wspomnienie

Stanisław Barszczak—Gdy życie było hazardem—

To była spokojna noc w przyfabrycznej Gospodzie. W barze, który rozlokowany został wzdłuż jednej strony olbrzymiej hali, przebywało z pół tuzina ludzi, z których dwóch prowadziło dyskusje na temat względnych zalet świerkowej herbaty i soku z cytryn, jako środki na schorzenia najnowsze i wylewy podskórne. „Z powietrza i depresji podobne objawy,” przerwał ciszę markotnie ten drugi. Inni ludzi mało zważali na nich. Pod przeciwległą ścianą miały miejsce gry hazardowe. Ale stół był pusty. Jeden tylko samotny mężczyzna grał sobie w wykładańca. Ruletka też nie kręciła się, pewien gajowy zaryczał przy rozpalonym piecu; z młodymi klientami rozmawiałaczarnooka kobieta, urodziwa twarz i postać, która była znana od Katowic po Zawiercie. Trzej mężczyźni siedzieli przy pokerze, ale grali z frytkami w ręce i bez entuzjazmu, ponieważ nie było gapiów. Na podeście, w ‘pokoju dansingowym’, który otwierał się na tył ‘niebieskiej przystani’, trzy pary przy akompaniamencie strumowych skrzypiec i fortepianu poszły w tany. Miasteczko nie było opuszczone, a jego mieszkańcy nie byli wówczas przy pieniądzach. Gospoda przyjęła robotników tutejszych hut, ich huciane torby przesiąknięte były potem i pyłem. Lato było dobre tego roku, ale w listpadzie skończył się sezon na pracę. Jeszcze nikt nie słyszał tutaj o Hucie Katowice, i pobliskie puszcze nie zostały jeszcze odkryte, ani młodzi dowiedzieli się o możliwości kopania głębokich otworów w ziemi i o opalaniu domów drewnem. Żadna większa praca nie była wykonywana w zimie, i robotnicy ‘zimowali’ w dużych przyfabrycznych salach, podczas długiej grudniowej nocy. Czas był ciężki na ich ręce, torby skrywały ich narzędzia pracy, ale nosili je wszędzie, z myślą że za chwilę podejmą kolejną robotę. Teraz jednak Gospoda była praktycznie pusta, Marysia, stojąc przy piecu, ziewnęła z odkrytymi ustami, Bronek w końcu powiedział: – “Jeśli nic się nie wydarzy, to idę do łóżka.”- Co się stało z naszym obozem, wszyscy umarli, tak? Każdy żyje? Bronek nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć, ale dalej ponuro skręcał papierosa. Krzysztof pionier i gracz pierwszej wody, wędrował smutnym wzrokiem po całej wielkiej przestrzeni od podłogi po sufit i dołączył do dwóch przy piecu. “Każdy żyje?” Marysia zapytała go. “Wygląda na to, że tak,” brzmiała odpowiedź. “Musi być z nas zgrana paczka, cały obóz”, powiedziała z przyciskiem stale ziewając. Krzysztof uśmiechnął się, skinął głową i otworzył usta, by mówić, gdy otworzyły się drzwi i pojawił się w świetle szeroki mężczyzna. Towarzyszący mu powiem mrozu z zewnątrz, pod wpływem ciepła z pomieszczenia, zamienił się w parę. Biorąc miotłę przybysz zeszczotkował śnieg z mokasynow i wysokich skarpet niemieckich. Zaraz szeroki człowiek podszedł do niego i chwycił go za rękę. “Witaj, Słoneczko!”- to było jego powitanie. “Przyjdź i napij się i powiedz nam o sobie. Gdzie jest ten twój towarzysz?” Kolejny duży człowiek uścisciskał się z nim. Wspomniane wielkoludy, Rysiek i Marcin, byli dwoma największymi ludźmi na śląsku, Słoneczko wyglądał przy nich jak karzeł. “Hello, Rysiek”, jesteś kością z moich kości. “Jutro moje urodziny, a ja zamierzam fundować wam wszystkim? I tobie, Marcin, mogę postawić wszystko na moje urodziny? Przyjdź i pij, Krzysztof, a powiem ci, o wszystkim.” Pojawienie się przybysza jakby zapoczątkowało falę jedynego ciepła w tym miejscu.”To jest płonące Słoneczko,” krzyknęła Marysia, która pierwsza rozpoznala go, kiedy weszła w światło. Krzysztof i Marcin dołączyli do trzech w barze. Wraz z nadejściem płonącego Słoneczka całe to miejsce stało się nagle jaśniejsze i radośniejsze. Barmani byli bardzo aktywni. Podnoszono głosy. Ktoś zaśmiał się. A kiedy skrzypek, spoglądając w dół na salon, pokazał pianiście, “To jest płonące Słoneczko”, walc w czasie odczuwalnie został przyśpieszony, a tancerze, łapiąc się w pół zaczęli wirować tak, że to mogło naprawdę się podobać. On był im znany z dawnych czasów, że nic nie pogrążał się podczas nagrywania światło dzienne w pobliżu. Płonące Słoneczko skierował się stronę