Pokaz sztucznych ogni w Olsztynie

Stanisław Barszczak, Teraźniejszy bulwar zachodzącego słońca, 1 

W tej opowieści daję wam wizerunek osoby: odbicie w lekturze jej całego życia. Jest to świadectwo, rodem z Grahama Greene’a, że ufam w wasze przeznaczenie, a jednocześnie dowód bezgranicznego uczucia, jakim osoba ta obdarzała literaturę. Nazywał się Klaudiusz Adamek. Jakże lubił ten krótki przedsmak wakacji! Przez długi czas tajemnicza nazwa Zielone Świątki oznaczała dla niego tylko dwa dni wakacji, świąteczne i jasne, w pełni rozwijającego się lata. Podziwiał przed kościołem jedyny czar wiosny. Z młodym, bujnym latem ostatnich tygodni maja, kiedy łąki porastała wysoka szeleszcząca trawa, nie stykał się jednak osobiście, jedynie okno klasy wycinało mu jego osobliwy skrawek. Historię jego życia piszę do Was poprzez lata, które nas dzielą… Albowiem to nie grzechy oddzielają nas od Boga; a nawet przeciwnie, to przez grzechy, z powodu grzechów i dzięki nim bywaliśmy do Niego przywiązani w wielu momentach życia. Im bardziej nasze winy nas upokarzały, tym zapewne bliżsi byliśmy stanu, w jakim Jezus życzyłby sobie nas widzieć. Ale jego oddzielał od Niego sposób, w jaki pokierował życiem, wcześniej to jakieś dawkowanie, które pozwoliło mu na ‘rozkoszne a zbrodnicze używanie świata’, nie wytrącając go ani na chwilę we własnych oczach i wobec ludzi z szeregów, do jakich sam siebie zaliczał i jakim naprawdę był. Od pierwszej chwili, gdy ruszył w życie, kości już były rzucone. Nie mógł stać się kimś innym, musiał być tym właśnie dzieckiem szczęścia, które dzięki literaturze miało przeobrażać spuściznę po erze komunizmu. Ale wróćmy do Zielonych Świątek. Długo Klaudiusz czekał na pierwsze kramy. A najwcześniej ustawiano strzelnicę. Jakie wówczas bywało strzelanie! A jakże! Prosto ze szkoły, mijając obojętnie inne automaty i krążki do rzucania, ruszył ku strzelnicy. Ustawione tu na półkach lalki spoglądały w dół ze szklistą niewinnością jakby figury Przenajświętszej Dziewicy w schowku kościelnym. Spojrzałem w górę: kasztanowe loki, błękitne oczy, malowane policzki. ‘Zdrowaś Maryja… i w godzinę śmierci naszej’ –przemknęło mi przez myśl. -Płacę za sześć strzałów. -Och, to ty? –spytał właściciel budy, patrząc na Klaudiusza z niechęcią i niepokojem. -Tak, to ja. Podaj mi pan tamten pistolet.- Podniósł broń, młoda koścista ręka spokojna była jak głaz. Sześć strzałów wpakował w sam środek tarczy.- To warte nagrody- powiedział. -Możesz dostać swoją przeklętą nagrodę i odwal się- burknął biały na twarzy właściciel budy. -Co chcesz? Czekoladę?- Nie jadam czekolady- odparł Klaudiusz. -Paczkę Klubowych? -Nie palę. -To możesz wziąć lalkę lub wazon do kwiatów. -Niech będzie lalka- odparł Klaudiusz.- Daj mi pan tę z góry, z ciemnymi włosami. -Czy zakładasz rodzinę?- spytał kramarz. Klaudiusz nic nie odpowiedział. Odchodził sztywno, mijając inne kramy. Zaszedł ‘pod muszlę’. Klaudiusz zapłacił trzy złote i wszedł przez kołowrót. Sunął sztywno obok ustawionych w cztery rzędy krzeseł, gdzie publiczność czekała na koncert orkiestry. Z tyłu- w ciemnym, marnym gotowym ubraniu, nieco zbyt szerokim w biodrach- sprawiał wrażenie młodszego, oglądany twarzą w twarz zdawał się starszy. Szaroniebieskie oczy nosiły na sobie niszczycielskie piętno wieczności, z której był wyszedł i ku której zdążał. Orkiestra zaczęła grać. Klaudiuszowi zdawało się, że muzyka porusza mu wnętrzności, że skrzypce zawodzą mu w kiszkach. A słyszał dziwne słowa: Jestem podrzutkiem… ima się mnie inny koloryt, inny rodzaj… Na skrzyżowaniach pośrodku wiosek niczym zbłąkany chłopczyk, śpiewam tylko dla mnie, wtórując sobie na harfie, z której deszcze zmyły już złocenia… W istocie miał w sobie coś z puchacza, któremu na głowie sterczą dwa pęczki piór, zwane uszami. Radość tworzył sobie sam- nawet w jakiejś mierze przyjemność fizyczną… Sadowił