Chwała pierwszej twórczości 71

Copyright Glenn Loney, 2003. No re-publication or broadcast use without proper credit of authorship. Suggested credit line: “Stanislaw Barszczak” Reproduction rights please contact: s.barszczak@wp.pl

 

Stanisław Barszczak, Prawda o Loli

Kiedy piszę, celuję w moim umyśle nie ku Warszawie, ale w niewyraźne wciąż miejsce, trochę na wschód od Tarnowskich Gór, miejsc mojego urodzenia. Powiem też, że od dzieciństwa byłem oczarowany materiałami literackiego rzemiosła, przez ołówki i papier, a później przez maszynę do pisania i cały aparat drukowania. Kondensować pewne wspomnienia i fantazje i małe odkrycia na ciemne znaki na papierze, które stają się ładnie powtarzalne wielu razy, nadal wydaje mi się, po prawie 30 latach, że to dotyczy istoty tworzenia książek, aktu magicznego i uroczego procesu technicznego. Aby rozpowszechniać się w ten sposób, jak swego rodzaju konfetti spadające na głowy i ramiona ludzkości  objawiające się w księgarniach i na stronach czasopism-  to z pewnością wielki przywilej i sprzeciw wobec praw zwykle przyziemnych, dzięki czemu  ludzie poznają się wzajemnie. Ile jeszcze muszę zadać sobie pytań, jakich doskonałych końców lata być świadkiem? Jeszcze nie mamy żadnej alternatywy. Trzeba być przy pierwszych momentach ludzkiego tworzenia. Kiedyś Robert poszedł do klasztoru i pożyczył moją książkę o Loli… Gdy ujrzałem znaną powszechnie okładkę otworzyłem  się mimo woli na przypływ jedynego wspomnienia, które też postanowiłem wam tutaj opowiedzieć.

I

Zmęczeni, zadyszani, dobiegłszy do ogrodu plebańskiego wdrapali się dla pośpiechu po śliskim, gliniastym nasypie, pomagając sobie rękami- bo podkute buciska ślizgały im się jak wszyscy diabli… Gdy znaleźli się na wprost drzwi wejściowych Pani Gospodyni zaraz w pierwszym słowie nakazała im oczekiwać proboszcza na zewnątrz plebanii. Pomimo tego, że to był wczesny ranek, ksiądz proboszcz Wincenty zaraz pojawił się w rozchełstanej koszuli, i chciał wszystkiego od nas się dowiedzieć. Prawie całe noce przepędzał przy oknie, przegarniając palcami swoje sztywne, gęste murzyńskie włosy, z oczyma wzniesionymi ku gwiazdom- tym nieruchomym i jasnym, i tym mrugającym drżącym światełkiem. Te, które najżywiej błyszczały, układał sobie w myśli w idealne figury geometryczne- trójkąty, kwadraty-albo, przymrużając oczy za grubymi szkłami, chwytał poprzez rzęsy światło którejś z tych gwiazd, jakby pomiędzy okiem a gwiazdą nawiązywał więź cieniutkiej świetlnej smużki, po której jego dusza wędrowała niby zbłąkany pajączek. Takie nocne rozmyślania nie sprzyjają zbytnio zdrowiu. Nabyta w ten sposób tajemna wiedza wywołuje pewnego rodzaju obstrukcję. I proboszcz Wincenty, kiedy zaczynał świtać nowy dzień, odczuwał jako coś śmiesznego i okrutnego zarazem- konieczności pójścia, jak co dzień, do kościoła, wymierzania tam sprawiedliwości- w zakresie, jaki do niego należał- małym, biednym, okrutnym ludziom. Obecnie powrócił był po rannej Mszy świętej na plebanię i oddał się lekturze brewiarza. Kiedy jakiś głośniejszy odgłos czy gwałtowniejszy wstrząs opadającej głowy wyrywał go z porannej drzemki i wzrok jego padł na leżącą w rogu stołu teczkę, ale zaraz potem na ledwie co widocznych przez ramę drzwi pielgrzymów. Pojawił się w kuchni jakiś inny, odwracał głowę i zaciskając wargi, ze świstem wciągał przez nozdrza dużo, dużo powietrza, wciągał je najgłębiej jak mógł, jakby chciał napełnić nim ściśnięte udręką wnętrzności; następnie, otwierając szeroko usta, wyrzucał powietrze z przykrym uczuciem mdłości i zaraz sięgał ręką do długiego nosa poprawiając okulary, które obsuwały się po spotniałej na porannym słońcu skórze. W końcu wykrztusił z siebie,- idziemy za chwilę.

