesz podziemne jeziora … by rozlać się kryształową krynicą; nie zagłuszysz natury, biją kaskady; rosną trawy nad wyraz wybujałe; olbrzymie kasztany rzucają tu mroczny cień… ogród naturalny, korony drzew były kolosalnymi klombami… w tym właśnie miejscu stał kiedyś młyn, który pan Mieczysław widział we wszystkim co w swym życiu zamierzył, łatał starowinę czym się da. -Po zaręczynach pojedziecie na defiladę niepodległościową, stwierdziłem tylko, byłem jeszcze dostatecznie młody, aby to zrobić … -Ale pod pancerzem duszno- kusił Józek-popatrzymy tylko. Kiedy chodził w mundurze wojskowym był nie zbyt dobrym żołnierzem. A i teraz głównym jego zajęciem w mojej obecności było rzucanie papierowymi kulami do kosza na śmieci. Chyba do czasu. Bo teraz musi stawić czoła zmowie milczenia, rasowym uprzedzeniom i skorumpowanej policji. Ostatnio nawet zaproszony był do nas na Tyniecką. Zamek zgrzyta inaczej dziś. Podobno wywodzi się z francuskich hrabiów. Przed laty studiował historię, wierzył w mądrość innych pokoleń.-Skończyłem wiek XVIII, zawyrokował poniesionym głosem, gdy mnie ujrzał. Straciłem zaraz cały jad, jestem wolny, znam powinności swoje u Boga. -Masz wielkie serce, powiedział do mnie. Pewnego jesiennego dnia zażartowałem do niego, że mam nadzieję zatrudnić się w Watykanie… -„To pański interes, wszyscy łajdacy kłamią. A ja zawsze znajduję rybę, choć ogłuchłem podczas okupacji od kuli.” Pan Mieczysław głosił akademickie, ale też bardzo praktyczne doktryny, opowiadał nieśpiesznie: ”Słowo – dar. Słowo, materiał ostatecznego, najwyższego i najdoskonalszego rzędu. Materiał przede wszystkim syntetyczny, zdolny wyrazić to wszystko, co wyrazić może wszelki inny materiał artystyczny; zdolny wywołać mianowicie wizję zarówno linii, jak kształtu, zarówno barwy, jak dźwięku.(…) I dlatego artyzm słowa, a nie gestu czy mimiki, uznajemy za najwyższą wartość i za istotę sztuki aktorskiej, za jej rdzeń i duszę, a aktora nade wszystko za wypowiadacza tekstu – Słowa.” Kiedy wpatrywałem się w jego postać w moim umyśle rodziły się pytania bardzo socjalne w rodzaju: co jest najistotniejsze dla naszej ludowej demokracji? Jak filozofia, słowo, może znaleźć prawdę, tak musimy znaleźć egzystencję Boga… musimy zrobić ekspertów, nie jest łatwo pokonać te bariery, które mamy… Ale możemy stworzyć dobre społeczeństwo. Zostań z Bogiem.
Kochana Stasiu,
Cieszyłem się ogromnie na spotkanie z rodakami w mojej ojczyźnie w pierwszej dekadzie czerwca 1979 roku. Kiedy jechałem otwartym samochodem przez Aleję Panny Marii mogłem odczytać poszczególne napisy: Ojciec Święty, polski papież Jan Paweł II, zamierza odwiedzić Częstochowę, 4 – 6 czerwiec 1979, będzie się modlił oraz przemówi do wiernych w klasztorze na Jasnej Górze. Już pierwszego dnia mojej pierwszej pielgrzymki do Polski byłem zmęczony nieco, podczas krótkiej sjesty stanął mi przed oczami obraz z młodości. Lolek pamięta… Odeszłaś daleko, lecz ja pamiętam , jak dziś, twoje słowa mamo, i nie tylko takie słowa: -Zrobiłeś mały błąd w szóstym ćwiczeniu… -Mówisz, że już przejechaliśmy dolinę, mama to powiedziawszy spojrzała na swe ręce. Ponieważ w tym dniu byłem w Wadowicach, obudziłem się wcześniej niż zwykle. Nie mogłem spać, na jawie zobaczyłem dwa oblicza miłosierdzia: mamy i brata. Dana mi była druga szansa niczym powieść o tym jak dorastamy, jak porzucamy ideały młodości w imię czegoś lepszego i o tym jak wiele „drugich szans” dostajemy w życiu… zdaje się stałem w słonecznej cukierni. Słoneczko przez okno już wdarło się do mieszkania. To był jeden z tych dni, w których wszystko nam się udaje. Ale historia spłatała mi figla. Był dzień 26 października 2006 roku. Po wojnie obronnej, w której brał udział naród cały, Niemcy zajęli obszar Wadowic i miasto zostało zaanektowane przez nazistowskie Niemcy. Ale moje serce na widok obcych mundurów napełnione było radością. W pewnym momencie promienie słoneczne zatrzymały się na mojej twarzy. A za oknem usłyszałem pisk opon, bo zatrzymał się właśnie samochód z generałem, otoczony przez tajemnych agentów gestapo. Generał hitlerowski musiał wyjść na jakąś platformę, bo dało się słyszeć przez megafony jego stentorowy głos. Nadleciało kilka bombowców od strony Śląska, które nie zrobiły większej krzywdy centralnej zabudowie miasta. Gdzieś w połowie drogi z Warszawy do Krakowa autostrada przepoławia sławione wszędzie w świecie przez Panią z Jasnej Góry, tysiącletnie prawie miasto Częstochowę. Jasna Góra odzwierciedlała dla mnie zawsze biblijną górę Syjon. To moja matka. Tam na Jasnej Górze zawsze modliłem się rzewnie i gorąco. Widzisz Stasiu, teraz piszę dla mojego czasu i z moim czasem, a Pan z nieba czyni dobro! Wiesz, w mych podróżach po świecie, to nawet byłem w San Francisco, był czas przedświąteczny, ubieraliśmy żłóbek z Panem Jezusem. Zamyśliłem się nad dobrem w człowieku i powiedziałem sobie, trzeba czynić dobro… Za klasztorem jasnogórskim parking nagle skręca w dolinę popiołów, oczom brakuje jakby twarzy, idą ludzie