Stanisław Barszczak, Płaszcz, korona i biały tren
Koło Bacharach wznosi się ta skała zwana Lore Laj, wszyscy płynący obok żeglarze wołają ku niej i cieszy ich wielokrotne echo. Ilekroć wspomnę na jej sławę, zaraz w pamięci przywołuję skały w Parku Yosemite koło San Francisco, Gran Canyon w Kolorado, Bielany i kopiec Kościuszki w Krakowie, spływ Dunajcem w Pieninach, Łysicę w Kieleckiem, ale też idące w ruinę pałace, rodzime budowle z nie tak odległej przecież przeszłości. Mam w pamięci nasze popołudniowe krakowskie spacery nad Wisłą przed trzydziestoma laty. I oto jesteśmy teraz nad Renem niedaleko „rzymskiego” Baccaracum w Niemczech. Na „tajemniczej, szemrzącej” skale, wznoszącej się sto dwadzieścia metrów nad płynącym Renem, o zmierzchu, kiedy zabłysną już gwiazdy, lub w świetle księżyca daje się widzieć dziewczyna śpiewająca tak pięknie, że żeglarze zapominają się i giną w wirach rzeki lub rozbijają się o rafy. Usłyszał o niej syn elektorski i pod pozorem, że wybiera się na polowanie, popłynął Renem. O zmroku ujrzał dziewczynę siedzącą na występie skalnym i uplatającą wieniec na złote włosy. Usłyszał też jej cudowny głos. Kazał żeglarzom podpłynąć do skały, ale wyskoczył z łodzi zbyt wcześnie i zniknął w topieli. Kiedy dowiedział się o tym ojciec, zapałał gniewem i za radą swojego kapitana rozkazał strącić winowajczynię do Renu. Kapitan obstawił skałę kawalerzystami i w towarzystwie trzech zuchów jął się wspinać na szczyt. Ujrzawszy ich, dziewczyna rzuciła do Renu sznur bursztynów, wołając przeraźliwym głosem: „Ojcze, daję ci znaki! Ślij dziecku dzikie rumaki! Chcę gnać z falami, wichrami!” Na to wezwanie Ren się wzburzył, biała piana pokryła brzegi i wzgórza, wyłoniły się z niej dwa białe konie, uniosły dziewczynę i pogrążyły w Renie. Lorelei okazała się nimfą niepodległą ludzkiej mocy. Po powrocie drużyna zastała żywego syna elektorskiego: okazało się, że fala wyrzuciła go nieopodal na brzeg. Od tego czasu nie jest pewne, czy dziewczyna nadal przebywa na skale. Ktoś słyszał jej rozmowę w lesie. “Już późno tak, i wieje wiatr, a ty gnasz sama przez ten las? To wielki las i zbłądzi koń, dzieweczko miła! Spieszmy w dom!” -“Jest wiarołomny każdy mąż, me serce biedne krwawi wciąż, podstępnie zwodzi rogu głos, uciekaj! Nie wiesz, czym mój los.” –„Jak zdobny koń, jak świetny strój, czarownym zwidem obraz twój, poznałem – Boże, siłę daj! Tyś czarownica Lorelei.” – “Poznałeś mnie – z wyżyny hen mój zamek patrzy w cichy Ren. Już późno tak, i wieje wiatr, i nie wypuści cię ten las!” Sam biskup „wezwać kazał Ją przed duchowny sąd, lecz ułaskawił zaraz, gdy tylko ujrzał ją. Wzruszony rzekł te słowa: “Ty biedna Lore Laj! Któż ciebie uwieść zdołał, że rzucasz ten zły czar?” -“Biskupie, umrzeć daj mi, żyć nie mam już ochoty, bo każdy ginie marnie, kto spojrzy w moje oczy.” Już życie mnie nie nęci, nikogo już nie kocham – ja czekam od was śmierci, dlatego przyszłam do was. – Oszukał mnie kochanek, odwrócił się ode mnie, odjechał w obce kraje, nieznane, niedostępne. Te oczy jasne, dzikie, te lica kraśne, białe, te słowa dobre, ciche, to czary moje