Z góry otwierał się rozległy widok na równinę Sanu, wzgórza i dolinki- pola owsa, gaje głogowe i ostrowy bzów. Pola żółciły się teraz ścierniskiem, gdzieniegdzie widniały ciemne plamy w miejscach, gdzie palono chwasty. W głębi połyskiwało ostrym błękitem morze. Morwy tworzyły plamy wiecznej zieleni o rozmaitych odcieniach; korony drzew czereśniowych były już mocno przerzedzone, ogołocone z owoców. Z daleka, jakby z krańców widnokręgu, dolatywały leciutkie podmuchy wiatru. Ale upał był mimo to obezwładniający; kamienie zdawały się pękać od spiekoty. Spoza okrytych kurzem żywopłotów fig indyjskich dolatywał chwilami trel skowronka albo skrzekliwy śmiech sroki, od którego muł doktora strzygł nerwowo uszami… Nie chcąc ani na chwilę spuścić oka z tych uszu, ks. Wincenty nie zauważył nawet, że słońce świeci mu prosto w oczy… po dwóch godzinach wszystkie tematy rozmowy były wyczerpane. Droga biegła prosto na długiej przestrzeni i teraz na grubej warstwie białego pyłu słychać było już tylko rozmowę jakiegoś trzmiela i podkutych butów obu wieśniaków. Był z nimi jakiś Lolek, który znużony milczeniem zaczął w pewnej chwili nucić półgłosem, ale przestał wkrótce. Na polach nie było widać żywego ducha, bo wszyscy okoliczni wieśniacy korzystając z niedzieli powędrowali do miasta, jedni na mszę, inni po sprawunki, jeszcze inni po prostu dla wytchnienia.

Zastali Panią Leokadię rzeczywiście samą, w dusznej letniej kuchni… mieszkała jedną ulicę dalej na przedłużeniu naszej. Przez okratowane okienko nad żłobem słońce boleśnie raziło jej twarz… Koc skrywał brak jednej kończyny. Była zsiniała, rozpuchła, zmieniona nie do poznania. Rzęziła. -Zabierzcie mnie do domu…Na ścianie siedziała wielka mucha. Widać było, jak wysuwa na zewnątrz małą trąbkę i ssie, to znów, jak czyści cieniutkie tylne łapki, pocierając jedną o drugą jak gdyby z zadowolenia.

Ilekroć ktoś żartobliwie robił mu wyrzuty z powodu dziwacznego trybu jego życia, ks. Wincenty pochylał swą chudą postać ku przodowi, przyjmując w ten sposób jakby postawę służby wobec innych… Nie był jeszcze stary; mógł mieć najwyżej czterdzieści lat. Ale patrząc na niego musiało się myśleć o przedziwnych, nieprawdopodobnych, wręcz monstrualnych skrzyżowaniach ras, o tajemnej pracy całych stuleci, jaka doprowadziła w końcu do wyprodukowania osobnika ludzkiego znanego jako sędzia… Zdawało się, że i on sam, wbrew ubogiej, skromnej, najzwyklejszej w świecie historii swojej rodziny, świadom jest tych jakichś niesłychanych powikłań rasowych, które sprawiły, że jego mizerną, pociągłą twarz białego człowieka otaczały kędzierzawe, gęste, murzyńsko-czarne włosy; sędzia zdawał się znać do głębi ową mozolną pracę stuleci, która zdawała się jaśnieć pionową ścianą z granitu na jego rozległym, wysokim czole.

Gęsta sieć zmarszczek niemal zupełnie pozbawiła wzroku małe oczka barwy ołowiu, pokurczyła i poskręcała jej chuderlawą, mizerną figurkę. Koślawa, z jednym ramieniem wyższym od drugiego, jeszcze wczoraj Pani Leokadia dreptała ulicami jakoś na ukos, po psiemu. Za to w sensie moralnym nikt nie umiał kroczyć prościej od niej. A teraz znajdowała się na łożu ostatniego cierpienia, i szeptała:- Przyjmij Panie twą nieznaną wielbicielkę, przywołującą Cię z tego świata nieszczęsnych i krótkich dni. Po nałożeniu olejów i skończonej modlitwie ks. Wincenty odjechał był wypożyczonym trabantem. Na odchodne tylko powiedział: nie mamy żadnej alternatywy, życzę pięknego dnia Wam tutaj i odpowiedniego czasu na modlitwę.

