Stanisław Barszczak—Wiara Romka—
Coś niezrozumiałego pcha ptaka, by przebił się i zginął śpiewając. W chwili gdy cierń wchodzi w ciało, nie pojmuje jeszcze, że to śmierć. Śpiewa i śpiewa, aż zabraknie mu tchu. Lecz my, gdy wbijamy ciernie w nasze piersi, jesteśmy świadomi, a mimo wszystko czynimy to. Mimo wszystko. Dlaczego?
Romek spożył obiad. Teraz jest wczesna godzina popołudniowa. Siedział w pokoiku na Bernardyńskiej oczekując wyjścia na nabożeństwo u Sióstr Duchaczek. Ma być na Majowym Siostra z Burundi. Przez seminaryjne okno nie było widać zachodu majowego słońca. Wybrał się do auli, by spojrzeć na świat od innej strony. Za szybą w cichym powietrzu wisiały drobne cząsteczki kurzu, a słońce ogarnęło całunem już wszystko, zabarwiając cały świat na złoto i purpurowo. Smugi chmur o rozognionych brzegach przeciągały srebrzyste pióropusze przez wielką krwistą kulę zawieszoną tuż nad drzewami Bernardyńskiego ogrodu. Naraz wspomniał wakacyjną podróż do Indii. Niósł w sercu jakiś przecudny obraz skończonego japońskiego pejzażu. Tam w Ujjain pod moskieterą przechowywał w sobie podobną świadomość. Oto wilgotność spadła o dwadzieścia pięć procent, niebo było dziwnie niebieskie, nie pokryte białą parą jak zwykle. Teren za miasteczkiem zakwitł zielenią, purpurą i fioletem. „Hindusi grali w krykieta, wszyscy spacerowali i żartowali z tubylcami o krwistoczerwonych bezzębnych dziąsłach… Przyjemnie było czuć na twarzy prawdziwie letnie słońce. Co jakiś czas podnosili nozdrza do góry, wciągali zapach trawy rozgrzanej w słońcu i marzyli, że są już w domu, że idą w środku dnia, by położyć się w cieniu wilgi, poczytać lub podrzemać, poczuć przez skórę przyjazną piękną ziemię i jakieś ogromne serce bijące gdzieś tam w głębi. Tak musiało pulsować serce matki w uszach śpiącego niemowlęcia… Stał na werandzie i wpatrywał się w ciemność, wdychając niepowtarzalny, świeży zapach deszczu padającego na wyschniętą i kruszącą się ziemię… Na cmentarzu woda zmyła kurz i wybieliła wszystko, opłukała też rozpostarte skrzydła kamiennego anioła. Na ziemi pojawił się jasnozielony meszek. Blaszki trawy wycelowały w niebo, rozgałęziły się, puściły pędy.” Rosły, ciemniały, potem płowiały i grubiały, stając się tą dobrze znaną, srebrzysto beżową trawą z Zawiercia. Eukaliptusy po latach zrzuciły wreszcie powłokę brudnego kurzu… Ktoś w pobliżu otwierał drzwi. Siedząc przy oknie i ogarniając spojrzeniem gasnący Kraków w świetle zachodzącego słońca, pozłocone eukaliptusy, czerwone, różowe i białe róże w ogrodzie, wyjął z Biblii Poznańskiej list matki i nie otwierając przytrzymał między złożonymi dłońmi. Nalegała, żeby go przeczytał, zanim ją pochowa, ale coś mu podszeptywało, że musi go przeczytać koniecznie teraz, zanim zobaczy się z nią wreszcie. Koperta z pismem ciotki. -To dla ciebie, narzędzie twojego losu- pomyślał za ciotkę. Jej ostatnie, najskuteczniejsze pchnięcie w obopólnej długiej walce. -Znam ciebie. Nieznośna próżność! Wiedz, że nie będę na twojej ‘Prymicji’. Już nigdy więcej cie nie zobaczę, pisała. – W tej kopercie był jego los i jego dusza. -Mama mi ciebie odebrała, ale ja się postarałam, żeby i ona ciebie straciła.
