poemat

Rainer Maria Rilke- Generacje (tłumaczył Stanisław Barszczak)

W naszych biurach w czwartek czuje się pomidory, pieczonę gęś niedzielę, a w każdy poniedziałek jest pralnia. Tak są dni: czerwony, tłusty, z mydłem. Są też dni za szklanymi drzwiami, nadto jest dzień z chłodnią, jedwabny i drzewa sandałowego. Światło jest ekranowe, srebne, delikatne, spokojne; przyciemnienie, burza, hałas i muchy nie wchodzą do środka, jak we wszystkich innych pokojach. Zatem jeszcze tylko szklane drzwi między nimi, które są jak dwadzieścia bram żelaznych, lub jak most, który nie chce się skończyć, lub jak rzeka z niebezpiecznym promem od brzegu brzegu.

Rzadko ktoś podchodzi i poznaje stopniowo, głęboko o zmierzchu: nad kanapą, wysoko, w ramie ze złoceniami, dziadek, babcia. Są to wąskie, owalne popiersia, ale oboje podnieśli ręce w górę, oto wysiłek jest lubiany tutaj. Portrety byłyby żadne bez tych rąk, za którymi oni prowadzili życie spokojne i skromne przez cały dzień. Te ręce były życiem i pracą, pragnieniem i obawą, były odważne i stawały się młodymi, ale są zniszczone, zmęczone, podczas gdy oni byli tylko pobożnymi, bogobojnymi widzami tej historii. Ich twarze były gdzieś z dala od życia i nie miały nic do wykonania, gdy teraz nawzajem stają się powoli podobne do siebie. A w złotych ramkach nad kanapą, wyglądają jak rodzeństwo. Ale przedstawione przez malarza ich ręce skrywane za czarnymi ubraniami niedzielnymi zdradzają ich.

Pierwsza, twarda, skurczona, jakby lekkomyślna mówi: takie jest życie. A druga, blada, niespokojna, pełna czułości mówi: czy to siedmioro dzieci – oh! Ale raz jest to blond wnuk, który nasłuchuje rąk i myśli: ta ręka jest jak ojciec, i mówi o niej, jest twarda, szorstka z bliznami. A większa, biała dłoń, czuje, jest jak matka. Podobieństwo jest wielkie; zjawiający się tutaj chłopiec już wie, że rodzice niechętnie lubią tu oglądać, dlatego rzadko idą do salonu. Pasują do pomieszczeń, które są pełne czystego światła, i które przy zmianach dni są niebawem czerwone od pomidorów, czasem głupawe z racji sody. Zatem to jest życie. I wszystkim w ich „pociągach” pozostaje wisieć, jak raz w rękach dziadków. Para rąk i nic za nimi.

Za szklanymi drzwiami są dziwne myśli. Wysokie na wpół ślepe lustro ciągle, jakbyśmy musieli nauczyć się ich na pamięć: dziadek, babcia. Są tutaj albumy z szedełkowanymi obrusami: dziadek, babcia, dziadek, babcia. Oczywiście stoją też strome krzesła wokół w pewnym zachwycie, jakby dopiero co przybyły tu dziś i były ochrzczone po raz pierwszy w zwrotach “bardzo przyjemne,” albo “długo zamierzacie tutaj zostać?”, albo coś tak właśnie uprzejmego. I wtedy wszyscy milkną, jakby mówiąc: “Proszę,” oto zaczyna się zegar czasu gry:” Tin ten ton …” I on wyśpiewuje z jego słabym, małym głos menueta. Ta piosenka pozostaje falą nad tymi rzeczami, a następnie przenika w głąb w wiele ciemnych luster i opiera się na nich jak srebro na jeziorach.

W jednym rogu jest wnuk, który jest jak Van Dyck. On chciałby się tak nazywać, żeby można było jego imię w ramach listy przebojów śpiewać, bo nagle ma poczucie: że nie istnieją choroba walki, ani obawy, ani chleb czy nawet pranie i wszystko inne, co z nami w skromnym biurze przebywa. Prawdziwe życie jest jak to “Tin ten ton” … Można się przyjmować i obdarowywać, i można wołać za żebrakiem i króla, i można im głęboko i smutek zrobić, ale nie można zniekształcićz hukiem i gniewem twarzy, ale można także – wybacz, dziadku – można także ręce twarde, zniszczone i brzydkie uczynić jak twoje. To było tylko ogólne, ponure uczucie w blond chłopcu. Jak tło przed którym inne pierwsze myśli stawają, jak ołowiane żołnierzyki z dzieciństwa. Ale on odczuł to przecież, a może nawet przeżył po raz pierwszy.

Leave a comment