II

Chciałem powiedzieć wam o  Pani Leokadii Mrozek, o jej zamieszkaniu w miasteczku nad Sanem. Nie sposób mówić o niej, nie wspominając młodzieńca, który prawdopodobnie był  w domu Pani Leokadii przed laty z księdzem… Miasteczko Wadowice na Ziemi Krakowskiej, w  II Rzeczypospolitej Polskiej. Lolek wyszedł z domu. Do gimnazjum biegł za trzy minuty ósma rano z pobliskiego rynku, obok którego mieszkał, i wpadał w ostatniej chwili do klasy z wielką, rozwichrzoną gęstwą włosów, które nigdy nie chciały go słuchać. Fryzura Karola była przedmiotem żartów jeszcze na studiach. Wśród wierszyków pisanych przez studentów polonistyki znalazł się i taki: “Młodym rybom brak podniebień Czy Wojtyła ma już grzebień?”. Jego bliscy koledzy z ławy uniwersyteckiej przybili kiedyś na drzwiach jego pokoju w bursie akademickiej, tzw. Pigoniówce, wizytówkę: „początkujący święty”.  Jego matka Emilia powtarzała ponoć sąsiadkom, że Lolek będzie wielkim człowiekiem.. Polak może być drugim Karolem Lindbergiem, ale nie może zostać papieżem.  Kiedy Lolek zamieszkał z ojcem w Krakowie domy stały tam,  tylko po jednej stronie Tynieckiej. Druga strona to rzeka. Domy miały w sobie wilgoć od rzeki, ludzie patrzyli przez okna na Wawel i klasztor Norbertanek. Albo patrzyli przez okna na swoje śliczne ogrody i ogródki.

Były lata 30. i 40. XX wieku. Mieszkał tam Lolek, a ulicę dalej – Lola. Teraz Tyniecka wygląda inaczej – ludzie posprzątali ogrody, poprzycinali żywopłoty, poucinali wystające poza ogrodzenia konary starych drzew, okna ozdobili plakatami, świętymi obrazami. Czekają na Papieża. Wiedzą, że przejedzie Tyniecką, że zatrzyma się przy domu, w którym mieszkał przez sześć lat – przy swoim pierwszym w Krakowie domu. Lolek wróci na chwilę i na chwilę wróci Lola. Chciałem powiedzieć teraz o odchodzącej po nagrodę wieczną Pani Leokadii, o Loli ze Szwedzkiej. Zapakowali wadowickie życie. Umarła Emilia Wojtyła. Jej mąż Karol Wojtyła układał życie sobie i synowi – Lolkowi. Ciężko mu było układać bez żony. Lolek miał plan: ojciec zostaje w Wadowicach, on jedzie do Krakowa studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim polonistykę. Ojciec, podoficer 50. Pułku Piechoty armii austro-węgierskiej, nie zgodził się. Mówił do syna: “Tam gdzie ty, tam i ja. Tylko nas dwóch pozostało na świecie”. Spakowali do walizek swoje wadowickie życie. Zamieszkali w domu przy Tynieckiej 10, był sierpień 1938 roku.

Dom wybudował pod koniec I wojny światowej brat Emilii Wojtyły Robert Kaczorowski. Razem z nim mieszkały jego dwie siostry. Mieszkały na piętrze. Karol Wojtyła i Lolek wprowadzili się do sutereny. Ojciec miał swój pokój, syn swój. Była jeszcze kuchnia i łazienka. I było zimno: stary piec węglowy nie ogrzewał tak, jak powinien. Ojciec i syn rozpakowali wadowickie życie i poustawiali je na meblach, rozwiesili na ścianach. Lolek miał 18 lat. Chciałem następnie wspomnieć hodowlę okruszków. Leokadia Mrozek odziedziczyła po matce gęste, rude włosy. Kiedy matka umierała, dziewczynka miała trzy lata. Mrozkowie mieszkali wtedy w Bytomiu, w ciasnym domu bez wody i światła. Ojciec Loli pracował w kopalni i Lola widywała go tak rzadko, że kiedy wreszcie spotykali się w niedziele przy obiedzie, przypatrywała mu się, jakby już go kiedyś widziała, ale nie mogła przypomnieć sobie gdzie… ja też na plebanii poznałem moich przyjaciół w przyszłości, właśnie na obiedzie lub świątecznym przyjęciu, na które uroczyście byłem zapraszany. Po śmierci żony Albert Mrozek wywiózł córkę do Krakowa, do kuzyna na Szwedzką (przecina Tyniecką). Postawił torbę z rzeczami córki na progu, nacisnął dzwonek, poczekał, aż ktoś otworzy, potem przywitał się z pulchną kobietą, powiedział kilka zdań, pocałował Lolę w oba policzki i poszedł. Lola wspominała: – Patrzyłam, jak odchodzi, i wcale nie było mi żal. I tak ojca nie miałam na co dzień, więc jaka to była różnica? Żadna. Pani, która wtedy po mnie wyszła, długo mnie oglądała, uśmiechała się i głaskała mnie po głowie. Zapytała: “Lolu, jak to możliwe, że dzieciom rosną takie ogniste włosy?”. Lola miała zostać u rodziny ojca rok, najwyżej dwa, dopóki Albert Mrozek nie pozałatwia w Bytomiu ważnych spraw, dopóki nie znajdzie innej pracy. Lola wiedziała, że ojciec po nią nie wróci. Kuzyn Mrozka nie miał dzieci. Lola była pierwszym dzieckiem w dużym, cichym domu. I wszystko zmieniła. Najpierw pokój, w którym mieszkała: na komodzie postawiła szmacianą lalkę, sukienki porozwieszała na krzesłach, żeby było kolorowo, a w duże oczka firanek powplatała paski bibuły. Potem zmieniła ciotkę: każdego dnia chodziła z nią nad Wisłę, prosiła, żeby częściej rozpuszczała włosy i co niedzielę piekła sernik. Najgorzej było z wujkiem. Lola mówiła: – Chciałam, żeby wąsy przyciął, bo mu do buzi wchodziły i to nieładnie wyglądało. Wujek krzyczał, groził, nawet ze dwa razy dostałam po tyłku, ale wąsy w końcu przyciął. Moim zdaniem za mało, bo jak jadł ten ciociny sernik, to okruszki mu na wąsach zostawały. Straszne to było, taka hodowla okruszków pod nosem. Ojciec Lolka opiekował się synem i za siebie, i za żonę. Cerował mu skarpetki, prasował spodnie, naprawiał buty, strzygł włosy.

