Pokaz sztucznych ogni

Stanisław Barszczak, Teraźniejszy bulwar zachodzącego słońca,2

W tej właśnie chwili wspomniał Kasię, jak podczas spaceru po plaży ona chroniła go od bezmyślności. I zaraz sama Kasia wyszła z lasu sosnowego za kościołem. A w chwilę potem szeroko rozwarte, bardzo młode oczy zwracała ku Klaudiuszowi z wyrazem najgłębszego podziwu, pełnej szacunku nadziei. Gdy znaleźli się poza molo, musieli biec, taksówki ochlapywały ich wodą, sznury kolorowych lampek wzdłuż promenady w Międzyzdrojach lśniły niczym kałuże benzyny podczas deszczu. Pod filarami jakiegoś pensjonatu otrzęśli się z przelotnego deszczyku jak zmoknięte psy i Kasia zobaczyła, że całe schody na galerię zatłoczone są czekającymi. -Pełno- stwierdziła z rozczarowaniem. -Pójdziemy na parter- zdecydował Klaudiusz i zapłacił dziesięć złotych. -Czego byś ty chciała?- spytał ostro.- Ja nie wiem, co ty lubisz. -Lody-odparła z rozczarowaniem. Nie mogła pozwolić, by dłużej czekał. -Miły dzieciak z ciebie- stwierdził Klaudiusz.-Ile masz lat? -Szesnaście-odparła wyzywająco. -Umiesz tańczyć? Nagle reflektor wyłowił w mroku kawałek podłogi, śpiewaka w smokingu, mikrofon na czarnej ruchomej podstawie. Śpiewak obejmował go czule jak kobietę, kołysząc się lekko w prawo i w lewo, zalecał się doń, podczas gdy z głośnika pod galerią jego szept odbijał się chrapliwie po całej sali, jak głosząca zwycięstwo mowa dyktatora, jak podawane po długim cenzurowaniu wiadomości z urzędu stanu cywilnego: „Muzyka mówi o naszej miłości, o naszej miłości śpiewa ptak, trąbi o niej taksówka, i huczy o niej sówka, i metro o niej dzwoni, i pszczółka na jabłoni, o naszej brzęczy miłości. Muzyka mówi o naszej miłości, i szumi o niej zachodni wiatr, i Słowik śpiewa o niej, i listonosza dzwonek, i ciężki młot parowy, i telefon biurowy, o naszej mówią miłości… O naszej miłości mruczy kot… Pole szumiące zbożem, gangster z ogromnym nożem, o naszej mówią miłości!” -Chcesz będę twoim chłopcem, co? Będziemy razem chodzić? -Och, tak, chcę- odparła. -Chodźmy stąd. Nie mogę już tu wytrzymać- powiedział z wściekłością i Kasia zaczęła posłusznie chować do torebki puderniczkę i chusteczkę. -Co to takiego-spytał Klaudiusz, gdy coś brzęknęło w torebce, pokazała mu kawałek różańca. -Jesteś katoliczką? -Tak- odpowiedziała. -I ja także- rzekł Klaudiusz. Schwycił ją za ramię i wyciągnął na ciemną dżdżystą ulicę. Poniósł kołnierz marynarki, a gdy błysnęło i rozległ się grzmot, zaczął biec. Biegli od drzwi do drzwi, aż znaleźli się z powrotem na promenadzie w jednej z pustych szklanych altanek. Mieli ją tylko dla siebie w tę duszną, burzliwą noc.-Byłem kiedyś w chórze-wyznał Klaudiusz….-Czy chodzisz na mszę? –spytał. -Czasem- odpowiedziała Kasia.-Po większej części nie mogę, bo nie miałabym kiedy się wyspać. -Mało mnie to wzrusza, co ty robisz!- rzucił Klaudiusz szorstko.-Ja nie chodzę na mszę! -Ale wierzysz, prawda?- spytała błagalnie.-Myślisz, że to jest prawda? -Jasne, że to prawda-powiedział Klaudiusz.-Co innego mogłoby być?- ciągnął dalej pogardliwie.-Cóż to jedyna rzecz z sensem. Ci bezbożnicy nic nie wiedzą…

