opowieść 85

Stanisław Barszczak—-Cień nadziei—-

Kilka dni przed śmiercią pani Morgan, więcej przez skrupuły jak ze względu na powinność matczyną, chciała poradzić się także i doktora Szczepankiewicza w wypadku choroby swego syna Wiktora, który oślepł przed rokiem…Doktor Szczepankiewicz zdobył niedawno w wyniku konkursu stanowisko dyrektora kliniki okulistycznej w miasteczku, ale czy to w uznaniu swych zasług, nazbyt szlachetny charakter, czy też z racji na łysinę jego wysuniętą ku przodowi nie potrafił pozyskać większej sympatii. Doktor Szczepankiewicz wiedział o tym, co więcej, jak gdyby cieszył się tym faktem. Stąd uczniom i pacjentom zadawał dziwne i przenikliwe pytania, które mroziły i wyprowadzały z równowagi; nazbyt jasno dawał do zrozumienia, jakie wyrobił sobie zapatrywanie na życie-otóż wszystko to sprawiało, że obcowanie z nim na dłuższy czas stawało się nie do zniesienia. Przyszedł wreszcie dzień oględzin syna, badał długo, nie słuchając na pozór tego, co mówiła do niego zaniepokojona matka. Ale z początku nie uważał za wskazane wyrazić matce tych spostrzeżeń, nie chcąc wzbudzić w niej od pierwszej chwili cienia nadziei…Ukrywając wielkie zainteresowanie tym rodzajem jaskry, który odbiegał od już poznanych…wyraził tylko chęć powrotu tutaj po jakimś czasie…W tym czasie został niekłamanym wodzirejem na całe miasteczko, i wszyscy go bardzo, ale to bardzo pokochali.

Pani Morgan ubrała jakiś fartuch i pobiegła otworzyć drzwi…W drzwiach stała pani Bożenka, która teraz spojrzała na uśmiechniętą matkę. Nie znane dotąd uczucie było tak silne, że nie mogła przestąpić progu mieszkania. Po zamienieniu paru słów wyszły razem w wiadomym sobie kierunku. Wiktor był przy tym, obecnie przygładził na czole bujną jasną czuprynę i oddał się przedziwnej refleksji. Te wszystkie nowe meble, wybrane przez młodą wciąż miłość, kto wie, z jaką miłością rozmieszczone w odświętnym nastroju w tym domu- ileż zamykały obietnic, przysięg, wiary nieludzkiej? Jakiś powiew, coś dziwnego wpadło niespodziewanie przez okno, aby gwałtownie podniecić w nim wszystkie uczucia, aby poruszyć pulsowanie życia w tych wszystkich nowych sprzętach, którym właśnie chciał odmówić życia, pozostawiając je tam w nienaruszonym stanie, żeby razem z nim mogły czuwać nad rozwianym snem o szczęściu…
Czas rodzinnego szczęścia mijał. Wyasfaltowana, ruchliwa ulica, tętniąca mało miasteczkowym życiem, w pobliżu domu pani Morgan roiło się od ludzi. Doktor podjechał fiatem najbliżej jak można. Po długiej chwili oczekiwania wśród schodzących się ludzi zjawiła się czarno ubrana pani Bożenka…Ona przychodziła tutaj przy każdej nadarzającej się okazji.
-katarakta w tak młodym wieku?- zaczęła w końcu.
-dlaczego nie?- kiedy doktor to mówił zdawało się, iż miał uśmiech bardziej w spojrzeniu niż na ustach…
Tego dnia doktor i pacjent nie widzieli się wcale. Minęły trzy miesiące: doktor Szczepankiewicz nie został wezwany…Pomyślał lekarz, on zostanie ślepy nawet wobec śmierci. Czas na mnie. Także w tej innej ciemności, zimniejszej i bardziej mrocznej, i matka Wiktora odeszła cicho, pozostawiając go samego. Choć Wiktor wciąż nie przestał czuć jej obecności, odkrywając nadto jedyną wierność matczynego serca.