z niewidocznym nosem, oczy blade i wyblakłe, medytują od dawna nad tym wysypiskiem. Wyobraź sobie w Częstochowie -wiele rzeczy się tu łączy- by wykazać, że Aleja Najświętszej Marii Panny jest jednym z klejnotów czasów przychodzących do nas i świecących, jak migająca gwiazda w historii Częstochowy. Czym jest Częstochowa? Tylko Bóg i archeologowie znają odpowiedź na to pytanie, ale w każdym przypadku Aleja jest z pewnością starożytnym reliktem i kamieniem szlachetnym jej historii. Jak mogło do tego dojść, i skąd kamienno-chodnikowa powierzchnia prowadząca bezpośrednio do historycznej Jasnej Góry Zwycięstwa. Aleja z Ratuszem, z placami M. Nowotki i W. Biegańskiego, z jej księgarniami. Ściany Bazyliki Jasnogórskiej ozdobione wielokolorowymi arabeskami, teraz pokruszonymi, wydzielającymi silny odór od zastrzyków dawnych i nowszych czasów, powonień, które obecnie stały się przyprawami i zabiegami o dzisiaj i jutro. Jakkolwiek Aleja z Jasną Górą stanowi serce miasta, ożywa bez izolacji od wszystkich pobliskich aktywności, to jednak zachwyca odrębnym i osobistym życiem. Fundamentalnie i zasadniczo jej korzenie wciąż jeszcze wsysają się w życie miasta jako całość, to jednak w tym samym czasie, Aleja zachowuje liczbę sekretów świata teraz już przeszłego. Słońce zaczęło wstawać i Aleja u swego początku utonęła w brązowych odcieniach blasku. Ciemność była zupełnie większa, ponieważ ukazała się jako pewne uzupełnienia między trzema ścianami placu przy kościele św. Zygmunta, nierównomiernie wzrosła nad Aleją. Jeden z boków Alei składał się z sklepu, kawiarni i piekarni, drugi- z innego sklepu i biura banku. Od strony klasztoru Jasnogórskiego Aleja kończy się promenadą H. Sienkiewicza, tak jak jej starożytna chwała, dwoma sąsiadującymi ze sobą parkami, każdy o trzech bramach. Szumy dziennego życia zdawały się być wyciszone teraz, te wieczorne dopiero zaczęły być słyszane, i owe poszeptywania w rodzaju: “Dobry wieczór, wszystkim.” “Proszę wejść; to jest czas bycia razem.””Obudź się, wujku Jurku i zamknij swój sklep!” “Jurek, zmień wodę w wazonach!” “Podłóż do pieca, Jerzy!” “Ten haszysz rani moją pierś.” “Jeśli już ucierpieliśmy na skutek terroru tytoniu to jednak wynikało tylko z naszych własnych niegodziwości!”Dziś rządzą pielgrzymi w Alei Panny Marii. I dzisiaj przeżyłem bardzo interesujący dzień, słońce już chyliło ku zachodowi, i tak jak przed laty złota jesień polska podarowała mi dwa czerwone liście, które zleciały na parapet okna, tak teraz na parapecie okna usiadły dwa białe gołąbki. Przyznam, że podróżując po świecie poznałem i wchodziłem w interesy z najróżniejszymi ludźmi, bardzo często bezbarwnymi, a czasem wręcz odrażającymi. Stawiałem namioty nawet na Alasce. Przychodziłem z mocą świętego Ducha, by powiedzieć o Chrystusie, który nie wyrażał siebie, lecz sprawę Ojca Boga. To oni rozpisywali się o mnie w gazetach: nie jest biedny, ale chce się wzbogacić, udając człowieka interesu. Jest na tyle sprytny, że kiedy przybywa do miasta N. w celu zakupu “martwych dusz rewizyjnych”, czyli wiernych, którzy umarli od czasu ostatniego spisu rewizyjnego, a za których urzędnicy państwowi zmuszeni są ciągle płacić podatki – wzbudza ogólną sympatię, zainteresowanie ludzi oraz zaufanie bankierów. Kiedy jednak w mieście wychodzą na jaw plotki na temat planów Wojtyły porwania brata pierwszego sekretarza, wtedy wszyscy poznają jego prawdziwe oblicze i cel zakupu czerwcowych “martwych dusz”. “A ty barbarzyńco, Bonaparte przeklęty” … Już jako papież byłem w Afryce, kroczyłem śladami Stasia i Nel. Dzięki Bogu nie było przelewu krwi w tych miejscach najczęściej, w których głosiłem Chrystusa. Zawędrowałem nawet tam, gdzie słychać było tylko szum fal i krakanie wron na drzewach- co wywoływało przestrach, była to jedyna pociecha, jakiej doznaliśmy w tej dolinie. W czasie podróży do Indii poznaję ciemnoskórą Parvathi, urodzoną na Cejlonie kobietę, o której losach zadecydowała przepowiednia. Gdy kapłan oznamia, że nowonarodzona dziewczynka stanie się w przyszłości niezwykłą pięknością i znajdzie bogatego męża, jej ojciec, ubogi i ponad wszelką miarę leniwy wieśniak, dostrzega we wróżbie okazję do wzbogacenia się. W oczekiwaniu na cudowną przyszłość izoluje Parvathi i odprawia kolejnych zalotników. Wreszcie, kiedy w wiosce zjawia się wysłannik mieszkającego w Malajach bogacza, mężczyzna oszukuje go i doprowadza do zawarcia związku małżeńskiego… Szesnastoletnia, marząca o miłości, dziewczyna opuszcza dom i ukochaną matkę. Trafia do wspaniałej posiadłości, oszałamiającego pałacu graniczącego z morzem i dżunglą. Rozczarowany, żyjący wspomnieniami mąż nie jest w stanie obdarzyć uczuciem młodziutkiej połowicy, Parvathi znajduje jednak bratnią duszę w Mai – cejlońskiej kucharce, szamance i uzdrowicielce. To dzięki jej ciepłu i zrozumieniu, dziewczyna znosi cierpliwie swój los, by nieoczekiwanie, w wojennym zamęcie, poznać wreszcie, czym jest prawdziwa miłość. I o tym wszystkim mi powiedziała. Bądź zdrowa.
