Wschód słońca

Stanisław Barszczak—-Wchód słońca—-
Pamiętam lata gimnazjalne, moje życie wówczas było raczej nieszczęśliwe. Przygody książkowe zgładziły ówczesną gościnność świata, ale to moje ukryte życie dawało moc ku wejściu w realne życie. Pamiętam, lato w szkole tego roku było słoneczne, grałem w piłkę z kolegami, gdy mnie odwiedził mój ksiądz Proboszcz. Następnie po sobotnio-niedzielnej rewizycie musiałem się rozstać z mamą, by pojechać do szkoły. Pamiętam jeszcze gdy szedłem na stację i przechodziłem obok blokowego okna, to musiałem ujrzeć mamę w oknie, choćby na chwilę, która stała za oknem. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, ale wciąż noszę ze sobą ten obraz, choć nigdy nie odczułem wówczas, że ona jest młoda, blisko mnie, jak siostra, której nigdy nie było obok mnie. Skoro była młoda, to dlaczego nie była żywą, jak mi się dzisiaj zdaje, ani silną, za to była tak bardzo piękna. Po wielu latach pamiętam znowu, to był koniec niedzielnego popołudnia, siedzieliśmy w pełnym słońcu na balkonie naszej posesji, światło słońca pozłociło różnymi odcieniami jeszcze bardziej jej jasne włosy; linia profilu, wysokie czoło, mały nosek, kontur ust ukształtowały jedyne oblicze. Nie tyle naskórek, ile duże uszy, przydawały jej twarzy jedynego uroku. Wpatrywałem się w nią, kochałem jej twarz. Bardzo dawno, nie pamiętam jak dawno, zapragnąłem być z nią w każdej chwili jej życia. Lecz wszystko gubiło się w ruchu morza krzyku i ulicznego hałasu. Jedyne słońce otaczało mnie wówczas, jak ojciec dzieci, mama nosiła jedyny znak słońca na jej pięknej twarzy. Mama była bardzo piękna. I myślę dlatego przed laty wyjechałem hen, na pustynię. Ponieważ, uważałem, to jest ostatnia wolna kraina, jedyny kojec duszy. Tutaj jesteśmy poza życiem czy nawet śmiercią, jakby już ponad wszystkimi innymi szczytami ziemskiego zaistnienia, wojnami i odwetami. Na pustyni od wieków nie było żadnych imion, żadnych słów, mogłem więc posiąść wolność otwartych przestrzeni moich ócz, moja skóra stała się jak metal. Wiedziałem dobrze, że pustynia chciała ode mnie niczego. W ten sposób, to tutaj zacząłem inne życie. Wyszedłem na szczyt Synaju w Egipcie, tam widziałem najpiękniejszy wschód słońca, skąd widać Eilat w Izraelu. Następnie zbliżyłem się do bram wiecznego miasta Jeruzalem, gdzie jest Golgota. Odtąd pragnę, by moje oczy były zawsze koloru nieba. Nadto pragnę, by ta opowieść, odwieczna pieśń o naszym pielgrzymowaniu, a którą tutaj znajdziecie, rodem z Jean-Marie Le Clézio, wpisała się jakoś w początek historii trzeciego tysiąclecia. Chcę także uratować mój świat beduinów, obraz pustyni i podziękować wszystkim, których poznałem na mej drodze, za ich świadectwo życia, tym którym winienem wdzięczność.