całe. Ja sama w tym się gubię, przenika serce ból, z niedoli umrzeć muszę, nie zniosę siebie już. (Biskup) zawezwał trzech rycerzy: “Ruszajcie do klasztoru, idź, Lore! – Bóg w opiece niech ma twój błędny rozum. Zostaniesz zakonniczką, siostrzyczką czarno-białą, na ziemi strój się pilno na drogę twą ostatnią.” -Dzieweczka (na grani)rzekła: “Widzę łódeczkę tam na Renie, a kto łódeczką płynie, kochankiem moim będzie. Tak bije w piersi serce, to pewnie mój kochanek! – Wychyla się co prędzej i rzuca w Renu fale. Pomarli trzej rycerze, bo drogę w dół zgubili, musieli zginąć nędznie, bez księdza, bez mogiły. Kto piosnkę tę zaśpiewał? Żeglarz, co płynął Renem, i odtąd pieśń rozbrzmiewa o skale trzech rycerzy…”(C. Brentano, 1801) W 1824 roku powstaje poemat Heinego pt. „Lorelei”, który jako żywo przypomina naszą legendę– „Sam nie wiem, co mnie tak gnębi, czemu mi smutno dziś. Wspomnieniem dawnej legendy natrętna powraca myśl. Coraz to ciemniej i chłodniej, spokojny płynie Ren – szczytom ostatnie śle ognie dogasający dzień. Dziewica cudna – wysoko na skalny wyszła głaz, płonie klejnotów jej złoto, lśni złotych włosów blask. Czesze je złotym grzebieniem i w tęskny zawodzi ton: bije melodia nad Renem jak czarodziejski dzwon.(z pewnością taki dzwon zawieszano w 1975 roku na wieży kościoła w Ząbkowicach) Żeglarza, co łódką sunie, zniewolił dziki jej żal: już patrzy do góry, ku niej – oddany na łaskę fal. Żeglarzu – twa łódka w końcu pryśnie o głazu skraj: swą pieśnią urzekającą zabija Lorelei…” (przeł. Stefan Zarębski) W balladzie Clemensa Brentano Lorelei ma złote włosy, czesze je złotym grzebieniem i uwodzicielsko śpiewa – te motywy pojawiają się później, i tak jest też w pieśni Heinricha Heinego. Ale i tu Lorelei nie nosi złotego stroju, błyszczy tylko jej złoty klejnot, jak gdyby była księżniczką, podczas gdy u Brentana jej jedynym skarbem jest uroda. Nie jest też nazwana “królową róż”, jedynie szczyt skały barwi się promieniami zachodzącego słońca. Inaczej niż J. von Eichendorff, Heine pominął moralny sens ballady; Lorelei jest tu jedynie zgubną uwodzicielką, jak Syrena. Kiedy w jasny śliczny dzień patrzę na skałę Lorelei, to mimowolnie stwierdzam, że chodzi tutaj o tajemnicę wieków. Jakże potężna jest magia wyobraźni i jak odmienne są relacje międzypokoleniowe… Spójrzmy na “Króla elfów” J.W.Goethego. „Kto z wiatrem wśród nocy galopem tak gna? To ojciec z dziecięciem jak cienie mkną dwa. On czule je tuli i bieży przez błoń, i serce przy sercu, i w dłoni ma dłoń.- “O czego się lękasz? do ojca się tul!”- “Czy, ojcze, nie widzisz, to elfów jest król, król elfów w koronie, patrz, jaki ma strój”. “- To mgły się tak włóczą, syneczku mój”. “Pójdź, miła dziecino! Ach, o cóż ten płacz. Zabawię się z tobą tak pięknie – o patrz! I kwiaty nad wodą pokażę ci rad, i matkę mą ujrzysz, i złoto jej szat”.- “Mój ojcze, mój ojcze, czy słyszysz – o, tam, król elfów przyrzeka, pójdź, wszystko ci dam”. “Spokojnie, syneczku – to tylko wśród drzew suchymi listkami szeleści tylko wiew”. -“Pójdź, chłopcze mój śliczny, przekonasz się sam, córeczki cię moje czekają u bram, córeczki, co w nocny korowód i krąg wkołyszą cię, wpląszą – mów, czegoś się zląkł?”