po śladach matczynych

Stanisław Barszczak—-Po śladach matczynych —-
Tą przedmową napisaną jako posłowie pragnę wyrazić wdzięczność każdemu z tych, którzy byli od początku dla mnie inspiracją dla owocnej pracy. Wielkie dzięki składam moim Przyjaciołom. A zawieram tutaj niczym nie upiększoną prawdę o wydarzeniach, które wstrząsnęły całą myślącą częścią mego życia…
Pod koniec lata czciliśmy krzyż Chrystusa, to jest wspominaliśmy w kościele „podniesienie świętego krzyża”. Pamiętam wówczas, że gorąco pragnąłem pomagać najsłabszej mamie, która dopiero co wróciła z pracy w Hucie. Mieszkaliśmy u Pana W. Nanusia. Koło domu z jednej strony stał zawsze kasztanowiec, a z drugiej dom Państwa Antosów. Za największego sąsiada mieliśmy kościół, w obliczu którego przyszło mi wzrastać. Kuchnia i pokój wychodziły na podwórze. To tutaj ach! Przez wiele lat szukałem szczęścia, szukałem miłości. Poznałem tylu ludzi, stale się biłem w piersi, że ich nie rozumiałem. Nieme stworzenia, jak dobrze wiadomo, są znacznie lepszymi sędziami tożsamości i charakteru niźli my sami. Chodowałem koty i gołębie. Ale potem Beatlesi byli wielkimi naśladowcami naszej wówczas jedynej młodości. Natomiast w życiu dojrzałym współpracowałem także z przepysznymi artystami: muzykami, artystami, dyrektorami, wydawcami. Pojawili się bogowie w moim panteonie. Najpierw ks. Z. Szmigiel przyszedł do mnie w zakrystii, i w tem coś błysnęło mi ostro, piekąco pod powiekami. Uderzył mnie silnie w twarz, bo „wcinałem hostie”. Następnie wujek J.Wartak miał ogorzałą twarz i śmiał się bez przerwy…Ks. T. Horzelski nauczył mnie jak ważne jest odsłaniać głos na każdej stronie moich prac. Profesor J. Mikołajtis nauczył mnie, jak krytycznie istotne jest włożenie uczucia w każdą linijkę naszych codziennych notatek. Mama tworzyła dla mnie pragnienie wypowiedzenia prawdy. Ks. J. Tischner nauczył mnie jak ufać tajemnicy. Kochać kogoś, to widzieć cud niewidoczny dla innych, to wybrać olbrzymi choćby błąd. W szybko pędzącym pociągu życia wszyscy jesteśmy równi. W pierwszej dekadzie naszego kurczącego się stulecia „tysiące ludzkich ambicji zdążyło doznać zawodu, tysiące ludzi-nasycić się i nadąć pychą, tysiące-znaleźć spokój w objęciach śmierci. Ileż to orderów przypięto, ile zdjęto; ile różowych trumień i półciennych całunów! I wciąż z mimowolnym drżeniem i zabobonnym lękiem patrzą w jasny wieczór obcy ze swego obozu na czarną , zrytą ziemię naszych bastionów, okopów świętej Trójcy…W końcu znalazłem Boga…Był rok 1995. Już dziesięć dni upłynęło od chwili, jak zadecydowałem o wykupieniu posesji w Ząbkowicach. Wówczas stałem u boku Ks. Z. Peszkowskiego w pobliżu ołtarza polowego w Skoczowie, a podszedł do nas papież Polak, mogliśmy serdecznie uścisnąć jego dłoń…Z tym dniem wróciłem w myślach do czasu młodości. Nikt się specjalnie nie cieszył spotykając na bulwarze kolorową manifestację. Na szczęście dla mnie Ryszard był w świetnym humorze. Było tak przyjemnie spacerować w tym towarzystwie, że zapomniałem o różańcu…Zrobiłem się szczególnie dumny i pewny siebie po wczorajszej nocy spędzonej wśród kolegów…A czasem słychać było wstrząsający jęk czy okrzyk…Przypomniałem sobie pewne osoby i ich otoczenie, to jest właśnie przemknęły mi one w wyobraźni w świetle dziwnie przyjemnym i różowym, więc uśmiechając się do tych wspomnień, dotknąłem ręką kieszeni, gdzie leżał tak miły dla mnie różaniec…Rankiem jasne wiosenne słońce wzeszło nad pozycjami Ząbkowickich robotników szkła i nawozów, przeszło przez fabryki, potem na miasto i jednakowo radośnie przyświecając wszystkim, zniżało się teraz ku dalekiej Wygiełzowskiej dolinie, która, falując rytmicznie, grało srebnymi blaski. Tak , w oknach szkół widnieją pierwszo-majowe plakaty, na domach wiszą biało-czerwone flagi…Kiedy spoglądam z naszej górzystej Kamionki na moje miasteczko pięknie słońce zniża się z przezroczystego nieba w dół, a