Kochana Jasiu,
Uwielbiałem Święta Bożego Narodzenia. Zgromadziliśmy się w Watykanie na polskiej wigilii. Ktoś przekładał moje słowa na angielski. -Z początku pomyliłam się- dopiero gdy siadał dostrzegłam jego piękno, tak o mnie mówiła pani Wanda. Wszyscyśmy się zatrzymali, chciałem aprobaty dla swej opowieści, anegdoty… wszyscy docenili moją światową świeżość, co wywołało niekorzystne dla narratora wrażenie, jąłem śmiać się nieprzerwanie… Następnie zaintonowałem: 1. Oj maluśki, maluśki, maluśki, kieby rękawicka, Alboli tyz jakoby, jakoby kawałecek smycka. Ref.: Śpiewajmy i grajmy Mu, Dzieciątku małemu. 2. Cy nie lepiej by tobie, by Tobie siedzieć było w niebie, Wsak Twój Tatuś kochany, kochany nie wyganiał Ciebie. Ref.: Śpiewajmy… 3. Tam wciornaska wygoda, wygoda, a tu bieda wsędzie, Ta Ci teraz dokuca, dokuca, ta i potem będzie. Ref.: Śpiewajmy…4. Tam Ty miałeś pościółkę, pościółkę i mietkie piernatki, Tu na to Twej nie stanie, nie stanie ubozuchnej Matki. Ref.: Śpiewajmy… 5. Tam kukiołki jadałeś, jadałeś z carnuską i miodem, Tu się tylko zasilać, zasilać musis samym głodem. Ref.: Śpiewajmy… 6. Tam pijałeś ceć jakie, ceć jakie słodkie małmazyje, Tu się Twoja gębusia, gębusia łez gorskich napije. Ref.: Śpiewajmy… 7. Tam Ci zawse słuzyły, słuzyły prześlicne janioły, A tu lezys sam jeden, sam jeden jako palec goły. Ref.: Śpiewajmy… 8. Hej, co się więc takiego, takiego Tobie, Panie stało, Ześ się na ten kiepski świat, kiepski świat przychodzić zachciało. Ref.: Śpiewajmy…. Tutaj przytoczę Ci fragment mojego pamiętnika. Piątek, 9 listopada, cierpię na amnezję, drzwi do sypialni zamknąłem ,w pokoju pstryknie wyłącznik światła, nie mam wspomnień… pokazuję sobie język do lustra. W szpitalu ze mną jest pułkownik, leży z drugiej strony Sali, do którego przychodziła codziennie kobieta, która gdy przyszła po raz ostatni on skonał na jej ręku. Ona jeszcze wtedy powiedziała do niego coś w rodzaju: „Synu, bądź dobrej otuchy i chodź za mną!” Obserwowałem przedpokój- bezduszne światło …budziłem się o godzinę wcześniej… pułkownik, on i jego okręt stanowili jedną duszę… obliczali szansę spotkania z potworem… jeżeli to jest najlepszy z światów, to jaki będzie ten najlepszy, kiedyś nawet powiedział. „-Oddziałowa wsunęła mi tonę żelastwa- siedzę na krześle i tylko słyszę, że prowadzą nowego”… A pewnego dnia zdobył się przede mną na następujące zdania: „Pszczoła żyje trzydzieści dni, a człowiek po milion razy umiera…” Umiera się na wiele sposobów: z miłości, z tęsknoty, z rozpaczy, ze zmęczenia, z nudów, ze strachu… Umiera się nie dlatego, by przestać żyć, lecz po to, by żyć inaczej. Kiedy świat zacieśnia się do rozmiarów pułapki, śmierć zdaje się być jedynym ratunkiem, ostatnią kartą, na którą stawia się własne życie. Moja żona postanawia umrzeć bez wyraźnego powodu, bez żalu i bez patosu. Może dlatego, że gdy szukała łatwych rozwiązań, jej życie stało się mdłe, jak potrawa bez przypraw, pozbawione ziarna szaleństwa. A gdzie szukać szaleństwa, jeśli nie w domu szpitalnym, pośród tych, którzy obdarzeni nim zostali w nadmiarze? Teraz ona uczy się na nowo życia, poznaje siebie samą, zmartwychwstaje. Już chce żyć inaczej…-Pora na terapię, jest to forma obłędu, różnego od utraty kontroli, zawyrokowała Oddziałowa. -rzuciłem mu do portek małą myszkę i umarł ze strachu, pułkownik krzyknął. -Nic mu nie dolega, kontynuowała Oddziałowa. Gdy ona wyszła pułkownik mówił jakby do siebie: – Marsjanie zaatakowali ziemię, powiedział cicho niespodzianie. (Pułkownik trzyma rozkrzyżowane ręce, następnie jedną rękę podnosi do góry) -Bracie! powiedz mi, coś ty za wielka osoba? „Jam nie osoba, jam się dawno w krzyż zamienił. Ja byłem krzyżem w Chrystusa męce, Do mnie zmarłego przybili; A jam go zamiast ćwieków unosił za ręce, Jak małe dziecię, gdy kwili. Jestem krzyżem; gdy papież daje krzyża drzewo, Nie wierzcie! ja mam nogi, rękę prawą, lewą, Nic ze mnie nie ubyło, niech kto części liczy. (Smutnie mówi) Boże! odwróć ode mnie ten kielich goryczy.” Tu przerwał, lecz tylko na chwilę: „Ciszej mów! nieba sufit lazurowy Trzymając na tej dłoni, zasłaniam świat cały. Niebo, słońce, księżyc biały, Chcą upaść ludziom na głowy; Lecz ja stoję pod nieba nachylonym stropem, Znużony, tęskny, bezsenny. Módlcie się do mnie, jam zbawca codzienny, Zasłaniam ludy przed nieba potopem… Spijcie, ludzie! dobrej nocy!” (Przez moment odpoczywa). „/…/Ty chciałeś zabić widmo, poświęcić się za nic. O! złota rybko w kryształowej bani, Tłucz się o twarde brzegi niewidzianych granic; Mały kryształ powietrza, w którym pluszczesz skrzelą, Jest wszystkim, a świat cały nicości topielą. Myślę. Cierpię.” (W tym miejscu zdobyłem się na odwagę i mówię:) -Nie myśl. -Nie mogę, powie. „Szatanie! Przyszedłeś tu zabijać duszy mojej duszę; Ostatni skarb wydzierasz, własne przekonanie; Ostatni promień gasisz. Niechaj Bóg litościwy wyrwie z twej paszczęki.”(por. J. Słowacki, Kordian) Wyłączyłem światło, choć przyszło mi na myśl jeszcze jedno zdanie z Biblii: „Błogosławiony, kto umie oprzeć się pokusie.” Mijają dni, miesiące. Teraz muszę skończyć tę historię. „Koniec, kropka, bomba, kto nie skończył, ten trąba.” Oczywiście stoimy osobiście rozczarowani, gdy widzimy, że zamknięta kurtyna wszystkie tematy na nowo jeszcze raz może otworzyć! To może właśnie to dobro, które po nas zostaje. Dziś jest mój pogrzeb. A jak się to stało? Chodziłem po górach, przeziębiłem się i dostałem zapalenia płuc. (Przepraszam, że w moich tekstach jest dużo niekonsekwencji, ale to jest rezultat poszukiwania języka komunikacji z czytelnikiem. Jak powiedziałem wszystkie opisane tu przypadki czy zdarzenia, choć oparte na faktach, są jedynie wymysłem autora, S.B.)