Jesienią 1938 roku Lolek rozpoczął studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim: zapisał się na wykłady z etymologii, fonetyki, fleksji i interpretacji tekstów literackich, dramatu, powieści. Pod koniec pierwszego roku zdał dwa najważniejsze egzaminy – z gramatyki polskiej i języka starocerkiewnego. Grał w teatrze eksperymentalnym Studio 39, był wolontariuszem w bibliotece, uczył się francuskiego, pisał wiersze, czytał. 1 września 1939 roku Lolek wyszedł rano z domu przy Tynieckiej 10 i poszedł się wyspowiadać do Katedry Wawelskiej. Był pierwszy piątek miesiąca. Ciemno było, kiedy szedł do Rynku Dębnickiego, ciemno, kiedy wchodził do katedry. Podczas porannej mszy świętej inne głosy, o wiele mniej delikatne, dały o sobie znać w wawelskiej katedrze. Najpierw rozległo się przenikliwe zawodzenie syren alarmowych. Po nich nastąpił terkot artylerii przeciwlotniczej i wybuchy bomb zrzuconych przez Luftwaffe. Lolek wybiegł z katedry. Biegł do ojca na Tyniecką. Pakowali się w pośpiechu. Uciekali na Wschód. Podobnie jak tysiące innych – na furmankach, na rowerach, ciągnących na łańcuchach przerażone krowy, pchających wózki z dziećmi…Nie wiedzieli, gdzie uciekają. Czasem kryli się w rowach przed bombami. Dotarli do Tarnowa, potem aż do Sanu. Kiedy dowiedzieli się, że Polskę od wschodu najechali Rosjanie, postanowili wrócić do Krakowa. Miasto powitało ich flagą ze swastyką powiewającą na Baszcie Sandomierskiej na Wawelu.
Rozpoczęło się “krakowskie życie wojenne”, nie wolne od nowych wypadków. “Pomyśl, pomyśl! Składa się ono z ogonka za chlebem, z (rzadkich zresztą) ekspedycji cukrowych. Cha! I jeszcze z czarnej tęsknicy za węglem – ba! I z czytania (…)” – pisał Lolek w liście do przyjaciela Mieczysława Kotlarczyka. Pisał też, że szuka pracy, że już niedługo rozpocznie się rok akademicki, a on nie wie, co dalej. Dalej była wywózka krakowskich profesorów do obozów koncentracyjnych – Sonderaktion Krakau. Lolek studiował konspiracyjnie, jak wszyscy inni. Do domu przy Tynieckiej wracał zawsze z niedobrymi wiadomościami: kogoś złapano na ulicy, ten ktoś, znajomy, który jeszcze wczoraj wychylał się przez okno, już dziś się nie wychyla, ktoś uciekł, ktoś umarł ze strachu…Ojciec Lolka robił się coraz smutniejszy, bledszy, chudł.
cdn

Leave a comment