Woda głośno tłukła o pale, chcąc je przestawić nieco dalej. Przypływ regularnie toczył fale, które dziwnie załamywały się na widok przyjaznego brzegu. Tutaj pale wystawały z wody, jakby chciały przepłynąć wpław duże bajoro, wody ciemnozielonej, pełnej wodorostów, która uparcie podmywała je przy końcu molo. Klaudiusz wspiął się po drewnianych schodkach na taras kawiarni i rozejrzał; ktoś zajmował stolik blisko okna. Oszkloną galerią Klaudiusz przeszedł dokoła aż do długiej wąskiej sali wychodzącej na zachód i zawieszonej na wysokości jakich pięćdziesięciu stop ponad wodą, która właśnie zaczęła powoli odpływać. Zobaczywszy wolny stolik usiadł przy nim tak, by widzieć całą salę i przez szyby cała stąd promenadę. Tym bardziej, iż poza Zachodnie Molo widać było światła jakiejś cudownej krainy. -Czekam na przyjaciół- powiedział kelnerce. Naraz jednak wstał i już szedł sztywno przez długą wąską galerię ponad morzem. Niepodobna było zgadnąć, czy się boi, na jego choć młodej, to nieprzeniknionej twarzy, nie było można nic odczytać.

Klaudiusz stanął w drzwiach pensjonatu i z niechęcią spojrzał na dziewczynę przy bufecie, na widok której znów jednak uległ czarowi wyobraźni. W słońcu na tarasie, w wiklinowych fotelach, siedziały dwie starsze panie, opatulone w szale: wiało od nich poczuciem kompletnego bezpieczeństwa; rozmawiając nie patrzyły na siebie, tylko spokojnie wymieniały spostrzeżenia w otaczającej je przychylnej atmosferze. Wspomniał, jak byli tutaj raz z Kasią: jasne jak srebro włosy, szerokie, bezmyślne czoło, ładny mały kuperek rysujący się wyraźnie na wysokim stołku; samotna ze swoim kieliszkiem i smutkiem. Do pensjonatu przyniósł niewesoły nastrój człowieczy.  I znowu w żyłach Klaudiusza pienił się jad. Obrażano go. Musi komuś pokazać, że jest mężczyzną. -Żądam obsługi!- zwrócił się do kelnerki. Ale po chwili nie wierzył własnym oczom, gdy ujrzał znów ją. Tyle ostatnio o Kasi rozmyślał. W policzku drgnął mu nerw, odczuł pracę zwojów mózgowych… -Zdejm ten kapelusz- rozkazał.-wyglądasz w nim okropnie.- Usłuchała. Na małe głowie płasko leżały jej złote włosy. -Jak to pięknie- szepnęła Kasia- być tu, na wsi, razem z tobą… Raz jeszcze spojrzał na tępą, pełną oddania twarz i poczuł złość wobec skrępowania i przymusu, jakie narzucać może czyjaś lojalność. Ale stopniowo twarz dziewczyny przybierała wyraz śmiały jakby i bezczelny. Klaudiusz poczuł znów cień  zmysłowego podniecenia. -Masz stąd odejść. Masz się ze mną ożenić, jak powiedziałeś. Wściekłość i oburzenie wyrzucała z siebie w zdaniach lekkich jak papier… -I tak, co byśmy nie zrobili, nie będziemy małżeństwem… -‘jesteś podły’-powiedziała- jesteś tchórz. Jesteś taki tchórz, że mógłbyś zabić najlepszego przyjaciela, byle ratować własną skórę.

