Jeszcze o Meksyku

Stanisław Barszczak—-Radość matczyna—-
W dzienniku z podróży do Meksyku w 2009 roku zapisałem następujące zdanie: ‘W czwartek (22 stycznia) przejazd do Coyuca nad słynną ze scenerii filmowych Lagunę Coyuca. Rejs po lagunie. Wypoczynek na otwartych plażach Oceanu Spokojnego.’ Po rannym wyjeździe tego dnia z Acapulco, perły Pacyfiku, po siedemdziesięciu minutach podróży autobusem, ukazało się Coyuca, małe skupisko tandetnych budynków z pustaków, usytuowanych po obu stronach szerokiej ulicy, zapylonej, zmęczonej, pozbawionej drzew. Przebijające się słońce powlekło wszystko złotą glazurą nadając osadzie przelotną godność, która w moich oczach, kiedy staliśmy jeszcze na skromnym parkingu, zaczęła już tracić blask. Chyba nie skłamię, jeśli powiem, że Coyuca stało się od razu na powrót typową osadą meksykańskiego nadoceanicznego południa, ostatnią placówką jakąś jedyną; to nic, że niedaleko zaczynała się Ziemia Niczyja, pustynny obszar, gdzie nie padały deszcze. Laguna zaczęła ożywiać w mojej pamięci coraz to nowe odważne wspomnienia, stawała się choćby na kilka tych godzin, ostatnią redutą indywidualnej i człowieczej wolności. Na placyku przy ulicy wyprowadzającej z laguny ku dalekiemu światu, stał błyszczący czarny samochód, jednak nikt nie wychodził w naszą stronę, kurz nie wzbijał się i nie kłębił w promieniach podglądanego przeze mnie południowego słońca. Wypoczywaliśmy na plażowych hamakach, w sąsiedztwie drzew kokosowych. Obok nieskrywanej przez nikogo formy relaksacji mnożyła się dokoła cisza wczasowicza, szczęście ludzkiego zdrowia bez końca. Nie było powitania solą i chlebem, wszystkie nasze spotkania z Meksykańczykami spowijała tajemnica szacunku i wyciszenia. Skrywanym uśmiechem duszy wyrażałem szczere zdumienie w obliczu ukrywanego het za morzami ziemskiego brylantu, chyba nikt szybciej niż ja w tym momencie nie potrafiłby rozpoznać tak szlachetnie usytuowanej laguny. Po wstrząsających wrażeniach, jakimi częstowała mnie Europa, Coyuca – z wdzięczną egzotyką tamtejszej roślinności- sprawiła, że poczułem się trochę jak w domu. Gdybym mógł się teraz do mamy odezwać, to spytałbym zaraz: -Tutaj będziemy mieszkać? Trwałem w zamyśleniu: Gdyby możliwe były zakończenia. Gdyby nachodził taki moment, kiedy nie ma już tęsknoty, a historia nieruchomieje poza zasięgiem smutku, rozczarowania, starości i śmierci. Nie, najważniejsze są sploty wydarzeń, nie zakończenie. bo przecież świat, tak naprawdę, jest prosty. Nawet najbardziej zawiła fabuła, najmniej prawdopodobne przypadki, szalone zbiegi okoliczności, pasują jak wymierzone szprychy do ogromnego koła, które ogarnia wszystko. Wszystko ma znaczenie, wszystko ma sens… Nie wiedziałem, dlaczego tak bardzo lubiałem zawsze podobny krajobraz, jak ten w Coyuca. Ale nawet tam w Meksyku, wówczas jeszcze specjalnie się nad tym nie zastanawiałem. Ta kraina moją indywidualną niepewność zabarwiała jedyną pewnością pamięci o matce. Zaczęło się od współczucia dla niej w dniu, gdy wybrała w końcu zamieszkanie pod dachem z innymi ludźmi w podeszłym wieku, następnie w Klasztorze Ojców Kamilianów koło Olkusza. Było we mnie coś takiego, co mroziło tkliwsze uczucia, także tam – mroczny duch pozbawiony wewnętrznego światła. Ale to miejsce w końcu wzruszyło mnie do głębi i już wiedziałem czemu. Wciąż jeszcze pielęgnowałem w sercu szlachetne życie matczyne. Odeszła, ten urzekający kolor jej włosów; barwa i wykrój twarzy, jej charakter, który uważałem zawsze za idealny u kobiety, łączący bierność z ogromną siłą. Natura bez krzty buntowniczości, wręcz przeciwnie. Przewidywać, że przez całe życie mama będzie posłuszna, będzie się poruszać w obrębie kobiecego losu. Jednakże wszystko to razem wzięte nie dawało pełnej odpowiedzi. Może gdybym zajrzał głębiej w siebie, zrozumiałby, że to, co do niej czułem, jest dziwną wypadkową czasu, miejsca i osoby. Cztery lata po jej odejściu nikt nie traktował mamy już jak kogoś ważnego, dzięki czemu mogłem znaleźć dla siebie miejsce w jej życiu i być pewnym jej miłości, teraz bardziej niż kiedykolwiek; pozostała dla mnie dziewczęciem, a zatem nie stanowiła zagrożenia dla mego sposobu życia ani dobrego imienia; była piękna, a piękno sprawiało mi zawsze radość; a także, chociaż najmniej się do tego przyznaję, wypełniała w mym życiu puste miejsce, którego Bóg nie mógł wypełnić, gdyż miała ludzką postać i promieniowała ciepłem. Ponieważ nie mogłem obdarowywać ją prezentami, nie byłem przy pieniądzach, ofiarowywałem jej w zamian nieustannie swoje towarzystwo, jeszcze także za jej ziemskiego życia, poświęciłem też sporo czasu i namysłu w urządzanie domu, który zakupiłem z myślą o naszym zamieszkaniu tam wspólnie, nie tyle po to, żeby sprawić jej przyjemność, ile po to, żeby stworzyć odpowiednią oprawę dla swojego klejnotu. Żadnej tandety dla matusi. I dzisiaj wciąż lubię tracić czas dla niej. Rejs po lagunie, z egzotycznym pobrzeżem, wysepki z chmarą pelikanów, wciąż rażące wysoko słońce, zarazem łodzie dryfujące nisko po tajemniczym akwenie, odtwarzały w mej wyobraźni jedyny obraz, a mianowicie zwycięstwa ludzkiego szczęścia, że nam z mamą się powiodło, być i trwać razem aż do tego stopnia. O zachodzie słońca, w drodze powrotnej do Acapulco, ukazał mi się w całej krasie krzyż mego jutrzejszego, kapłańskiego i chrześcijańskiego życia.

Leave a comment