baru. Kobieta przy piecu chętnie kontynuowała z nim rozmowę. “Hello, Maryś”, zawołał. “Hello, Krzysztof”. Co się z wami działo? Dlaczego nosicie twarze na kwintę, skoro trumienne oblicze kosztuje tylko trzy uncje? Wejdźcie na górę, powiedzcie mi wszystko, i pijcie. To jest moja noc, i mam zamiar użyć tutaj, jutro mam lat trzydzieści, i już będę stary. To ostatni rzut młodości. Czy-jesteście ze mną? -“Trzymaj się tam, Dawidzie,” zawołał do gracza, który popchnął krzesło od stołu. “Pochlebiam ci, bo chcę żebyśmy pili razem.” I wyciągnąszy ciężki worek złota z kieszeni płaszcza, upuścił je na wysoką kartę.” Pięćdziesiąt “, powiedział dealer, który wyłożył dwie karty . Wysoka karta wygrała. Nabazgrawszy okrągłą sumę na podkładce, przekazał polecenie do baru, by wypłaconą równoważną sumę w złocie. Wsypał złoto do worka Słoneczka. Walc już się kończył, trzy pary, a następnie skrzypek i pianista podeszli do baru i zwrócili uwagę na Słoneczko. –„Ruszcie się, to moja noc, taka noc nie przychodzi często. To moja noc, mówię wam.” -“Winna parszywa noc,” przerwał Krzysztof. “Masz rację, mój synu,” Słoneczko poszedł wesoło na całego. “Parszywa noc, ale moja noc, widzisz. Jestem parszywy, stary wilk. Posłuchaj mojego wycia”. I począł wyć, jak szary samotny wilk, aż Marysia wetknęła palce w uszy i wzdrygnąła się. Minutę później ona wirowała już w jego ramionach w tańcu ‘na piętrze’, gdzie wraz z innymi trzema kobietami i ich partnerami, hulaszczy fokstrot na dobre się rozpoczął. Mężczyźni i kobiety tańczyli w mokasynach. miejsce wkrótce zamieniło się w jedyne rykowisko, Słoneczko był w jego centrum żywą iskrą, ciętym żartem i wesołością, z temperamentem wyrwał ich z marazmu posępności, w którym ich znalazł. Atmosfera miejsca zmieniła się z jego przybyciem. Zdawało się, że napełnić je swoją ogromną witalnością. Mężczyźni, którzy weszli z ulicy natychmiast ją odczuli, w odpowiedzi na swoje pytania barmani pokazywali na zaplecze i mówili coś tak: zapłakane Słoneczko. I ludzie, którzy wchodzili pozostawali,a barmani mieli pełne ręce roboty. Gracze podjęli serce życia, i wkrótce stoły zapełniły się warkotem kuleczki w ruletce, rosnącym jednostajnie i władczo nad chrapliwym pomrukiem głosów męskich, ich zaprzysiężeń i cięzkich śmiechów. Kilku mężczyzn znało Władzia z innego imienia, aniżeli Słoneczko, z imienia które nadano mu we wczesnych dniach w Ząbkowickiej krainie, z racji na zwyczaj przyjmowania kolegów, z zarzucaniem ich kocami przy palącym świetle. Krzysztof i Marcin byli stałymi bywalcami tej krainy, ale on tutaj znalazł się przypadkiem. Na wiosnę 1978 roku, wyrostek siedemastu lat, wraz z jednym towarzyszem wyruszył na podbój Polski. Minęły lata, jego towarzysz przepadł przez ponury pech i niezbadany ogrom życia. A Władziu kontynuował po omacku walkę o złoto życia wśród Ząbkowickich cieni. Żaden człowiek nie umiał tak uparcie pchać się po omacku, ani tak wytrwale. Rósł z ziemią. Nie znał żadnej innej krainy. Cywilizacja była marzeniem jego jakiegoś poprzedniego życia. Dąbrowa Górnicza i Chorzów były dla niego metropoliami. Od czasu Ząbkowic życie było dla niego hazardem. Nie sam rósł z tą ziemią-jedyną krainą, jak była surowa, tak stała się piękna, on pomógł to zrobić. Towarzyszył jej historii i geografii, i dla tych, którzy poszli jego śladami opisał jego przejścia, i naniósł na mapy te szlaki, na których wręcz nogi złamał. Bohaterowie rzadko pdostępują bohaterskiego kultu, ale między tymi tej młodej krainy, taki jaki był on młody, był uważany za starszego bohatera. W pewnym momencie czasu on był przed nimi. W pewnym momeńcie czynu był poza nimi. W pewnym momencie wytrzymałości uznano, że mógł zabić najsilniejszego z nich. Co więcej, był uważany za bezczelnego, człowiekiem placu, białym człowiekiem. We wszystkich krajach, gdzie życie jest hazardem, odgrywane lekko i przechodzące bokiem, mężczyźni niemal automatycznie, zwracają się do rozrywki i relaksu. W Ząbkowicach ludzie grali w ich żywotach o złoto jutra, a ci którzy je w końcu zdobyli, grali o nie ze sobą nawzajem. Władziu nie był wyjątkiem. Najpierw był człowiekiem człowieka, a