Data: 2019-06-01
Stanislaw Barszczak, Jak Jas zostal magiem. Dzisiaj w naszej afrykanskiej wiosce mamy zawody sportowe. Poniewaz przynaleze do tzw. wielodzietnej rodziny, a takich w Ghanie, moim kraju, jest bardzo wiele, z niecierpliwoscia oczekuje na szczesliwa chwila wejscia do finalu zawodow. - Mamo, mnie wybierz. Muszę się powstrzymywać, żeby nie krzyczeć. Wbijam paznokcie w drewniany kij, ściskam go mocno, żeby usiedzieć w miejscu. Krople potu ściekają mi po plecach, nie wiem, czy to od porannego upału, czy dlatego, że serce tłucze mi się o żebra. Miesiąc w miesiąc byłem pomijany. Dziś musi wreszcie być inaczej. Odgarniam śnieżnobiały kędzior za ucho i staram się nie ruszać. Mama Agba jak zwykle nie ma zmiłowania, długo przygląda się każdemu z nas, aż nie wiemy, gdzie podziać wzrok. Jej brwi ściągają się w skupieniu, pogłębiając zmarszczki na ogolonej głowie. Z ciemnobrązową skórą i w niepozornym kaftanie Mama Agba niewiele się różni od reszty wioskowych starszych. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że kobieta w tym wieku może być tak niebezpieczna. – Ekhm… – chrząka z przodu Pawel, w mało subtelny sposób przypominając, że on już przeszedł tę próbę. Posyła nam uśmieszek i obraca w dłoni ręcznie rzeźbiony kij, jakby nie mogł się doczekać, aż się dowie, którego z nas pokona w czasie dzisiejszego egzaminu. Większość chlopcow boi się pojedynku z Pawlem, ale ja nie czuję strachu. Ćwiczyłem i jestem gotowy. Wiem, że stać mnie na zwycięstwo. -Janku. Chropawy głos Mamy Agby przerywa ciszę. Słychać zbiorowe westchnienie piętnastu chlopcow, którzy nie zostali wybrani. Imię odbija się od plecionych ścian trzcinowej ahéré, aż w końcu zdaję sobie sprawę, że chodzi o mnie. – Naprawdę? – pytam. Mama Agba mlaska zniecierpliwiona. – Mogę wybrać kogoś innego… – Nie! – Zrywam się na równe nogi i natychmiast posyłam jej ukłon. – Dziękuję, Mamo. Jestem gotowy. Morze brązowych twarzy rozstępuje się przede mną. Idąc, skupiam się na moich bosych stopach ocierających się o trzcinową podłogę, sprawdzam jej przyczepność, żeby zwiększyć swoje szanse na wygranie pojedynku i zdanie egzaminu. Na czarnej macie do walki Pawel pierwszy mi się kłania. Czeka, aż uczynię to samo, ale jego wzrok tylko wznieca we mnie ogień złości. Stoi w nonszalanckiej pozie, świadczącej o braku szacunku, jakbym nie był godnym przeciwnikiem. Jakby uważał, że jestem od niego gorszy. Myśli, że nie mam z nim szans. – Ukłoń się, Janku. Choć w głosie Mamy Agby pobrzmiewa wyraźna reprymenda, nie potrafię się przemóc. Stojąc tak blisko Pawla, widzę tylko jego bujne czarne włosy i kokosowy brąz skóry znacznie jaśniejszej niż moja. To karnacja tych spośród mieszkancow okolic Accry, którzy nie wiedzą, czym jest praca w słońcu. Pawel zawdzięcza to uprzywilejowanie cichemu wsparciu ojca, którego nawet nie zna. Arystokraty, który pozbył się nieprawego syna umieszczając go w naszej wiosce. Odchylam barki do tyłu i zamiast się ukłonić, dumnie wypinam pierś. Pawel odstaje wyglądem od nas o śnieżnobiałych włosach. Od tutejszych chlopcow bezustannie zmuszanych do kłaniania się takim jak on. – Janku, nie każ mi się powtarzać. – Ale Mamo… – Ukłoń się albo zejdź z ringu! Nie marnuj naszego czasu. Nie mając wyboru, zaciskam zęby i pochylam głowę. Na ustach Pawla rozkwita nieznośny uśmieszek. – Czy to takie trudne? – Kłania się znowu, choć nie musi. – Lepiej przegrać z honorem. Wśród chlopcow rozlegają się tłumione chichoty. Mama Agba ucisza je stanowczym gestem. Rzucam im złowrogie spojrzenie, po czym koncentruję się znowu na postaci przeciwnika. Zobaczymy, komu będzie do śmiechu, gdy wygram. – Na miejsca. Obaj cofamy się do krawędzi maty i unosimy swoje kije. Drwiący uśmieszek spełza z ust Pawla, a jego oczy zwężają się w szparki. To instynkt zabójczy. Patrzymy na siebie i czekamy na znak. Mama Agba przeciąga tę chwilę w nieskończoność, wreszcie woła: – Do boju! I od razu muszę się bronić. Nawet nie zdążyłem pomyśleć o wyprowadzeniu ataku, a Pawel już doskakuje do mnie z prędkością geparda. Bierze zamach kijem, mierząc w moją szyję. Ale choć za plecami słyszę stłumione okrzyki chlopcow, ani na moment nie tracę zimnej krwi. Pawel jest szybki, lecz ja potrafię być jeszcze szybszy. Unikam ciosu, wyginając się mocno do tyłu. Pawel nie czeka, aż się wyprostuję – wyprowadza kolejny atak, tym razem tnąc kijem z góry na dół z siłą chlopaka dwa razy większego od siebie. Rzucam się w bok i przetaczam po macie, a kij z trzaskiem uderza o trzciny. Pawel już bierze następny zamach. – Janku! – ostrzega mnie Mama Agba, lecz nie potrzebuję jej pomocy. Jednym płynnym ruchem przechodzę w kucki i wyciągam kij do góry, parując uderzenie Pawla. Trzcinowe ściany aż się zatrzęsły od głośnego trzasku. Moja broń też jeszcze drży, kiedy Pawel zamachuje się znowu, tym razem za cel obierając moje kolana. Odbijam się z wysuniętej do przodu nogi, robię koziołka w powietrzu ponad jego wyciągniętym kijem. Oto moja pierwsza szansa, by przejść do ataku. Wykorzystując pęd, wyprowadzam pierwszy cios. Z mojego gardła dobywa się stęknięcie. Pawel kontruje, przerywając mój atak, zanim na dobre się zaczął. – Cierpliwości, Janku! – woła Mama Agba. – Nie spiesz się. Obserwuj i reaguj. Czekaj na atak. Tłumię wzbierający w piersi jęk i kiwam głową. Cierpliwości, powtarzam sobie. Poczekaj na lepszą okazję… – Właśnie, Jan– odzywa się Pawel cicho, żeby nikt poza mną nie usłyszał. – Słuchaj się Mamy Agby. Bądź grzecznym padalcem. No tak, mogłem się tego spodziewać. To słowo. Ta wstrętna obelga. Wypowiedziana niby od niechcenia. Zawinięta w arogancki uśmieszek. Bez namysłu wyrzucam kij przed siebie. Mija brzuch Pawla o włos. Czeka mnie za to straszliwe lanie od Mamy Agby, ale i tak było warto. Nagrodą jest wystraszone spojrzenie mojego przeciwnika. – Ej! – Pawel spogląda w stronę Mamy, oczekując od niej interwencji, ale nie