-„Nie słuchaj się zanadto księży-przerwał- nie znają świata tak dobrze jak ja. Idee zmieniają się, świat nie stoi w miejscu”… -słowa jego potknęły się o nieugiętą pobożność Kasi. Twarz jej, równie jasno jak słowa, mówiła, że idee nigdy się nie zmieniają i że świat wcale nie idzie naprzód: zawsze w tym samym miejscu, wklinowany między dwie wieczności, leży obszar sporny i wciąż pustoszony. Patrzyli na siebie wzajem jak gdyby z krajów nieprzyjacielskich, ale patrzyli tak jak wojska podczas świąt Bożego Narodzenia: bratali się. Kasia przyszła niosąc w ręku kapelusz, którego wówczas nie lubił. Przystroiła się do ślubu: nowy nieprzemakalny płaszcz, odrobina pudru, tania pomadka do ust. Wyglądała jak mały pretensjonalny posąg w brzydkim kościele, bibułkowy wianek czy namalowane serce nie raziłyby na niej; można by się modlić do niej, lecz niepodobna by oczekiwać od niej odpowiedzi.

Strwożony wracał sam pieszo do miejsca, które porzucił był przed wielu, wielu laty. Bladozielone morze pieniło się na kamieniach, jakaś zielona wieża przypominała pokrytą grynszpanem monetę, która setki lat przeleżała w ziemi. Ku najwyższej promenadzie leciały rybitwy wrzeszcząc i kołując w słońcu, a w oknie hotelu ‘Royal’ jakaś suczka kręciła się na wyścielonym parapecie. Dzień był tak pogodny, że oczy same wypatrywały Bornholmu. Powoli, bocznymi ulicami, Klaudiusz zdążał ku pensjonatowi. Każdy krok Klaudiusza był tu krokiem wstecz. Myślał, że uciekł stąd na zawsze o całą długość promenady, a oto na nowo brała go w posiadanie skrajna nędza… Klaudiusz poczuł lęk, że go poznają a zarazem i niejasny wstyd, jakby to jego rodzinne ulice miały prawo mu przebaczyć… Minąwszy gospodę znalazł się na szczycie pagórka, w samym centrum zniszczenia. Klapiąca, oberwana rynna, okna bez szyb, przed domem, w małym jak stół ogródku, żelazne łóżko. Połowa Rajskiego Zakątka rozwalona była jakby wybuchem bomby. Chcąc oszczędzić na taksówce, piechotą wlókł się … Na plaży panował niemal mrok. Brzeg morza przypominał linijkę pisma skreślonego wapnem: duże, rozciągnięte litery. Klaudiusz usiadł w szklanej altance i zapatrzył się w stronę morza. Wzbierająca niska jeszcze fala tonęła we mgle. Gdzieś w oddali odezwała się syrena z jakiegoś statku, potem odpowiedziała jej inna i jeszcze inna. Jak psy budzące się nawzajem po nocy.

I nagle w altance pojawiła się jeszcze raz Kasia. Tak widział. Ta dziewczyna została wybrana, sobie pomyślał… jest bezbronna wobec wymagań swych bliskich.  Tak, jeżeli Bóg kogoś chce, zabiera go sobie wszystko jedno skąd! To był jedyny czas. Była to jedna z owych chwil niespodzianej ciszy, jaka zapada czasami w najbardziej gwarne popołudnie: ani dzwonków tramwajowych, ani syku pary z końcowej stacji. Ponad promenadę wzbiło się w górę stadko ptaków i jęło niespokojnie krążyć w powietrzu, jakby tu na ziemi, popełniono zbrodnię. Wyszli na nabrzeże i noc cofnęła się o krok. Morze oślepiało blaskiem. Patrzyła nań z rozkoszą, jakby to było niekiełznane morze. Upiorny pociąg turkotał unosząc czułe parki w pełen pisków i wrzasków mrok…  A on miał poczucie, że nigdy już się nie będzie bać… Na spotkanie im maszerowały małe domki o blaszanych dachach i smołowanych ścianach, wydrapane w kredzie ogródki. Reklamy głosiły „Prawdziwe antyki… , a o setki stóp niżej bladozielone morze podmywało pokancerowane i obszarpane brzegi ojczystej ziemi. Pobierowo przycupnęło wśród wzgórz, na pół wykończone ulice przechodziły w porosłe trawą ścieżki. Zeszli w dół między domkami na brzeg urwiska. Prócz kominów i jakichś ruin nie było nikogo wokół nich. Jeden z domków miał powybijane szyby, inny zamknięte na amen okiennice.