się wygodnie na zwykłym miejscu w ławce i pochłaniał książkę, jaką sobie wybrał z ‘drewnianej’ biblioteki w głębi klasy… Dzisiaj odczytuje tylko to, co już czytał… Szukał odbicia swojego ja w stworzeniach ludzkich, jakkolwiek dziś już nie żyjących, w takiej postaci, w jakiej ich widziały jego dziecinne oczy… Pierwszy jego pamiętnik opisywał drogę uświadamiana sobie własnej osobowości poprzez ulubione dzieła… Literatura zdawała się mu być podobną do zaczarowanego pałacu o labiryntach korytarzy, gdzie błąkał się z komnaty do komnaty… Dzieci łakną jednak świadomości, że są co najmniej miłe. Teraz jakby przebudzał się z pierwszego snu… Teczka wypchana książkami mniej mu ciążyła niż serce. Matka nie wiedziała, że co rano przeżywał ten sam ból: oto miał znowu spędzić cały dzień z dala od niej!…O ciemne poranki, jak bardzo on was pokochał! Miasta, przechodząc z jednej epoki w drugą, zmieniają nie tylko wygląd, ale i atmosferę, i zapach. Ani wstawanie przed świtem w lodowatym pokoju, ani nogi i ręce spuchnięte od odmrożeń, nieżyczliwi nauczyciele, kpiny całej klasy, gdy stał przykuty do tablicy, ani kolega, w czasie pauzy dotkliwie wyzyskujący swą siłę, żadna z tych udręk nie zatruwała tajemnego źródła jego radości: wyczekiwania godziny trzeciej, powrotu do domu we mgle, już pachnącej Gwiazdką. Mimo całej posępności uczniowskiego życia, szczęście Gwiazdki wciąż na nowo je rozświetlało i wystarczało, by rozproszyć jego smutek. O Miłości moja, miłości zmierzchu mojego żywota, uraduj mnie swoim widokiem w chwili, gdy będę odchodzić, zdawał się sobie podśpiewywać. A na wsi w Przemyskiem albo za Krakowem lubił iść wtedy do czarnej obory, gdzie w półmroku połyskiwało wielkie oko bydlęcia. W ten sposób czas jakby się odnalazł, ale nie jak w powieści Prousta poprzez smak ciastka czy aromat lipowego naparu, a dlatego, że Bóg narodził się dzieckiem i przez to wprowadzony został w wiekuistą teraźniejszość… Za sprawą Łaski sponad mętnych wód, niczym posągi bożków, co zdołały ocaleć, choć zatopione zostały przed wielu, wielu wiekami, wyłania się smagła, zadumana twarzyczka, na której muł i błoto nie zostawiły śladów, ta sama twarz, na którą padał łagodny migotliwy blask świeczek szopki, ustawianej w pokoju. Jako dziecko z rozkoszą przepadał w ogrodzie Państwa Goleniewskich, na czas ich wizyty tam, kiedy kolega zapraszał go z zapadłego kąta w samym sercu parafii, koło kościoła… A czasami znajdował nawet chwile, by nawiedzić Państwa Lenarcików. Ich dom pozostawał miejscem szczególnym, jedynym schronieniem skrywanych przez Klaudiusza w głębi serca odczuć i marzeń. Tam droga nie prowadziła już dalej… kończyła się na domu pani Lenarcik. Dzięki temu kojarzył mu się on z wyobrażeniem jakiegoś wybielonego bunkra, poza którym nie istnieje już nic. Na końcu przeczystych pokoi był gabinet pana Profesora od matematyki, gdzie stał fortepian… Klaudiusz miał zawsze przed oczami ulicę Gospodarczą, z czasem wyłożoną cegłą i zalaną asfaltem. Nic poza tą krainą najmniej malowniczą, jakie mogły chyba być na świecie, najuboższą, najbardziej płaską: pole- podwórko i na nim gdzieniegdzie sterczący, na wpół zeschły kasztan, zabytek z bardzo odległych czasów; a dokoła królestwo wielkich landów, za murem królestwo kościoła, potem królestwo landów, na których jedyne drogi znaczyły koleiny wozów, zdążających do świata, zamknięta przestrzeń do komórek z węglem i do opuszczonych zabudowań gospodarczych, z rosnącą brzózką w miejscu wiązania brakującego dachu… Tu ogarniało go głębokie uczucie bezpieczeństwa, jakie później nie doznawał już nigdy; jakby na powrót znalazł się w łonie matki: na nowo skulony w najtajniejszym ukryciu owej ubogiej ziemi, która go przyjęła. „Ona mi pierwsza pokazała księżyc i pierwszy śnieg na świerkach, i pierwszy deszcz. Byłem wtedy mały jak muszelka, a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.” W