ma czasu się poskarżyć. Wielkimi oczami patrzy, jak obracam kij do kolejnego ataku. – To nie jest trening! – woła, uskakując przed ciosem w kolana. – Mamo... – Sam sobie nie poradzisz? – pytam ze śmiechem. – No dalej, Paul. Lepiej przegrać z honorem! W oczach Pawla pojawiają się gniewne błyski. Wygląda jak lworożec gotowy do skoku. Wściekle zaciska dłonie na kiju. Zaczyna się prawdziwa walka. Ściany chaty Mamy Agby szeleszczą, gdy nasze kije uderzają o siebie. Wymieniamy cios za cios, wypatrując szansy na kontrę, która przesądzi o wszystkim. Dostrzegam okazję i wtedy… – Uch! Kuląc ramiona, zataczam się do tyłu, fala mdłości podchodzi mi do gardła. Przez chwilę martwię się, że Pawel połamał mi żebra, lecz ból w brzuchu rozwiewa tę obawę. – Stop! – Nie! – przerywam Mamie Agbie zachrypniętym głosem. Z wysiłkiem wciągam powietrze do płuc i wspierając się kijem, prostuję plecy. – Nic mi nie jest. Jeszcze nie skończyłem. – Janku… – zaczyna Mama, lecz Pawel nie pozwala wybrzmieć jej słowom. Już mknie w moją stronę z ogniem w oczach, jego wyciągnięty kij prawie muska mi głowę. Gdy bierze nim zamach, uskakuję na bezpieczną odległość, a potem, łapiąc Pawla na wykroku, dźgam go z całej siły w mostek. – Uch! – Pawel zatacza się do tyłu z twarzą wykrzywioną bólem. Jeszcze nigdy podczas walki w chacie Mamy Agby nie został przez nikogo trafiony. Nie zna tego uczucia. Nie czekając, aż dojdzie do siebie, okręcam się i uderzam go w brzuch. Już mam zadać ostateczny cios, gdy rudawe płachty u wejścia do chaty rozchylają się i do środka wpada zdyszany Zbyszek z rozwianą białą grzywą. Szuka wzrokiem Mamy Agby. – Co się stało? Zbyszek ma łzy w oczach. – Przepraszam – kwili cicho. – Zasnałem. Ja… ja…– Wyduś to z siebie, dziecko! – Nadchodzą! – wykrzykuje wreszcie. – Są już blisko! Groza tej chwili na moment wysysa mi całe powietrze z płuc. Zresztą nie tylko mnie. Wszyscy jesteśmy sparaliżowani strachem. Instynkt przetrwania bierze jednak górę. – Prędko! – rzuca Mama Agba. – Nie ma czasu! Podnoszę Pawla z podłogi. Oddycha ciężko, ze świstem, ale musi wziąć się w garść. Chwytam jego kij i zbieram pozostałe. W chacie panuje wielkie zamieszanie. Wszyscy zacierają ślady. W powietrzu fruwają metry jasnej tkaniny. Powstaje armia trzcinowych manekinów. Czy zdążymy? Trudno powiedzieć w tym rozgardiaszu. Ja robię swoje: chowam kije pod matą ringu, żeby nikt ich nie zobaczył. Ledwie skończyłem, Pawel wpycha mi do rąk drewnianą igłę. Biegnę na swoje stanowisko, gdy płachty znów się rozwierają. – Janku! – woła ostro Mama Agba. Zastygam w bezruchu. Wszystkie oczy patrzą teraz na mnie. Nie czekając, aż się odezwę, Mama daje mi po głowie, aż czuję gorące mrówki na plecach. – Wracaj na swoje miejsce! – rzuca surowo. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Mamo Agbo, ja…Nachyla się bliżej z błyskiem prawdy w oczach. Odwrócenie uwagi… Próbuje zyskać dla nas więcej czasu. – Przepraszam, Mamo Agbo. Wybacz mi. – Wracaj na swoje miejsce. Zagryzam wargę, żeby się nie uśmiechnąć, i zwieszam przepraszająco głowę, zerkając kątem oka na strażników, którzy weszli do chaty. Niższy, jak większość okolicznych żołnierzy, wyglądem przypomina Pawla: kokosowy brąz zwieńczony czarną czupryną. Mimo że otaczają go sami nastokatkowie, trzyma dłoń na rękojeści miecza. Zaciska na niej palce, jakby spodziewał się, że któryś z nas go zaatakuje. Drugi strażnik, wysoki i poważny, jest od niego dużo ciemniejszy. Stoi blisko wejścia, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Widocznie ma w sobie choć odrobinę wstydu. Obaj na żelaznych pancerzach noszą dumnie znak króla Sarana. Samo spojrzenie na ozdobnego białego lamparta, symbol monarchy, który ich tu przysłał, przyprawia mnie o ścisk żołądka. Z ostentacyjnym nadąsaniem wracam do trzcinowego manekina. Czuję tak wielką ulgę, że nogi prawie się pode mną uginają. Miejsce, które jeszcze przed chwilą było ringiem, teraz całkiem przekonująco udaje warsztat krawiecki. Po chwili spojrzalem na manekiny wykonywane przez dziewczyny z wioski ozdobione jasnymi materiałami w charakterystyczne wzory Mamy Agby. I przypomnialem byl sobie, ze dziewczyny z naszej wioski obszywaja brzegi rodzimych koszul tymi pieknymi wzorami juz od wielu lat. Mama Agba przechadza się między rzędami chlopcow i przygląda się ich zainteresowaniu jakim oni obdarzaja teraz zwykle manekiny. Mimo nerwów uśmiecham się, widząc, jak ignoruje nieproszonych gości. – W czym mogę pomóc? – pyta w końcu. – Zbieramy podatek – odbąkuje ciemniejszy strażnik. Mamie Agbie wydłuża się twarz. – Zapłaciłam w zeszłym tygodniu. – Nie chodzi o podatek od handlu. – Drugi strażnik toczy wzrokiem po białowłosych sympatycznych nastolatkach. – Wzrosły opłaty za padalce. Wy ich macie dużo, więc będzie was to kosztować. No tak. Ściskam koszulę manekina z taką siłą, że aż bolą mnie palce. Królowi nie wystarczy pognębić mieszkancow wioski. Musi jeszcze ukarać każdego, kto próbuje nam pomagać. Zaciskam zęby, starając się nie myśleć o strażniku, o bólu, jaki mi sprawiło tamto słowo. Padalce. Nieważne, że nigdy nie będzie nam dane stać się magami. W ich oczach wciąż jesteśmy glistami. I nie będziemy niczym więcej. Usta Mamy Agby zmieniają się w cienką kreskę. Przecież nie wytrzaśnie tych pieniędzy spod ziemi. – Podwyższyliście już podatek od mieszkancow naszej wioski w zeszłym miesiącu. I dwa miesiące temu. Jaśniejszy strażnik robi krok do przodu i sięga po miecz, jakby chciał pokazać, że nie będzie się z nikim patyczkował. – Może byłoby mądrzej nie zadawać się z glistami. – Może byłoby mądrzej nas nie okradać. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Nie zdążyłem się ugryźć w język. Wszyscy w chacie wstrzymują oddech. Mama Agba sztywnieje, jej ciemne oczy błagają mnie, bym zamilkł. – Nie możecie bez końca podnosić podatków – oznajmiam. – Ibawici nie zarabiają więcej niż do tej pory. Skąd mamy wziąć tyle pieniędzy? Strażnik zbliża się niespiesznym krokiem. Korci mnie, żeby sięgnąć po kij. Mogłbym zwalić mężczyznę z nóg jednym precyzyjnym uderzeniem; jednym celnym pchnięciem zmiażdżyłbym mu gardło. Dopiero po chwili dociera do mnie, że miecz tego strażnika nie jest zwykłym mieczem. W pochwie pobłyskuje czarne ostrze, metal droższy niż złoto. Majacyt. Stop przygotowany przez króla Sarana przed obławą. Broń stworzona po to, by osłabić naszą magię i wypalać dziury w naszych ciałach. Tak jak czarny łańcuch, który zawiesili na szyi Mamy. Potężny mag moze przezwyciężyć jego moc, ale większość z nas jest bezsilna wobec tego rzadkiego metalu. Choć sam nie władam żadną magią, i tak dostaję gęsiej skórki, gdy strażnik zbliża się do mnie z majacytowym ostrzem. – Na twoim miejscu trzymałbym język za zębami, brzdacu. Ma rację. Powinienem milczeć. Schować urażoną dumę do kieszeni. Dożyć jutra. Ale gdy tak stoimy twarzą w twarz, muszę walczyć ze sobą, żeby mu nie wbić drewnianej igły w to błyszczące piwne oko. Może ja powinienem być cicho. A może on powinien umrzeć. – Sam trzymaj… Mama Agba odpycha mnie tak mocno, że się przewracam. – Proszę. – Wręcza mu garść monet. – Mamo, nie… – odzywam się, ale zamieram pod jej groźnym spojrzeniem. Zamykam usta, podnoszę się i chwytam wzorzystej koszuli manekina. Strażnik przelicza brzęczące brązowe monety w dłoni. W końcu odchrząkuje. – Za mało. – Musi wystarczyć – odpowiada Mama Agba z nutą desperacji. – To wszystko, co mam. Nienawiść aż we mnie kipi, parzy mnie od wewnątrz. To nie w porządku, że Mama Agba musi błagać o litość. Unoszę wzrok i natrafiam na spojrzenie strażnika. Błąd. Nie zdążyłem się odwrócić i ukryć obrzydzenia. Mężczyzna chwyta mnie za włosy. – Au! – krzyczę z bólu. Strażnik rzuca mnie na twarz i przygniata kolanem do ziemi. Na chwilę tracę dech. – Może i nie macie pieniędzy – mówi – ale za to padalcow jest pod dostatkiem. – Chwyta mnie brutalnie za udo. – Zacznę od tego. Robi mi się gorąco, łapię powietrze ustami, zaciskam dłonie w pięści, żeby nie było widać, że się trzęsę. Chcę krzyczeć, chcę mu połamać wszystkie kości, ale słabnę z każdą sekundą. Jego dotyk upokarza mnie i unicestwia. Na chwilę znów staję się mlokosem, bezsilnym jak wtedy, gdy żołnierz wywlekał jego matkę z domu. – Dość! – Mama Agba odsuwa strażnika i przygarnia mnie do piersi, warcząc jak lworożka broniąca młodych. – Dałam wam pieniądze, na więcej nie liczcie. Precz stąd. Podrażniony jej zuchwałością strażnik sięga po miecz, ale ciemniejszy towarzysz chwyta go za ramię. – Chodź. Musimy obejść całą wieś przed zmierzchem. – Wypowiada te słowa spokojnie, ale jakby zaciskając przy tym szczękę. Może ujrzał w naszych twarzach własną matkę albo siostrę, może przypominamy mu kogoś, kogo chciałby chronić. Jego towarzysz na chwilę zastyga w złowieszczym bezruchu. Wreszcie zdejmuje rękę z miecza i tylko tnie nas wzrokiem. – Nauczcie te karaluchy pokory albo ja to zrobię – ostrzega Mamę Agbę. Potem kieruje spojrzenie w moją stronę. I choć leje się ze mnie pot, w środku czuję mróz. Strażnik mierzy mnie wyzywającym wzrokiem. Tylko spróbuj, mam ochotę odszczeknąć, ale język wysechł mi na wiór. W milczeniu patrzymy, jak mężczyźni wychodzą, słuchamy, jak odgłosy podkutych butów nikną w oddali. Siła opuszcza Mamę Agbę; przypomina teraz płomień świecy zdmuchnięty przez wiatr. Podpiera się na manekinie, żeby nie upaść. Już nie jest śmiertelnie groźną wojowniczką, którą znam, lecz starą, niepozorną kobietą. – Mamo… Chcę jej pomóc, lecz dostaję od niej po łapach. – Odejdz! Głupi. Tak mnie nazwała w joruba, języku magów zakazanym od czasu wielkiej obławy. Tak dawno nie słyszałem naszej mowy, że upływa chwila, zanim sobie przypominam, co to słowo znaczy. – Na bogów, co w ciebie wstąpiło? Znowu wszystkie oczy w ahéré zwracają się na mnie. Nawet Zbyszek spogląda z wyrzutem. Ale jak Mama Agba może na mnie krzyczeć? Czy to moja wina, że strażnicy są złodziejami? – Próbowałem cię bronić. – Bronić mnie? – powtarza z niedowierzaniem Mama Agba. – Wiedziałeś, że nic nie wskórasz swoim gadaniem. Za to niewiele brakowało, a wszyscy byśmy przez ciebie zginęli! Robię krok w tył, zaskoczony surową oceną. Nigdy wcześniej nie widziałem w oczach Mamy Agby tak głębokiego rozczarowania. – Skoro nie wolno mi się im przeciwstawić, co my tu w ogóle robimy? – Głos mi się łamie, ale powstrzymuję łzy. – Po co nam trening, jeśli nie możemy się bronić? – Na litość boską, Janku, pomyśl trochę! O innych, a nie tylko o sobie. Gdybyś zrobił krzywdę tym ludziom, kto by obronił twojego ojca? Kto uratuje Tomka, gdy strażnicy przyjdą szukać krwawej pomsty? Otwieram usta, lecz nie wiem, co odpowiedzieć. Ona ma rację. Nawet gdybym zdołał pokonać kilku strażników, nie poradzę sobie z armią. Prędzej czy później mnie znajdą. Prędzej czy później złamią ludzi, których kocham. – Mamo Agbo? – odzywa się cienkim głosikiem Zbyszek. Stoi ze łzami w oczach, uczepiony luźnych spodni Pawla. – Dlaczego oni nas nienawidzą? Mama zgina się pod niewidzialnym ciężarem. Wyciąga ramiona w stronę Zbyszka. – To nie tak, moje dziecko. Oni nienawidzą tego, kim miałeś się stać. Zbyszek wtula się w Mamę, szata tłumi jego łkanie. Mama Agba rozgląda się po izbie, patrzy w oczy innym chlopcom, którzy powstrzymują płacz. – Janek spytał, co my tu robimy. To ważne pytanie. Często rozmawiamy o tym, jak walczyć, a nigdy o tym dlaczego. – Mama sadza Zbyszka na podłodze i kiwa dłonią na Pawla, żeby przyniosł jej stołek. – Musicie pamiętać, że świat nie zawsze tak wyglądał. Był czas, kiedy wszyscy stali po jednej stronie. Mama Agba sadowi się na siedzisku, a zainteresowani jej slowami chlopcy zbierają się wokół niej. Codziennie Mama kończy zajęcia opowieścią lub baśnią, nauką z dawnych czasów. Zwykle siadam z przodu i chłonę każde słowo. Dziś trzymam się z boku, bo jest mi wstyd. Mama Agba