Klaudiusz pragnął towarzystwa, rozmowy. W pensjonacie szybko jednak wrócił do swej kawalerki. Jakkolwiek okno wychodziło na zachód i do pokoju wpadały jeszcze promienie słońca, Klaudiusz zasunął stare portiery, chcąc zakryć stację i kominy, poprawił poduszki na tapczanie i przysunął do stołu dwa krzesła. W oszklonej szafce odbijało się jego życie, dobre życie: porcelanowe figurki kupione kiedyś nad morzem, pasyjka z Jeruzalem, trochę książek, fotografia matki, znów porcelana, kilka zwierzątek z drzewa i sznurka, bibeloty, które dał mu ten, tamten czy ów, siostry. Nagle promień słońca ukazał zbyt ciasną, lichą marynarkę, przydługie miękkie włosy na karku. Zapalił lampę z czerwonym jedwabnym abażurem przybranym frędzlą. W stronę pokoju niosła się muzyka, smutek wwiercający się w mózg. Siedział w zupełnej ciszy, a z jego bezbarwnych, bardzo starych oczu nic nie można było wyczytać. Usłyszał, jak zamknęły się drzwi. Policzek mu pulsował, leżał wpatrzony w sufit: to nie moja wina, że mnie tak złoszczą, aż chcę coś im zrobić. Gdyby dali mi spokój… Przy tym słowie zawiodła go wyobraźnia. Bez przekonania spróbował uzmysłowić sobie ‘spokój’- oczy mu się zamknęły i pod powiekami ujrzał ciągnący się bez końca szary mrok, kadry z filmu ‘polskie zoo’, i naraz krainę, której nie znał nawet  pocztówek, miejsce o wiele bardziej dlań egzotyczne niźli Wielki Kanion czy Tadż Mahal… Wreszcie znalazł się w pobliżu wielkiego jawora, gdzie dzieci wysypały się ze szkoły i grały w piłkę na wylanym asfaltem boisku. Podczas nocy budził się kilkakrotnie i nasłuchiwał. Jakiś rodzaj ciszy informował go, która jest godzina. Jeżeli słychać jeszcze taksówki, mówił sobie, że ludzie wracają z teatru, a zatem dopiero co usnął. W końcu żarówka w pokoju zgasła, ale za oknem niby lampa dalej świecił księżyc, ślizgał się po dachach, rozściełał po wzgórzach cienie chmur, oświetlał czarną wyniosłą sosnę, biały plac boiska sportowego, puste, pomieszczenie z drewna pod sosną i rząd garaży z cegły, upodabniając je do monolitów w Stonehenge.