- “Mój ojcze, mój ojcze, czy widzisz – o, tu córeczki królewskie przysiadły na mchu”.- “Mój synku, mój syneczku, odegnaj sny złe, to wierzby-staruchy szarzeją przez mgłę”.- “O jakże mnie nęci uroczy twój kształt, pamiętaj – nie pójdziesz, to zadam ci gwałt”. “Mój ojcze, mój ojcze, już chwyta mnie król, król elfów, ach, ojcze, zadaje mi ból”. Przeraził się ojciec, już pędzi jak wicher, a synek w ramionach to jęczał, to cichł, dopada do domu ostatkiem sił – A w ojca ramionach syn martwy już był.”( Przekł. Włodzimierz Lewik) Ta ballada powstała być może na początku 1782 r., i była wstępem dla musicalu pt. “Rybaczka”, który miał swoją premierę w Tiefurcie pod Weimarem 22 lipca tegoż samego roku. Ballada Król Elfów, Król Olszyn lub Król Olch (oryg. Der Erlkönig) opisuje śmierć dziecka z rąk nadprzyrodzonej istoty, ducha, tytułowego króla. Ballada przedstawia ojca z synkiem pędzącego konno przez las późną wieczorową porą. Na początku wydaje się, że dziecko jedynie majaczy w dziwnej chorobie w obliczu zbliżającej się śmierci, lecz ostatni wers przynosi nagły zwrot – dziecko nie żyje. Motyw utworu pochodzi z duńskiej ballady przetłumaczonej na niemiecki przez Johanna Gottfrieda Herdera, w tej wersji postać złego ducha nazywa się królem elfów. W rezultacie pomyłki tłumacza w wersji Herdera pojawia się słowo Erlkönig, oznaczające ‘króla olszyn‘, ‘króla olch’. Do dziś nie rozstrzygnięto sporu o znaczenie tytułu ballady i co zatem idzie o interpretację natury tytułowego króla. Badacze nie są zgodni, czy Goethe o pomyłce Herdera wiedział, czy też odwołał się raczej do wierzeń ludowych związanych z bagnistymi terenami porośniętymi olchami i wierzbami. Miały je zamieszkiwać duchy, oddziałujące na ludzi swą zgubną mocą. Źródłem wielu przesądów i zabobonów były nie tylko bagna, ale również drewno olchowe, które po rozrąbaniu czerwienieje, jak gdyby krwawiło. W tradycji folkloru duńskiego i niemieckiego postać króla elfów jest zapowiedzią śmierci, pokazuje się osobie umierającej. Badacze stojący na stanowisku, że Goethe mógł być świadomy powiązań Erlköniga z elfami, wskazują na etymologię słowa elf i jego związek ze słowem alb: koszmar, zmora senna, które to są także udziałem dziecka z ballady Goethego. Podaję tutaj jeszcze przekład swobodny ballady w wykonaniu naszej poetki Wisławy Szymborskiej: „Noc padła na las, las w mroku spał, ktoś nocą lasem na koniu gnał. Tętniło echo wśród olch i brzóz, gdy ojciec syna do domu wiózł. – Cóż tobie, synku, że w las patrzysz tak? Tam ojcze, on, król olch, daje znak, ma płaszcz, koronę i biały tren. – To mgła, mój synku, albo sen. “Pójdź chłopcze w las, w ten głuchy las! Wesoło będzie płynąć czas. Przedziwne czary roztoczę w krąg, Złotolitą chustkę dam ci do rąk”. – Czy słyszysz, mój ojcze, ten głos w gęstwinie drzew? To król mnie wabi, to jego śpiew. – To wiatr, mój synku, to wiatru głos, szeleści olcha i szumi wrzos. “Gdy wejdziesz, chłopcze w ten głuchy las, ujrzysz me córki przy blasku gwiazd. Moje córki nucąc pląsają na mchu, a