-Ciotuniu droga. Pamiętasz naszą letnią rozmowę? Jak powiedziałaś do mnie: -„Zechcesz, z łaski swojej, towarzyszyć mi.- Ciotka zamiast skręcić w stronę imponujących schodów skierowała go do salonu, opierając się ciężko na jego ramieniu. Drzwi były zamknięte. Odczekała, aż przekręci klucz, który mu podała, a potem pierwsza weszła do środka.-Udane przyjęcie, ciociu-powiedział. -Ostatnie. -Nie mów tak, moja droga. -A to dlaczego? Jestem zmęczona życiem i niedługo je zakończę. -Surowe oczy spoglądały kpiąco.- Nie wierzysz mi? Przez ponad czterdzieści lat robiłam dokładnie to, co chciałam, i wtedy, kiedy chciałam, jeżeli więc śmierć myśli, że to ona naznaczy porę mojego odejścia, to bardzo się myli. Umrę wtedy, kiedy ja o tym zadecyduję, ale bynajmniej nie przez samobójstwo. To nasza wola podsyca w nas iskrę żywotności, Romku. Nietrudno przestać żyć, jeżeli naprawdę się tego chce. Jestem zmęczona i chcę, żeby moje życie dobiegło kresu. To bardzo proste.”
W ciemnym salonie paliła się jedynie wysoka lampa elektryczna z drogocennego rubinowego szkła, rzucając szkarłatne cienie na kościstą twarz ciotki i wydobywając z jej nieustępliwych rysów coś diabelskiego. Roman spojrzał na zegar i na czarny barometr wujka. Bolały go nogi i krzyż, dawno tak dużo nie chodził po mieście, choć szczycił się tym, że dotrzymuje kroku najświeższym nowinkom. Wiek: dziewiętnaście lat- myślał- maturzysta, a kariera w Kościele? Och, marzenia młodości! Nieostrożny młodzieńczy język, gorący młodzieńczy temperament. Nie starczyło mu sił, żeby pomyślnie przejść sprawdzian. Wiedział, że nigdy więcej nie popełni tego samego błędu. Nigdy, nigdy… Poruszył się niespokojnie, westchnął. I co mu z tego przyjdzie? Taka okazja już się więcej nie powtórzy. Pora spojrzeć prawdzie w oczy, pora przestać żywić nadzieję i snuć marzenia. -Pamiętasz, Romku, jak mówiłam, że „cię pokonam twoją własną bronią?” Suchy, starczy głos wyrwał go z zadumy, którą wywołało zmęczenie. Popatrzył na ciotkę z uśmiechem. -Droga ciociu, nie zapominam tego, co do mnie mówisz. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił przez te ostatnie dziesięć lat. Twoja inteligencja, złośliwość, spostrzegawczość.