Mijały lata. Wiktor był w szkołach. Miał niezwykłych nauczycieli, którzy poznawszy jego ambicję formowali go na długą drogę życia. Pierwszy raz świat się upomniał o Wiktora kiedy ten przeszedł do trzeciej klasy liceum. W czasie następnych lat dowiedział się, że każdy ma siebie, jak Wieluń kolegiatę, Częstochowa katedrę, Ząbkowice kominy po byłych tam hutach szkła. Poznawał nowych kolegów. Wiesiu podniósł twarz z bródką w szpic, która z powodu ustawicznego targania wyglądała raczej jak haczyk. Zenek naśladując rżenie konia kończył swoją frazę słowami: ‘próbuję rysować, ale nie odnajduję cię już w tych rysach twarzy. Po prostu rozpacz!’ ‘No właśnie!’-odparł Lonia stojąc na baczność i przy zdejmowaniu kapelusza odsłaniając gęste zrośnięte brwi i oczy zanadto zbliżone do nosa. Janusz instynktownie dotknął swoich wąsów. ‘Dajże spokój! Nie drażnij mnie!’-wybuchnął po chwili, wzruszając ze złością ramionami i kierując się do wyjścia. Kiedy przychodziła pełnia lata Wiktor stawał jedynym odruchem serca przy swej matce…

Po naukach wrócił do siebie, do swojego miasteczka. A oto nagle niezwykłej słodyczy głos wdziera się w jego życie. On jeszcze nie jest pewien swej odpowiedzi: ‘niech mnie pani nie opuszcza!’ Ponieważ w nim rośnie tymczasem śmiech tamtej, która żyła w nim…W Lidzi jest jakaś głucha męka i współczucie. A jej głos nie płynie już z jej własnych ust, tylko z tych, które on sobie wyobraził. Lidia czuła, że wobec zimnej, zjadliwej pewności tego człowieka nie wystarczyło jedynie wyniosłe zachowanie się. Zrozumiała okropne podejrzenie doktora Szczepankiewicza i postanowiła uparcie bronić swej godności. Ten ostatni zajęty wieszaniem płaszczy, już jej nie słuchał…
-Pan doktor nadal twierdzi, że mógłby uleczyć- nie dawała za wygraną Lidia.
Zadrżała usłyszawszy otwierające się drzwi. Po rozmowie z doktorem Wiktor okazywał się być nieco pewniejszy niż zwykle. Lidia instynktownie pobiegła na korytarz…Niestety każde słowo doktora stawało się teraz dla niej wyrokiem śmierci…Będzie operacja… Potem w szalonym niepokoju czekała przez dwa dni na wynik operacji…Lidia stanęła w kaplicy Czarnej Pani w Częstochowie. Uderzyło ją mocniejsze światło bijące z tego miejsca. Postanowiła zapomnieć Wiktora usprawiedliwiając się amnezją…

Skończył się czas rekonwalescencji. Pierwszy raz Wiktor jechał pociągiem. Ktoś z pasażerów zdawał się głośno myśleć: Bądźże cicho! Właśnie Wiktor wykonywał epokowe co chwila obroty w lewo i prawo. Nigdy tyle rzeczy nie widział naraz, choć zdawało mu się, że tej trasy poznawać nie musiał. I oto miał wrażenie, że wkracza, że wdziera się w nieznany świat. Oto tyle ludzi umierało nie widząc niczego innego ponad to, co on mógł teraz podziwiać: pola, lasy, osiedla ludzkie. Chciał jechać jeszcze dalej, wyobraźnia jego zaczęła właśnie nad tym pracować, żeby utrwalić co jest. A na zewnątrz świta jutrzenka, nowy dzień opromieniony złotymi promieniami słońca. Wiktor inny jednak zdąża w nieznane. Choć zdaje się modlić jeszcze uzdrowiony cudem: Czy tyle wiary na marne, nadaremnie? Czy jeszcze raz ma rządzić takie marnotrawstwo, ‘obchodzenie’ Pana Jezusa, jego przykazań, opluwszy go pierwej…
Kochanego Czytelnika informuję, że autor pomieszał tutaj nieco fakty, chcąc być przede wszystkim świadkiem miłości człowieczej. Co do mieszkania Wiktora, to jego nowy lokator, pan K., który się wprowadził do niego zaniedługo pomarł.

Leave a comment