każda z mych córek piękniejsza od snu”. – Czy widzisz, mój ojcze, tam tańczą wśród drzew srebrne królewny, czy słyszysz ich śpiew? – O, synku mój, to księżyc tak lśni, to księżyc tańczy wśród czarnych pni. “Pójdź do mnie, mój chłopcze, w głęboki las! Ach, strzeż się, bo wołam już ostatni raz!” – Czy widzisz, mój ojcze, król zbliża się tu, już w oczach mi ciemno i brak mi tchu. – Więc ojciec syna w ramionach swych skrył i konia ostrogą popędził co sił. Nie wiedział, że syn skonał mu już w tym głuchym lesie wśród olch i brzóz.” “Król elfów” natchnął młodego Franciszka Schuberta do skomponowania słynnej na całym świecie melodii. Król Elfów, przewodzący Ludowi Olch więzi w swym świecie Cirillę, jedną z głównych bohaterek opowieści, tzw. sagi. Mnie uczono za czasów dzieciństwa poezji wieszcza naszego narodowego Mickiewicza, balladę po stokroć czytano…’Tato nie wraca ranki wieczory, we łzach go czekam i trwodze. Rozlały rzeki, pełne zwierza bory……” Głównym przesłaniem podobnych ballad pozostaje przestroga przed lekkomyślnym zadawaniem bólu w miłości. „Zapada już noc i wicher dmie. Kto o tej porze na koniu mknie? Z dzieckiem w ramionach, w mroku bez dna; to ojciec z synkiem do domu gna. – Dlaczego, synku, odwracasz wzrok? – Nie widzisz, tato? Popatrz tam, w bok. Król olch mnie wabi, korona mu lśni. – To tylko mgła. Coś ci się śni. – Mój miły chłopcze, chodź-że tu! Będziemy się bawić, aż zbraknie tchu. Wspaniałe miejsca nad brzegiem znam i pozłacany mój szal ci dam? – Ach, tato, tato! Słyszysz ten śpiew? To znów król olch, to znów jego zew. – Spokojnie, synku, to wiatru świst. To szelest liści lub ptaków gwizd. – Nie zwlekaj, chłopcze! Mam córek moc! I z nimi się będziesz bawił co noc. Śpiewając, tańcząc, powiodą cię hen i tam ukołyszą, aż zmorzy cię sen… – Patrz, tato, tato! Nie widzisz? Tam! To córki króla. Znak dają nam. – Nie, synku, nie! To żaden znak. To próchno się sypie i świeci tak. – Kochany mój! Urzekłeś mnie. Więc chodź po dobroci! Bo porwę cię… – Ach, tato, tato! Porywa mnie król! Ciemnieje mi w oczach, przeszywa ból. Rumak przyspiesza, co sił, co tchu; biegnie na przełaj, po trawie, mchu. I oto światło: dom tuż-tuż. Niestety! Dziecko nie żyje już. (A. Libera) Przedstawione poematy skrywają jednak kilka podstawowych zasad ludzkiego życia. Gdy wszedłeś między wrony, to krakaj jak i one. Ale po kolei… Współcześnie ukazuje się osobę, jako monadę. Jej monadyczność wynika z samego jej sposobu istnienia. Samotność nie jawi się zatem jako faktyczna izolacja (por. Robinson), lecz jako nierozerwalna jedność między istniejącym i jego urzeczywistnianiem istnienia. Monada jest najpierw samotna przez samo swoje istnienie. Relacje pojawiają się później i są trojakiego rodzaju. Pierwszym rodzajem relacji, jakie są udziałem monady, są jej relacje do niej samej, do jej istnienia. Istniejący ściąga na siebie istnienie. I tak z anonimowego bycia wyłania się „coś, co jest”(hipostaza, świadomość). Dzięki niepodzielnemu panowaniu nad istnieniem istniejący jest sam. Aby w tym anonimowym istnieniu mógł wystąpić jakiś istniejący, musi stać się możliwe