Ukazali się jakby ze snu u szczytu wydmy, w połowie zakryci przez chmurę piasku unoszącego się pod ich stopami. Powoli, zrobili sobie drogę w dół do doliny po niemal niewidocznym szlaku. Na czele karawany byli ludzie, zawinięci w wełniane peleryny, ich twarze zamaskowane przez niebieski welon. Dwa lub trzy dromadery szły z nimi, a następnie kozy i owce, które popychali młodzi chłopcy. Kobiety szły z tyłu. Mężczyźni szli ociężali pod dużymi pelerynami, byli ogorzali od ciągłego wystawania na słońcu. Szli cicho w piasku, powoli, nie oglądając, gdzie jadą. Wiatr wiał nieubłaganie, mimo to doskwierało gorąco w dzień, zimno w nocy. Piasek wirował między nogami wielbłądów, uderzał z mocą w twarze kobiet, które zaciągnęły niebieski welony w dół na oczy. Dzieci biegały, inne krzyczały, zwinięte w niebieskiej tkaniny na grzbiecie matek. Wielbłądy wydawały jakieś przedziwne dźwięki i kichały. Nikt nie wiedział, gdzie karawana idzie. Słońce jeszcze wysoko w niebie, dźwięki i zapachy poniosły się na wietrze. Słodycz sączyła się powoli na twarzach podróżnych. Niebieskie tatuaże na czołach kobiet wyglądały jak błyszczące małe chrząszcze. Ich czarne oczy, jak krople stopionego metalu, ledwo widziały ogromny pas piasku, wyszukały znaki szlaku koło wydm. Nie było nic innego na ziemi, nic, nikogo. Urodzili się na pustyni, nie umieli podążać inną drogą. Oni nic nie mówili. Niczego nie chcieli. Wiatr dmuchał nad nimi, przez nich, jak gdyby nikogo nie było na wydmach. Wędrowali od samego rana bez przerwy, pragnienie i zmęczenie wisiały nad nimi. Ich popękane wargi i języki były twarde i skórzaste. Głód gryzł ich wnętrza. Porwał wiatr nad nimi, przez nich, jak gdyby nikogo nie było na wydmach. Byli spaceru od samego rana bez przerwy, pragnienia i zmęczenia wisiała nad nimi jak prowadzić masy. Ich popękane wargi i języki były twarde i skórzaste. Głód gryzł ich wnętrza. Szli po pustyni już długo, przy palącym słońcu w dzień, w środku puste niebo, przy zimnie nocą , a nad nimi gwiazdy. Powoli schodzili w dół zbocza w kierunku doliny, zygzakiem po sypkim piasku, który usuwał się spod ich stóp. Mężczyźni decydowali, gdzie nogi mogły stąpać bez patrzenia dokoła. To tak, jakby szli niewidzialnymi szlakami, prowadzącymi ich, aż po drugi kraniec samotności, nocy. Jeden z nich trzymał broń, której lufa skierowana była do góry, jak maszt. Jego bracia szli obok niego, owinięci w swe płaszcze, pochylając się nieco do przodu pod ciężarem ich ładunku. Pod płaszczami, ich niebieskie ubranie było w strzępach, rozdarte przez ciernie, nanoszone przez piasek. Za zmęczonym stadem Konrad, syn człowieka z karabinem szedł przed jego matką i siostrą. Jego twarz była ciemna, spalona słońcem, ale jego oczy błyszczały, a jasne jego spojrzenie było niemal nadprzyrodzone. Byli tam mężczyźni i kobiety z piasku, wiatru, światła, nocy. Pojawili się jak ze snu na szczycie wydmy, jakby narodzili się z bezchmurnego nieba, niosąc surowość miejsca w swoich kończynach. Dał się im we znaki głód, pragnienie ujawniło się krwawieniem warg, cisza słońca lśniącego wokół, noce zimne, poświata Drogi Mlecznej, księżyc, towarzyszyły im niczym olbrzymie cienie o zachodzie słońca, także fale piasku z pierwszego tłoczenia, na których ich mało zwarte stopy znaczyły ślady, aż po niedostępny horyzont. Bardziej niż cokolwiek, ich wzrok świecił tak jasno w ich białych oczach. Stado szaro-brązowych kóz i owiec wyprzedzało dzieci. Zwierzęta przesuwały się do przodu, nie wiedząc, gdzie ich kopyta miały pokryć zagłębienia w ziemi. Piasek kręcił się między ich nogami, przylepiał się do ich brudnych okryć.

Leave a comment