miarowo pociera dłonie. Mimo tego, co się wydarzyło, na jej ustach migocze niewyraźny uśmiech, uśmiech, który potrafi wywołać tylko jedna opowieść. Nie mogę się oprzeć, podchodzę bliżej, przeciskam się między chlopcami. To nasza historia. Opowieść o nas. Prawda, którą król usiłował pogrzebać razem z naszymi zmarłymi. – Na początku Orisza była szczęśliwą krainą uświęconych magów. Każdy z dziesięciu klanów został obdarzony przez bogów inną mocą. Jedni władali wodą, inni panowali nad ogniem. Jeszcze inni czytali w myślach, a nawet sięgali wzrokiem poza czas! Choć wszyscy dobrze znamy tę opowieść – od Mamy Agby, od rodziców, których straciliśmy – nie przestaje robić na nas wrażenia. Z wypiekami na twarzy słuchamy o magach posiadających dar uzdrawiania i wywoływania chorób. Nachylamy się bliżej, kiedy Mama Agba opowiada o poskromicielach dzikich zwierząt, o magach trzymających w dłoniach światło i mrok. – Wszyscy magowie rodzili się z białymi włosami – to był znak, że dotknął ich palec bogów. Używali swoich darów, by służyć ludowi Oriszy, a w zamian otaczano ich szacunkiem. Ale nie każdy przychodził na świat z darem. – Mama Agba zatacza dłonią koło. – I dlatego świętowano narodziny nowego maga, cieszono się na widok białych loków. Ci mali wybrańcy do ukończenia trzynastego roku nie byli w stanie używać magii. Dopóki ich moce się nie objawiły, nazywano ich "boskimi." Zbyszek z uśmiechem unosi brodę: bo juz wie, ze jest mieszkancem cudownej krainy Orisza. Mama Agba chwyta między palce pasmo jego białych włosów, znak szczególny, który nauczono nas ukrywać przed światem. – Magowie stali się pierwszymi królami i królowymi Oriszy. To były czasy bez wojen… Pokój jednak nie trwał wiecznie. Gdy rządzący zaczęli nadużywać magii, bogowie za karę pozbawili ich mocy. Razem z magią zniknęły białe włosy… W kolejnych pokoleniach podziw dla magów stopniowo przeradzał się w strach przed nimi, a strach w nienawiść. Nienawiść zaś w przemoc, w pragnienie wytępienia magów. W izbie zrobiło się teraz jakby ciemniej. Wszyscy wiemy, co było dalej. Noc, której nigdy nie wspominamy i której nigdy nie zapomnimy. – Dopóki magowie mieli swoje moce, byli w stanie się bronić i trwać. Ale jedenaście lat temu magia zniknęła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego. – Mama Agba zamyka oczy i wydaje z siebie ciężkie westchnienie. – Jednego dnia magia żyła, następnego umarła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego? Z szacunku dla Mamy Agby gryzę się w język. Mówi tak, jak wszyscy dorośli, którzy widzieli wielka obławę na własne oczy. Z rezygnacją. Jak gdyby bogowie odebrali nam moc, żeby nas ukarać, a może pod wpływem kaprysu. W głębi duszy znam prawdę. Domyśliłem się jej, kiedy zobaczyłem magów innych wiosek w kajdanach. Bogowie umarli razem z naszą magią. Już nie wrócą. – Tamtego nieszczęsnego dnia król Saran nie wahał się ani chwili – ciągnie Mama Agba. – Wykorzystał moment słabości magów i zaatakował. Zamykam oczy, stawiam tamę łzom. Widzę łańcuch, który zarzucili na szyję Mamie. Krople krwi lądujące w piasku. Wspomnienie Obławy przepełnia trzcinową chatę, nasyca powietrze smutkiem. Tamtej nocy wszyscy straciliśmy bliskich, którzy byli magami. Mama Agba wstaje z westchnieniem, znów nabiera siły, z której jest znana. Patrzy po kolei na wszystkich chlopcow w izbie – jak generał przeglądający swoje wojsko.– Uczę sztuki kija każdego chętnego do nauki, bo zawsze znajdą się na tym świecie ludzie, którzy będą chcieli zrobić wam krzywdę. Ale tutaj szkolę chlopcow poległych magów. Choć nie macie już w sobie mocy, aby w przyszłości stać się magami, nadal cierpicie z powodu nienawiści i przemocy. Oto dlaczego tu jesteśmy. Oto dlaczego trenujemy. Mama gwałtownym ruchem dobywa własny rozkładany kij i uderza nim o trzcinową podłogę. – Wasi przeciwnicy noszą miecze. Dlaczego uczę was władania kijem? Powtarzamy chórem mantrę, którą nam wpoiła: – Uderza zamiast ranić, rani zamiast okaleczać, okalecza zamiast zabijać. Kij nie unicestwia. – Uczę was walki w ogrodzie, abyście na polu walki nie byli jak ogrodnicy. Daję wam siłę do walki, ale umiar także jest siłą, którą musicie posiąść. – Mama zwraca się do mnie: – Macie bronić tych, którzy sami się nie obronią. Oto prawda kija. Chlopcy kiwają głowami, a ja wbijam wzrok w ziemię. Znowu prawie doprowadziłem do tragedii. Znowu wszystkich zawiodłem. – No dobrze… – wzdycha Mama Agba. – Wystarczy na dziś. Pozbierajcie swoje rzeczy. Ciąg dalszy jutro. Chlopcy z ulgą wychodzą jeden po drugim. Chcę pójść w ich ślady, lecz pomarszczona ręka Mamy Agby chwyta mnie za ramię. – Mamo… – Milcz – ucina. Ostatni chlopcy rzucają mi współczujące spojrzenia. Łapią się odruchowo za pupy, jakby w myślach liczyli, ile dostanę batów. Dwadzieścia za nieposłuszeństwo… Pięćdziesiąt za odzywanie się bez pytania… Sto za to, że prawie nas wszystkie zabiłes… Nie. Sto batów byłoby zbyt pobłażliwą karą. Wstrzymuję oddech i szykuję się na ból. To nie potrwa długo, mówię sobie. Skończy się, zanim… – Usiądź, Janku. Mama Agba podaje mi kubek z herbatą, po czym nalewa sobie. Ciepłe naczynie ogrzewa mi dłonie, słodka woń napoju wypełnia nozdrza. Marszczę brwi. – Dodałaś trucizny? Kąciki jej ust drgnęły, ale ukrywa rozbawienie pod surową miną. Ja ukrywam swoje w kubku z herbatą, upijam łyk i rozkoszuję się smakiem miodu. Obracam kubek w dłoniach, wodzę palcami po lawendowych koralikach wzdłuż brzegu. Mama też miała taki kubek, tylko ze srebrnymi paciorkami – na cześć Olimpu, i bogini życia i śmierci. Wspomnienia na chwilę pozwalają mi zapomnieć o rozczarowaniu Mamy Agby, lecz gdy smak herbaty zanika, znów ogarnia mnie gorzkie poczucie winy. Mama Agba nie powinna musieć znosić takich szykan. Nie z mojego powodu. – Przepraszam. – Skubię koraliki na krawędzi kubka, żeby nie podnosić wzroku. – Wiem… Wiem, że tylko przysparzam ci kłopotów. Mama