niebieski lazur błyszczy, kołysząc kilka barankowych chmurek, w złotych promieniach słońca. Tysiące ludzi tłoczy się, patrzy, rozmawia i uśmiecha do siebie nawzajem…Nazajutrz wieczorem znowu grała na bulwarze orkiestra, robotnicy i młode kobiety spacerowali jak w święto dokoła pawilonu i w dolnych alejkach wśród rozkwitłych i pachnących białych akacji…We wrześniu przyszły pierwsze chłodne noce, potem i dni zrobiły się chłodne, liście na drzewach w parku zaczęły zmieniać barwę i wiedzieliśmy już, że lato się skończyło. Tej jesieni śnieg spadł bardzo późno. A my z matusią nie mieszkaliśmy razem. Wiara zwyciężyła uczucie. Zima ustaliła się, dni były pogodne i zimne, a noce mroźne. Śnieg leżał wszędzie…Zaledwie przekroczyłem próg swojego domu, zupełnie inne myśli wypełniły mi głowę…Po raz setny opowiedziałem matusi niewiele o swej drodze…zaraz wstałem też, i nie odpowiadając na ukłon sąsiadki, zapytałem ją o coś z upokarzającą grzecznością i sztucznym, oficjalnym uśmiechem…Na podwórku znów poczułem się jednak samotny; teraz zaś wymieniwszy ukłony z kilkoma panami- do jednych nie chciałem podchodzić, do innych się krępowałem…i oto jakiś chłopiec tutaj zbierał niebieskie polne kwiaty…Tym bardziej z dziwną rozkoszą poczułem się ponownie w domu u siebie…choć nie czułem się bezpieczny…miałem dziwne przeczucie osamotnienia…Dlatego wyszedłem na ulicę i zacząłem chodzić po niej bez celu tam i z powrotem…W drodze nie chciałem się z nikim spotkać. Ani rusz nie mogłem pojąć, jak to się stało, że dwukrotnie dałem się opanować niewybaczalnej słabości; zły byłem na siebie i pragnąłem znowu poddać się próbie…Nagle usłyszałem z bulwaru melodię cygańską…zjawiła się w wyobraźni matusia, którą kochałem,; nstępnie przypomniałem sobie człowieka, któregom znieważył- a jednocześnie z tymi i tysiącami innych wspomnień ani na moment nie opuszczało mnie poczucie rzeczywistości. Teraz chcę coś dopowiedzieć nowego. Jeszcze nie szedłem z Ojcem mym przez życie. Dlatego w tym roku wyruszyłem raz jeszcze do Barwałdu, bo tam „na Pniakach” stał jego dom. Wszedłem wreszcie w tutejszy dębowy las, jakże przypominający legendarną podróż w środek puszczy po kwiat paroci. Jest zielony, z bijącym źródłem pośrodku. 50 hektarów lasu, Matusia zawsze dużo o nim mi opowiadała, że nie powinien przejść pod kuratelę Państwa, lecz być moją własnością. Ale i tutaj widać ślady polskich wichur z ostatnich lat. Sterczały tutaj kikuty drzew i potrzaskane pnie…Otóż powiedziałem tutaj to, co chciałem powiedzieć. Może nie należało tego mówić. Co jest w tej powieści wyrazem zła, którego należy unikać, a co wyrazem dobra, które należy naśladować? Kto jest w niej łajdakiem, a kto bohaterem? Czy wszyscy są dobrzy i wszyscy źli…Wydaje się, że bohaterem mojej powieści, którego kocham ze wszystkich sił duszy i którego chciałem odtworzyć w całej jego krasie, a który zawsze był, jest i będzie piękny- jest prawda… Ale powiem też więcej. To znaczy, potem wracałem długo do Ząbkowic…A że życie i jego sąsiadka, śmierć, są lepsze. Przyszła chwila, iż w roku 2005 Matusia odeszła daleko. Piękny był to maj. Następnego roku odniesiono wiele zwycięstw. Był w Polsce papież Benedykt XVI. Niestety na wiosnę 2010 roku bez czwórki setka świeżych, okrwawionych ciał ludzi, którzy przed dwiema godzinami pełni byli różnorodnych, wzniosłych i marnych nadziei i pragnień, leżały z zesztywniałymi kończynami w rosistej, kwitnącej dolinie pod Smoleńskiem. Nikt nam nie zagwarantuje szczęścia wokoło, kiedy chwalimy Boga, poświęcamy się mu! Ponieważ z byłego buntu grzeszymy, dlatego powinniśmy zachęcać się do jakiejś jedynej odpowiedzialności, która podąża za nami przez kolejne generacje…To nic, że jesteśmy zamknięci w jakimś wiecznym konflikcie. Albowiem możemy być szczęśliwi, gdy będziemy słuchać Boga! A Bóg odpowiada na naszą wiarę, nie na uczucia…Tak więc patrzcie, wróciłem do prawdy.

Leave a comment