domu przy kościele mieszkały dwie starsze panie, o tej która była głucha, mówiono, że była niegdyś śliczna. Ale jakąż rolę mogła grać uroda pod wieczór jej dni. Maleńki, zaczarowany świat u kresu drogi, tutaj się kończącej, dawał mu pojęcie tego, co niezmienne. Wszystko przeminie, lecz przynajmniej coś pozostanie nie zmienione. Że pewnego dnia nic nie zostanie z owego biednego raju, nie umiałby sobie w ogóle wyobrazić, tak bardzo te starodawne ‘folwarczki’, ten wówczas olbrzymi kasztan, zdawały się na wieki tu osiadłe i jakby skamieniałe w wiekuistym trwaniu… Klaudiusz nie umiał nigdy uwierzyć, że nosimy w sobie arcydzieło wspaniałego malarza, co nigdy się nie ujawni… W miasteczku była remiza strażacka na ulicy Szosowej, Szkoła im. F. Dzierżyńskiego (w szkole nie cuchnął chlorek z ubikacji, za to rozbrzmiewał donośny głos pana Warkocza i pani Nowak), Huta Szkła Gospodarczego, Kamienica Łaniewskich, na zakręcie była cukiernia, ‘schódki’, to tam -pamiętał- otrzymał dropsy. Po drugiej stronie torów była stacja kolei żelaznej z okazałym budynkiem stacyjnym. Za stacją ‘pałac’, którego tylko ruiny wyrastają teraz z ziemi, ale także ośrodek zdrowia, przychodnia, ‘dom kultury’ , ‘defiladowa’ ulica Chemiczna. Oczarowanie było jakby stanem łaski, właściwym dzieciństwu i sprawiającym, że oddychał i poruszał się w świecie odmienionym… Często skakał po korytarzu na drugim piętrze kamienic Kościelna 75 i Gospodarcza 8, które już mało kto pamięta… Każda chwila dni i nocy pozostawała w zasięgu tej symfonii… Z ‘chorób’, które wtedy czasem pojawiały się w miasteczku, można wymienić ‘zaglądanie do kieliszka’, ‘letarg’, ‘czyny partyjne’, wycieczki robotników fabryk ku kurortom, piękne ogrody, kolejki za mięsem na kartki, siostra skrytka. Nie było takich ‘chorób’ jak wykrwawienie się przy porodzie dziecka, czy ‘pojawienie się księży z innej planety’ itp. Czy ów obraz Klaudiusz odnajdywał w sobie? Nie, on go odtwarzał z wyblakłej już kliszy. Klaudiusz szedł prosto przed siebie, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo. Marzył o spotkaniu Kasi. Odszukać pulchną Kasię? Już pewnie ją znaleźli inni. Muszę pomyśleć-powtarzał sobie-muszę pomyśleć. Otworzył kołowrót i wyszedł na ulicę. Przez pośpiech nie wziął nawet kapelusza. Włosy na czubku głowy miał przerzedzone, suche i łamliwe; pełno w nich było łupieżu. Jeszcze w tym tygodniu wyjechał daleko, do Pobierowa, nad Bałtyk w Polsce. Szedł szybko bez wyraźnego celu, ale w Pobierowie każda droga prowadzi nad morze… Zszedł kamiennymi schodami, lasem sosnowym nad morze. Pragnął być sam. Tego dnia wcześnie zamykano sklepy, toteż sklepiki frontem zwrócone do plaży, były już zamknięte. Wlókł się brzegiem asfaltu, szurając nogami po żwirze. -Nie będę sypał- powiedział głucho do fali, gdy nadpłynęła i cofnęła się… Przeszedł w cień pod molo, a tani fotograf zdjął go tam na migawkę i wcisnął mu do ręki kwitek. On nawet tego nie zauważył… Po mokrym, pociemniałym, gruboziarnistym piachu biegły w dal słupy żelazne, dźwigające ponad jego głową drogę szybkiego, fotoplastykony, oraz teraźniejsze ‘cuda techniki’. Spomiędzy filarów wprost na niego wyleciała mewa, ten przestraszony ptak, co zbłąkany w buszu wyrwał się z ciemności na światło słońca… Potem potknął się jeszcze o stary chodak i- by nie upaść- wsparł się ręką o kamienie. Tu, pod filarami, gdzie nie docierało nigdy ciepło słońca, skrył się cały chłód morza. W końcu wyszedł z cienia i znowu wdrapał się na promenadę. Dzisiaj jeszcze nie ma w Pobierowie lepszej promenady i Zachodniego Mola. A szkoda. Ale Klaudiusz go tam widział. Dalej, był tam jego pensjonat. Słońce schodziło już za morze. Lecz zmierzch bywa różny, i widnokrąg o zachodzie barwi się rozmaicie, w zależności od losu człowieka. Bladozielone kopuły Pawilonu płynęły nad zakurzonymi drzewami niby fale…

Leave a comment