instynkt w nim do grania w grę życia był bardzo silny. Środowisko ustaliło zasady gry, jaką formę powinna ona przyjąć. Władziu przywieziony był tutaj, a jego ojciec wyemigrował za Kraków, gdzie chłopięctwo Władzia było szczególnie żywe. Wadowice wydały wówczas papieża Polaka. Władziu tym samym znał tylko mocne uderzenia i walkę o duże stawki. Odwaga i wytrzymałość liczą się w grze, ale wielka, boska szansa prowadzi karty. Uczciwa praca jeśli jest na pewno skromna, to ona wraca nie zauważona, bo skromny się nie liczy. Oto człowiek tym razem zagrał o bynajmniej dużą stawkę. Zaryzykował wszystko dla wszystkiego, i nie mniej od wszystkiego, co oznaczało w ostateczności- że jest przegrany. Tak przez trzydzieści lat Władziu był przegrany. Istotnie, przez ostatnie lato wyjął dwadzieścia tysięcy złotych, a co pozostało w tej krainie, to było jeszcze dwadzieścia tysięcy i nic więcej. Ale, jak sam ogłosił, oto ma przejąć forsę z powrotem. Ale oto za czterdzieści tysięcy złotych był jedynie mały garnek dla jego akcji, ceny na drinka i potańcówka w Tucznawie. Po zimowej ‘rozpuście’ ludzie z Ząbkowic powtarzali starą maksymę: trudno przyszło, łatwo poszło. Ostatecznie Władziu to miejsce nazwane domem przepił. Drinki były dolara za sztukę, złoto oceniane jako pięćdziesiąt złotych za uncję. Było trzydziestu w domu, którzy przyjęli jego zaproszenie, każdego gościa w domu witano nowym tańcem. To była jego noc i nikomu nie pozwolono płacić za nic. Władziu nie był pijaczyną.ale whiskey oznaczało dla niego za mało. Był istotnie żywym i mocnym, zbyt beztroski na umysle i ciele, aby skłonić się do niewolnictwa alkoholu. Spędział miesiące, kiedy pił nic mocniejszego od kawy, ponad rok mógł nawet nie znać kawy. Ale on był grupy wielbicielem, i ponieważ jedynym wyrazem życia społecznego Ząbkowic był salon, to on właśnie w ten sposób się realizował. Nie znał innej drogi, sposobu na życie. Była to jakkolwiek wspaniała postać człowieka, mimo jego stroju podobnego do wszystkich mężczyzn w miasteczku. Opalone mokasyny łosiowe, jego spodnie były zwykłym kombinezonem, kurtka zrobiona była z filcu. Na jego głowie była futrzana czapka, nauszniki podniesione z sztywnymi zwisającymi sznurami. Jego twarz, sucha i nieco dłuższa, sugestywna, z osłonką kości policzkowej, niema indiańska. Spalona skóra i ciemne oczy przemawiały za tym, ale brązowa skóra i oczy same były przede wszystkim białego człowieka. Wyglądał starzej jak na trzydzieści lat, choć jeszcze gładko ogolony i bez zmarszczek, był niemal chłopięcy. Wrażenie wieku było oparte na żadnych konkretnych dowodów. Wynikało z abstrakcyjnych faktów człowieka, tego, który przeżył i przetrwał, który był daleko, poza losem zwykłych ludzi. Żył życiem nagim i pełnym napięcia, i coś z tego wszystkiego było w jego oczach, drgało w głosie i objawiało się szeptem na ustach. Usta same były cienkie, podatne na szczelne zamknięcie białych zębów. Ale ich surowość była spowodowana zakrzywienie w górę w kącikach jego ust. To zakrzywienie przydawało mu słodyczy, jak minuta błysku w kącikach oczu jedyny uśmiech. Te dary łaski, skądinąd potrzebne, uratowały go przed naturą samą, która była w istocie dzika, w przeciwnym razie byłby okrutny i gorzki. Nos miał chudy, choć pełny to delikatny, a jego rozmiar dopasowany był do twarzy, podczas gdy wysokie czoło, jak gdyby pokutowało za jego ‘ciasnotę’, ale było świetnie zaokrąglone i symetryczne. Za to indyjskie był jego włosy, bardzo proste i bardzo czarne, z połyskiem, jaki tylko zdrowie może dać. “Płonące Słoneczko” zaśmiał się Rysiek, gdy wybuch okrzyków i radości wydali tancerze. “Czy on jest tym chłopcem, który robi to, Krzysztofie?”- “Tak, stawiam na niego!”, powiedział Krzysztof. “Ten chłopiec jest całym złotem”. A kiedy Bóg Wszechmogący przemywa duszę Słoneczka na dzień ostatni”przerwał Rysiek, „być może Bóg Wszechmogący będzie musiał z jego duszą zebrać do śluzy trochę żwiru.”Chyba to dobrze,” mruknął Rysiek do Krzyśka , wyrażając tym samym dla gracza głęboki podziw. “Bardzo dobrze,” stwierdził Krzysiek.”Tymczasem napijmy się, co?” (Wolny przekład z Jacka Londona)

Leave a comment