jakieś wyjście z siebie i jakiś powrót do siebie. Tak, tożsamość nie jest jakąś obojętną relacją z sobą, lecz przywiązaniem do siebie; to konieczność zajmowania się sobą. To wieki paradoks: wolny byt nie jest już wolny, ponieważ jest odpowiedzialny za samego siebie. Moje być pomnaża się o mieć, odtąd jestem przepełniony samym sobą. I to właśnie jest egzystencją materialną. Podmiot w próbach wyjścia poza jego samotność, materialność, szuka więc dla siebie jakichś nowych „zbawczych” relacji, które znajduje w rozkoszowaniu się pokarmami oraz w poznaniu, w którym decydującą rolę odgrywa światło rozumu. Ale i te próby okazują się ostatecznie chybione. Gdzie zatem szukać ocalenia dla podmiotu? Jak przerwać węzły jego monadyczności, skoro nie może on ocalić siebie samego? Ocalenie może przyjść dla podmiotu tylko ze strony takiej inności, która jest zupełnie inna. Pojawia się trzeci rodzaj relacji, które kształtują podmiotowe istnienie: relacje z nieprzekraczalną w swej istocie innością. Mamy tutaj na myśli relacje podmiotu ze śmiercią oraz relacje intersubiektywne (z kobiecością i z synem). I właśnie rzeczywistość przyszłości stawia podmiot przed tym, co zupełnie inne. Zatrzymamy się tutaj tylko na relacji, w której Ja istnieje nadal pozostając sobą, i w której, to Ja spotyka się z drugim człowiekiem. Drugi człowiek nie jest on jakimś moim alter ego, ale kimś rzeczywiście innym niż ja- kimś słabym i potrzebującym pomocy. I tak miłość nie jest jedną z możliwości, nie powstaje dzięki naszej inicjatywie, jest bez racji, opanowuje nas i rani, a jednak „ja” się w niej ostaje. Miłość erotyczna może zakończyć się porażką, gdy erotyka będzie charakteryzowała się poprzez posiadanie czy poznawanie. Inność zanika wtedy. Natomiast tą relacją, w której Ja może do końca pozostać w pełni sobą, nie rozpuszczając się w Ty, i której nie grozi powrót do samotności Ja, jest ojcostwo. Jest relacja ojca do syna. Tutaj wracamy do naszej ballady o królu Olch, a w pewnej perspektywie do legendy o Lorelei- bo ona symbolizuje nie tylko macierzyństwo, solidarność wyższą, lecz także ojcostwo. To ostatnie jest relacją z kimś obcym, kto będąc zupełnie kimś innym, jest mną; jest to relacja Ja z samym sobą, które jednakże jest obce wobec Ja. Syn w istocie nie jest po prostu moim dziełem, nie jest również moją własnością. Ja nie „mam” mojego dziecka; w pewien sposób „jestem” moim dzieckiem. Syn nie jest dowolnym wydarzeniem, które mi się przytrafia, jak smutek, cierpienie. Ojcostwo nie polega na sympatii, dzięki której mogę wejść w położenie syna. Nie dzięki sympatii, ale poprzez moje bycie jestem moim synem. Ojciec nie może już wrócić do swej monadyczności i materialności, ponieważ syn na zawsze pozostaje wobec ojca kimś innym. Tak pojęta relacja jest szczytem relacji osobowych. Odnosi się wrażenie, że ten syn jest mu po prostu koniecznie potrzebny. A jak możemy rozumieć relację syna do ojca? Ta relacja intersubiektywna pozostaje z kolei jakby najbardziej altruistyczna; choć nigdy w pełni udana, to jednak otwiera syna w końcu przecież na Transcendencję. Syn ma obraz pewnych