Agba, tak jak Pawel, jest Oriszanką, w której nie drzemią żadne magiczne moce. Przed Obławą myśleliśmy, że bogowie decydują o tym, kto się rodzi szczesliwym mieszkancem naszej wioski, a kto nie; teraz, gdy magia zniknęła, nie rozumiem, czemu właściwie służy to rozróżnienie. Mama Agba nie ma białych włosów jak my, mogłaby się wtopić w resztę Oriszan i uniknąć prześladowań. Gdyby się z nami nie zadawała, strażnicy pewnie daliby jej spokój. Jakaś cząstka mojej duszy chciałaby, żeby Mama Agba nas porzuciła i oszczędziła sobie tych cierpień. Jako dobra krawcowa pewnie mogłaby sprzedawać ubrania i nieźle z tego żyć. – Zaczynasz coraz bardziej ją przypominać, wiesz? – Mama Agba upija łyczek herbaty i się uśmiecha. – Zwłaszcza gdy krzyczysz, podobieństwo jest zatrważające. Odziedziczyłeś jej gniew. Nie wierzę własnym uszom. Mama Agba nie lubi rozmawiać o tych, których straciliśmy. Żaden z nas tego nie lubi. Aby ukryć zaskoczenie, upijam kolejny łyk herbaty. – No dobrze. – Z twarzy Mamy Agby znika uśmiech, a pojawia się na niej wyraz troski. – W czasie Obławy byłeś jeszcze dzieckiem. Bałam się, że zapomnisz. – Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał. Jak mogłbym zapomnieć tę twarz niczym słońce? Właśnie tę twarz staram się pamiętać. Samą twarz, a nie zwłoki ze strużką krwi na szyi. – Wiem, że walczysz dla niej. – Mama Agba przesuwa dłonią po moich białych włosach. – Ale król jest bezwzględny, Janku. Prędzej wymorduje wszystkich poddanych, niż przymknie oko na bunt wioski. Kiedy przeciwnik nie ma honoru, trzeba obrać inne, mądrzejsze metody walki. – Takie jak okładanie tych drani kijem? Mama Agba się śmieje, aż marszczy jej się skóra wokół mahoniowych oczu. – Obiecaj mi tylko, że będ ziesz ostrożny. Że poczekasz na odpowiedni moment do walki. Chwytam Mamę Agbę za dłonie i chylę przed nią nisko głowę na znak szacunku. – Obiecuję, Mamo. Więcej cię nie zawiodę. – To dobrze, bo jest coś, co mam zamiar ci pokazać, a nie chciałabym potem tego żałować. Mama Agba sięga za pazuchę i wydobywa spod szaty krótki czarny pręt. Wstrząsa nadgarstkiem, a pręt wydłuża się i zmienia w lśniący metalowy kij do walki. Odskakuję odruchowo. – O bogowie! – wyrywa mi się. Muszę ze sobą walczyć, żeby nie chwycić tego arcydzieła. Czarny metal pokrywają prastare symbole, każdy z nich przypomina o jednej z lekcji udzielonych nam przez Mamę Agbę. Moje oczy, niczym pszczoły zwabione przez nektar, zatrzymują się najpierw na akofenie: dwa skrzyżowane ostrza, miecze wojny. „Odwaga nie musi grzmieć” – wspominam jej słowa. „Męstwo nie musi oślepiać”. Obok mieczy widnieje akoma, serce cierpliwości i tolerancji. Tamtego dnia… Dałabym głowę, że tamtego dnia dostałam od niej lanie. Każdy kolejny symbol odsyła mnie do innej nauki, innej opowieści, innej mądrości. Spoglądam wyczekująco na Mamę. To prezent czy raczej narzędzie, którym wymierzy mi karę? – Proszę. – Kładzie gładki pręt na mojej dłoni. Natychmiast wyczuwam jego moc. I ten ciężar żelaza… Oto broń stworzona do gruchotania czaszek. – Czy to się dzieje naprawdę? Mama twierdząco kiwa głową. – Walczyłeś dziś jak wojownik. Zdałeś egzamin. Wstaję, żeby zakręcić kijem, by ucieszyc się jego siłą. Metal tnie powietrze jak nóż. Żaden wystrugany przeze mnie drewniany kij nie był tak zabójczy. – Pamiętasz, co ci powiedziałam, kiedy zaczynaliśmy treningi? Potwierdzam skinieniem głowy i przedrzeźniam zmęczony głos Mamy Agby: – Jeśli zamierzasz się bić ze strażnikami, lepiej naucz się wygrywać. Dostaję od niej po głowie, ale trzcinowe ściany izby rozbrzmiewają jej serdecznym śmiechem. Oddaję kij, a Mama Agba uderza końcem o ziemię i broń składa się z powrotem w krótki pręt. – Ty już wiesz, jak wygrywać – mówi. – Mam tylko nadzieję, że będziesz wiedział, kiedy się bić. Gdy znowu wręcza mi kij, duma miesza się we mnie z bólem. Bojąc się otworzyć usta, obejmuję ją w pasie, wciągam nosem znajomy zapach świeżo upranej tkaniny i słodkiej herbaty. Mama Agba na moment sztywnieje, ale przytula mnie mocno, kojąco. Potem się odsuwa, żeby coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili płachty u wejścia znów się rozchylają. Odruchowo chwytam czarny pręt i dopiero po sekundzie rozpoznaję mojego starszego brata Tomka. Wysoki, potężnie zbudowany, w jego obecności trzcinowa chatka wydaje się nagle dużo mniejsza. Mięśnie ma napięte, ścięgna rysują się wyraźnie pod ciemną skórą. Spomiędzy czarnych włosów obficie ścieka mu na czoło pot. Gdy napotykam jego wzrok, ostry niepokój przeszywa mi serce. Uslyszalem tylko ostatnie slowa: -"Do domu..." Tata oczekiwal mnie juz u wejścia do chaty. Był pozny wieczor, a ja jeszcze podjalem z nim rozmowe. On w koncu powiedzial mi dawno pamiętne slowa: "Pokażę ci góry..." A pamietasz tato nasza piosenke. I jeszcze raz przed pojsciem spac wspolnie zanucilismy znana nam piesn: 1. - Witaj mój przyjacielu, tak długo cię nie widziałem. -Witaj mój mały, czas spedzony z Toba, zawsze jest piekny. - Powiedz mi przyjacielu, w twojej ojczyźnie, jak tam jest? - Z pewnością jest inaczej, jak znasz to z domu... Spiewamy wspolnie: - Chodź, pokażę ci góry, orla na wietrze... - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie. - A potem bedziemy śpiewac piosenki o tęsknocie i czyms więcej, o tym, co czynie chetnie, kiedy jestem bardzo radosny. 2. - Witaj mój przyjacielu. Wiesz, czasami marzę nawet o księżycu... - Witaj mój mały, marzysz o nim, bo jego światło było juz nie raz wychwalane i bylo tego warte. -Och, zebym byl tylko juz dzisiaj tak duży, jak dorośli... - I ja czasami tego bym chcial, zebym był zaskakiwany, jak to bylo, gdy byłem dzieckiem - zebym byl jak orzeł na wietrze. Wspolnie powtarzamy: - Chodź, pokażę ci góry, - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie... A nasze wysnione przedtem i radosne piosenki, będziemy śpiewać zawsze i wszedzie.
View all posts by sbarszczak2009