Nazajutrz wstał z łóżka otumaniały snem, wargi miał lepkie i niesmak w ustach. Wyszedł w słoneczną porę ku czemuś na kształt strzelnicy. Klaudiusz od kilkunastu lat nie mógł w pełni poświęcić się swojej pracy komentatora sportowego. Przez pewien czas nie spowiadał się, nie pozwolono mu, za to zachował wówczas świadomość, iż jest stuprocentowym penitentem. A kto się nie spowiada, to czegoś brakuje w jego życiu. Zawsze próbował rozmawiać z ludźmi. Nieraz może próbował odsunąć spowiedź. Skądinąd posiadać informację, iż rozgrzeszenia można odmówić tylko wtedy, gdy jest się pewnym, że nie ma żalu za grzechy. Ponieważ dzisiaj kościół ma żal do pedofilów, to powinno się mieć sposobność krytykować kościół- tak sobie myślał, gdy układał w myśli całe kazanie. Za mało krytyki ze strony dojrzałych katolików , ale także ze strony małolatów. Nie wolno jednak zapominać, że to rośliny, które wzrastają. Kiedyś, gdy urosną, powiedzą: nigdy nas nie dostrzegaliście! Nie bójcie się krytyki, krytykowania kościoła… To my jesteśmy kościołem. Gdy był w Rzymie, to na witrynach księgarni widać było przeważnie tytuły pedofilskie. Nikomu nie można pomóc, jeżeli się go nie zna. Nie znamy papieża! Nie można wszystkiego sprowadzać do genitaliów i seksu. Nie jest zabronione, by ksiądz poprosił także dziewczynki, aby podawały do mszy świętej. Są jeszcze ekonomia, prawa człowieka, wojna, pokój, sprawiedliwość… Kościół ma w tych sprawach wielki autorytet. Najlepszą metodą, aby być respektowanym w świecie, jest głoszenie Ewangelii, bez narzucania swojej woli, bez poszukiwania władzy. Mamy głosić Ewangelię… Przynajmniej tak samo trudno przeniknąć do współczesnej kultury, jak ma się rzecz z drożdżami. Nie widzimy ich i nie słyszymy, ale to one unoszą całe ciasto. I z łaski również mojego losu pojawił się Internet na świecie… Klaudiusz ma stronę internetową, cudowna to rzecz, choć dla niego zawsze o generację za wcześnie. Ktoś może zarzucić mu, że jest odmieńcem w Kościele. No dobrze. Zresztą ta sprawa już dawno ucichła. Trzeba unikać całkowitej asymilacji z zsekularyzowanym środowiskiem, bo to oznacza koniec. Bogactwo generuje samowystarczalność. To największe niebezpieczeństwo dla chrześcijan. Klaudiusz nie jest jednak pewny, czy po radości apostolskiej naszych czasów nie przyjdzie w kościele czas cierpienia. Widzicie, trzeba jednak zaakceptować nasze cierpienie w Kościele i z pełną pokorą zadbać o naszą większą wyrazistość.

-Proszę dać strzelbę – usłyszał nagle właściciel strzelnicy, człowiek, który jedną nogę miał sztuczną. Podniósł strzelbę, pewnie wycelował w środek tarczy, potem umyślnie przesunął lufę i strzelił. -Co ci się stało!- wykrzyknął właściciel strzelnicy.-Spudłowałeś. Klaudiusz odłożył broń. -Musimy się przewietrzyć- zawyrokował. I już byli znów razem. Po jednej stronie skończyły się domy i znów wróciło do nich morze… z głuchym łoskotem tłukło w ciemnościach o skałę, po której szła droga… Oślepiały ich wozy jadące naprzeciw. Pozwoliła mu wysiąść przy sosnowym lesie, a sama pozostała wewnątrz. Powędrował przez pobliski cmentarz. Zdawało mu się, iż coś widział. Jakby ktoś przyszedł do niego. Wierzył w duchy, ale tej cieniutkiej przezroczystej zjawy nie mógł uznać za dowód życia wiecznego. A przed laty na cmentarzu zostawił swoją matkę. Kwiaty- myślał z pogardą- to nie jest życie. Życie to światło słońca wpadającego przez okno do pokoju w którym przebywał i rozjaśniającego swym blaskiem antresolę klaski schodowej macierzystego tam budynku. A ksiądz mówił pożegnanie nad trumną chyba kogoś bardzo zasłużonego. I to z takim zapałem i determinacją, że Klaudiusz czuł, jak wali weń przemożne wzruszenie, zaczął płakać. A podczas gdy płakał, rosło też postanowienie, na całą drogę do „tramwaju, który miał go odwieźć z powrotem do dobrze mu znanej dzielnicy, do barów, neonów i rewiowych teatrzyków jutra”. Człowiek jest taki jak miejsca, w których spędza życie, i umysł Klaudiusza pracował z prostotą i regularnością reklam świetlnych. Na plaży panował niemal mrok. Brzeg morza przypominał linijkę pisma skreślonego wapnem: duże, rozciągnięte litery. Klaudiusz usiadł w szklanej altance w sosnowym lesie i zapatrzył się w stronę morza. Wzbierająca niska jeszcze fala tonęła we mgle. Gdzieś w oddali odezwała się syrena z jakiegoś statku, potem odpowiedziała jej inna i jeszcze inna. Jak psy budzące się nawzajem po nocy. W końcu ujrzał, jak handlarze o obwisłych podbródkach siedzieli w cieniu pobliskiego pensjonatu. Promienie słońca załamywały się w gałęziach platanów, a w całym domu dzwoniono na nabożeństwo do kaplicy. Milczenie zmarłej mamy nie kojarzyło mu się jednak z pojęciem nieobecności. Milczy, lecz dopóty on będzie na tej ziemi, i ona będzie także, i to nie jako obraz pośród tysięcy innych. Wiara sprawia, że obcujemy ze zmarłymi, nie dlatego, iż wyznajemy doktrynę, zgodnie z którą posiadają oni nieśmiertelność, ale dlatego, że jedną z podstaw świata chrześcijańskiego jest możność przekazywania łask, i obcowanie zmarłych z żywymi polega na ustawicznych wymianach, nie kończącym się dialogu. Kobiety mają coś innego. Symbolizują także coś innego. Macierzyństwo, otwartość, zaproszenie, słuchanie. Bardzo się cieszę, że Matka Boska była kobietą. Jest Ona ponad wszystkimi księżmi, ponad apostołami łącznie z św. Piotrem. Zawsze zastanawia mnie, że Maryja zamieszkała z Janem i to Ona, która dała życie Zbawicielowi, otrzyma teraz od Jana, Syna eucharystycznego. Zastanawiające, prawda? Kapłaństwo jest z porządku „robić”, a nie „być”. Po naszej śmierci porządku „robić” już nie będzie. Pozostanie tylko „być”, czyli miłość, a kobiety mają o wiele większą siłę i zdolność do miłości niż mężczyźni.