elementów całości życia. Oto jest czas i już nie tylko drugi człowiek, lecz również trzeci człowiek. A trzeci człowiek, którego wzorem jest ojciec, wprowadza nas bezpośrednio na drogi prowadzące w stronę Transcendencji. W relacji syna do ojca mamy sposobność przybliżania się do jedynej bliskości, która oznacza całą nadwyżkę lub całe dobro źródłowego uspołecznienia. Mamy tutaj przedsmak relacji bez członów, oczekiwanie bez oczekiwanego, choć jeszcze nie ma nienasyconego dążenia, ostatniego „dystansu” Transcendencji. Po prostu kroczymy w kierunku jakiegoś dobra i w kierunku Boga, otwierając się na znaczenie Nieskończoności. Między ojcowskim a synowskim ja musi zaistnieć interwał czasu. Musi nastąpić niejako śmierć ojca by nastał czas na „ja” syna. Bycie nieskończone wydarza się jako wielość czasów przeciętych czasem martwym, który oddziela syna od ojca. Aby mógł powstać odstęp, który wyzwala byt z ograniczeń jego losu (a nie z bycia świata), konieczna jest śmierć. Gdy na początku tych rozważań od razu powołałem się na legendy i baśnie, to także chodziło mi o poszukiwanie kół szczęścia, pól dramatyczności relacji intersubiektywnych najbardziej wzorczych dla obecnych generacji. W przytoczonych poematach syrena Lorelei jawi się jako matka Ewa. Z skały ujrzała żeglarza, lecz jego myśli pozostawały zbyt wysoko (hoch). Rzuca się do Renu. Zaraz potem po drodze z grani w dół przepadli gdzieś trzech rycerze… Śpiew syreny opiewał potrójny los. Wydaje się jednak, że ten śpiew nie pochłonął żeglarza. A właśnie to łódeczka żeglarza zabija niejako Lorelei. Jest to stworzona dla nas nowa filozofia dramatu. Natomiast w poemacie o królu Elfów dziecko ma zjawy: „Nie wypuści cię ten las!” „Ach, tato, tato! Porywa mnie król! Ciemnieje mi w oczach, przeszywa ból.” Jeśli mamy tutaj przedstawione jeszcze raz zaczynające się życie, to dziecko nie żyje już. I nie wydaje się, żeby przyczyną jego odejścia pozostawał czarowny jak zawsze król Elfów, ludu Olch, król bólów, zmory. Ojciec nie wiedział natomiast o całej prawdzie, w związku z tym, nie spełnił pokładanych w nim nadziei, „nie stanął na wysokości zadania”. Natomiast ambicja dziecka rozbija się o las biedy ludzkiej i czas beznadziei. Czyżby to dziecko nie miało ojczyzny? Muszę powiedzieć, że po 11 września 2001 roku, po terrorystycznym ataku na bliźniacze wieże World Trade Center, relacje intersubiektywne stały się ciemne. Jest nam bardzo trudno wyjść naprzeciw ludzkiemu szczęściu. Mój kościół w niedziele wypełniają ludzie, którzy „stoją na wierze” inaczej. Cisną mi się na usta wówczas słowa z „Wesela” S. Wyspiańskiego: „Miałeś chamie złoty róg, ostał ci się jeno sznur.” I porusza moją wyobraźnię „Cham” E. Orzeszkowej, z dalekiej krainy nad Niemnem. W moich książkach zatem próbuję rozjaśnić nasze obecne relacje, by stały się subtelne, delikatne, odmienne, nabrały kolorów jesieni. Niech to zachodzące słoneczko kolejnego dnia zachęci nas jeszcze więcej do wypełniania roztropnością i znaczeniem bogactwa istnienia, tym samym do chrześcijańskiej wrażliwości wobec podarowanego nam przez Opatrzność czasu życia.