-Gdybym była młodsza i nie zamężna, dobrałabym się do ciebie inaczej, Romanie… Ale szatana nie ma. Wiesz, nie potrafię samej siebie przekonać, że Bóg i Szatan istnieją. Nigdy nie widziałam najdrobniejszego dowodu na to. A ty? -Też nie- wyszeptał Roman. „Ale religia nie opiera się na dowodach istnienia, ciociu. Opiera się na wierze, wiara to probierz Kościoła. Bez wiary nie ma nic. Wydaje mi się, że wiara to coś, z czym człowiek się rodzi. Dla mnie to ciągła walka, przyznaję, ale nigdy z niej nie zrezygnuję. -Chciałabym cię zniszczyć. W niebieskich oczach, poszarzałych w słabym świetle, zamigotał uśmiech. -Och, moja droga ciociu! Dobrze o tym wiem. -Ale czy wiesz dlaczego? Przeraził go przypływ tkliwości, która już-już miała nim zawładnąć, ale zdusił ją gwałtownie. -Wiem dlaczego, ciociu, i wierz mi, że ci współczuję. -Nie licząc twojej matki, ile kobiet cię kochało? -Zastanawiam się, czy kochała mnie moja matka. Bo w końcu mnie znienawidziła. Tak postępuje większość kobiet. Powinienem był dostać na imię Hipolit.- Za oknem chodziła jakaś niewiasta, zdawała się go wołać i mocno do czegoś przekonywać – Kocham cię i zawsze będę kochała. Ale jesteś księdzem.-Starał się zrozumieć, gdzie popełnił błąd, ale za wiele było błędów… Pycha, ambicja, brak skrupułów.” I rozkwitająca miłość do Matki. Nie znał tylko owocu tej miłości… Taka była z niego dumna! -Nic więcej od ciebie mieć nie mogłam-tak powiedziała w Częstochowie. Słodki Boże, Romku, jak mogłeś nie domyślić się… Byłeś ślepy. Nie chciałeś widzieć, Romeczku, księżulku najdroższy…
-Oooo! To wiele wyjaśnia- kontynuowała swój monolog ciocia.-A co do innych kobiet, to chyba tylko Ela cię chciała… „Ale to jeszcze dziecko. Przypuszczam, że nie byłoby przesadą stwierdzenie, że pragnęło mnie kilka kobiet, ale żeby mnie kochały, bardzo w to wątpię. -Ja ciebie kochałam-wyznała żałośnie. -Nie, nie kochałaś. Jestem cierniem twojego życia, to wszystko. Kiedy na mnie patrzysz, przypominam ci o tym, czego nie możesz zrobić z powodu swojego wieku. -Romku, w środku tego głupiego ciała wciąż jestem młoda, wciąż czuję, marzę, wciąż się niecierpliwię i gorączkuję z powodu ograniczeń, jakie narzuca mi to moje ciało. Starość to najokrutniejsza zemsta, którą ten mściwy Bóg na nas zsyła. Czemu nie sprawi, żeby starzał się w nas także duch? …-Oczywiście, pójdę do piekła. Kiedy będę się smażyć w piekle, przekroczywszy granice życia, jakie znam, ty będziesz nadal żył tym życiem, smażąc się w tak gorących płomieniach, jakich sam Bóg nie zdołałby wzniecić. Ale za nim to się stanie, mam nadzieję, że będę miała okazję powiedzieć Bogu, jaka z niego nędzna, złośliwa kreatura! Może będę się smażyła w piekle razem z tobą, ale za to wiem, jakie piekło przygotowano dla ciebie: będziesz doświadczać mojej obojętności przez całą wieczność.”
Oczywiście ciotka ma rację. Jestem łgarzem, oszustem… nie można być mężczyzną i księdzem jednocześnie. W tej chwili odczuł potrzebę szybkiego ujrzenia matki. O tej godzinie skwar nie męczył, powietrze drgało ledwie wyczuwalnie, pobliskie róże wydzielały wonie, panował niebiański spokój… O Boże, czuć, że się żyje, czuć, że się naprawdę żyje! Wziąć w objęcia tę noc i wszystko, co żyje, być wolnym!