Przez chwilę znów dał się unieść fali wspomnień. „Czy teraz starczyłoby matusi odwagi na popełnienie samobójstwa, gdyby nie lęk, że gdzieś w nieznanej krainie śmierci mogliby się rozminąć- miłosierdzie mogłoby objąć jedno, a drugie nie…” I pewnie umarłby w tym oddaleniu, na tym cmentarzu. Klaudiusz zostawił rodzinę, znanych mu ludzi, to my nierzadko nazywamy grzechem śmiertelnym.  Ale nie możemy pojąć… ani ty Kasiu, słusznie, ani ja nie mogę, który piszę o was… ani w ogóle nikt…  jak przerażająco… dziwne jest miłosierdzie Boga. Klaudiusz nie powrócił do sosnowego lasu. Z pewnością teraz uczestniczy w wieczystej Mszy świętej na jakimś pustkowiu. Bo tak bardzo pragnął ruchomych skrzydeł szczęścia. Chciał, by go szanowano, kochano… Dusza unosi ze sobą i w sobie Tego, kto jej spotkanie wyznaczył. Odtąd może już spokojnie przebywać na swojej wypalonej skale. Już nawet zapomina schodzić w głąb groty, do skarbu. Na tym polega łaska, dana staremu człowiekowi, że nie wie już, co to nuda, romantyczne znużenie i tęsknota, nie odstępujące go, kiedy był młodzieńcem. Teraz nie tęskni, ponieważ już go nie zajmuje stworzenie ludzkie, którego nigdy nie było przy nas wtedy, gdyśmy je kochali, i którego brak dręczył nas bezustannie… Pozostał stary człowiek, który nie usiłuje niczego już ustawiać, niczego wymyślać, lecz obserwuje samego siebie i słucha, jak gdyby w gęstniejącym mroku, niczym słowo będące rozwiązaniem zagadki, które miało raptem zmienić kształt i kolor, nowy feniks na niebie upuszczający swego pióra…

Leave a comment