Do Zawiercia przyjechał w nocy. W skupieniu szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w noc, posrebrzone martwe drzewa, tkwiące samotnie jak duchy wśród połyskliwej trawy, głębokie cienie rzucane przez kolejowe zagajniki, księżyc w pełni płynący po niebie jak mydlana bańka. Uwielbiał muzykę, szczególnie jej dzieła finałowe, choćby filmową scenę pod Żółtymi Wodami. Przyjmował ją zawsze serdecznie poprzez walkę, niczym szczytowy moment w życiu każdego artylerzysty. Tego popołudnia jeszcze gdy jechał pociągiem rozmarzył się bardziej niż kiedykolwiek. ”Sierżant spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina dwudziesta pierwsza czterdzieści. Osiemset osiemdziesiąt dwa brytyjskie działa i haubice zagrzmiały jednocześnie. Niebiosa zawirowały, ziemia drgnęła, rozprężyła się i nie mogła już wrócić do poprzednich kształtów, bowiem ostrzeliwanie ogniem zaporowym, trwało bez chwili przerwy z natężeniem rozsadzającym mózg. Zatykanie uszu palcami nic nie pomagało. To gigantyczne huczenie przechodziło przez ziemię, kości i dochodziło do mózgu. Żelazne gardziele dział grzmiały w doskonałej harmonii, nie przestając ani na chwilę. Pustynia rozświetliła się nie światłem dnia, lecz ogniem samego słońca. Wielka kłębiąca się chmura kurzu unosiła się na tysiące stóp w powietrze jak wijący się dym, płonący błyskami eksplodujących pocisków i min, zapalający magazyny broni wielkimi skaczącymi jęzorami ognia ze zmasowanych wybuchających pocisków. Wszystko, działa, haubice, moździerze, wycelowane było w pola minowe. I wszystko strzelało tak szybko, jak tylko mogli nadążyć uwijający się, spoceni żołnierze, przypominający niewolników karmiących paszcze broni, jak kukułcze pisklę karmione jest zapamiętale przez malutkie ptaszki. Lufy dział rozgrzały się, a czas pomiędzy odrzutem i załadowaniem stawał się coraz krótszy, w miarę jak artylerzyści dawali się unieść własnemu impetowi. Jak szaleńcy tańczyli stereotypowy taniec przy swoich działach polowych. To wspaniałe odczucie. Te piętnaście minut z działami każdy z nich pragnął przeżyć jeszcze raz od początku. Cisza. Absolutna cisza po ustaniu ognia jak fala obiła się o rozszerzone bębenki. Wydawało się, że jej nie zniosą. Aż tu naraz dywizja ruszyła z okopów do przodu na ziemię niczyją, wyciągając magazynki nabojów, odbezpieczając broń, sprawdzając manierki, żelazne racje, zegarki, hełmy. Patrzyli, czy sznurowadła są dobrze zawiązane i gdzie podziewają się żołnierze z karabinami maszynowymi. Widzialność była dobra w świetle płomieni i żarzącego się, zeszklonego w ogniu piasku. Byli jeszcze bezpieczni, bowiem między nimi a wrogiem wisiała kurtyna kurzu. Zatrzymali się na samym brzegu pól minowych i tam czekali… Sierżant podniósł gwizdek do ust i zagwizdał przenikliwie na swoją kompanię. W tym momencie kapitan krzyknął komendę: „Naprzód!” Na przestrzeni dwóch mil front dywizji ruszył do natarcia przez pola minowe. Za nimi zaryczały znów działa. Widzieli, gdzie idą, jakby to był dzień. Pociski z haubic o najkrótszym zasięgu rozrywały się zaledwie na kilka jardów przed nimi. Co trzy minuty zasięg dział wydłużał się o sto jardów. Trzeba było przeskoczyć te sto jardów modląc się, by miny po drodze okazały się minami przeciwczołgowymi, albo, to były miny przeciw piechocie, żeby zostały zniszczone wcześniejszym bombardowaniem. W polu znajdowały się jeszcze placówki broni maszynowej i artylerii małego kalibru oraz moździerze. Czasami ktoś stawał na minie i widział jeszcze, jak wyskakuje ona do góry, zanim go rozerwała na pół. Trzeba było poruszać się szybkimi skokami do przodu, w takt dział co trzy minuty, modląc się przez cały czas. Huk, jasność, kurz, dym i przeraźliwy strach. Wówczas dla Szkota dźwięk kobzy był najmilszym wezwaniem do boju, natomiast na Niemcach sprawiał okropne wrażenie, jeżąc im włosy na głowie… Wskazano na niebo- „Hej, popatrzcie!” Osiemnaście lekkich bombowców leciało wzdłuż doliny w doskonałym szkolnym szyku, zrzucając patyczki bomb ze śmiertelną dokładnością. Ludzie padali jak muchy, zbyt zmęczeni, by zachować pierwotną czujność i szybkość. Trwali na każdej piędzi tej pustej, smutnej ziemi, którą zdobyli na zaciekle broniącym się wrogu. Trzymała ich uparta chęć wygrania tej walki.”
Po przyjeździe do mamy czuł się bardzo przybity. Tylko przez mgłę zapamiętał wieczorną scenę. Powiedział mamie tylko coś takiego:- Z upływem każdego dnia umieram, a co rano odradzam się odprawiając mszę. Ale czy tak jest dlatego, że jestem wybranym przez Boga kapłanem, czy dlatego, że słyszę te nabożne westchnienia i wiem, jaką mam moc nad wszystkimi obecnymi? Wciąż wątpię, wciąż wątpię. -Nazajutrz musiał jechać do Częstochowy na święcenia kapłańskie, ale przedtem chciał jeszcze raz popatrzeć na mamę. -Nie wiem Stasiu, jak będę dalej żyć. Już wiesz, że ojciec nie żyje. Wiem, że nie żyje i nigdy nie wróci. Ale wy obaj z Bogdanem żyjecie! Będę stale rozmyślać, co ty porabiasz, czy jesteś zdrów, czy mogłabym ci w czymś pomóc. Będę nawet musiała zadawać sobie pytanie, czy jeszcze żyjesz. Ale o wiele bardziej niepokojąca od tego monologu wydała mu się jej obecna naturalność, z jaką zarzuciła mu ręce na szyję i splotła je, jakby codziennie brała go w objęcia. Po chwili wyciągnęła z szafy dla niego czekoladę. Śniły mu się olbrzymie świątynie i widział jasność. . Po prawdzie Kościół mógłby pomieścić ze dwadzieścia tysięcy ludzi, toteż nie było w nim tłoku. Chyba to Rzym i Konfesja Świętego Piotra. Nigdzie na świecie nie włożono tyle czasu, ludzkiej myśli i geniuszu w stworzenie świątyni Boga. Naraz zaświeciły się światła w Bazylice Jasnogórskiej. Tutaj w tej świątyni jest zawsze tłok. Stąd wyszła iskra zapalna, która obroniła ojczyznę. Odbywało się ongiś wesele króla. Schronili się nawet żołnierze Kazimierza Pułaskiego. Podniesiono mury, których strzegł kiedyś car Aleksander. Tutaj odnowiono śluby narodowe w ubiegłym stuleciu. Echa przebrzmiałych głosów zdawały się szeptać między smugami światła, zmarłe palce polerowały brązowe posadzki i ciekawskie promienie za głównym ołtarzem , pieściły też kręcone brązowe kolumny baldachimów. Potem już w częstochowskiej katedrze leżał na kamiennej posadzce twarzą ku ziemi, jak martwy. O czym myślał? Chwila pełna świętej cudowności. Starał się każdą cząstkę swej duszy oddać Bogu, ale jednak nie do końca mu się to udało. Aż wreszcie ujrzał się w parafialnym kościółku Ząbkowickim. Pewnie wyświęcenie nie było tak podniosłe. Ale czuł wstrzymane oddechy w kościele. Mama siedziała w prezbiterium. Taka radosna twarz i szczęśliwa. Wszystko w jej istocie skupiło się na tym cudzie. Nie było w niej miejsca na nic, co nie dotyczyło Boga. To był jej największy dzień i najważniejsze dlań było zaprzysiężenie duszy i życia Bogu. I to jeszcze zapamiętał z wczorajszego snu, że dopiero po „Prymicji” przekonał się o tym, że nie należy wbijać cierni w swoje piersi, szukać kompromisów, ale że odtąd ma słyszę tylko Jezusa, samemu życiu Chrystusa czynił zadość.
PS. Opowieść oparta została na słowach Colleen McCullough, autor