Poezja 107

Samuel Taylor Coleridge- Poemat o starym Marynarzu (w siedmiu częściach)

Wciąż mającym nadejść ofiaruję tę powiastkę: Stanisław Barszczak, tłumacz

Jest sobie stary Marynarz,
Teraz idzie pobrzeżem kochanej strugi,
Ale powstrzymuje go drzewo:
dlaczego twoją długą brodą i błyszczącym okiem
wciąż natykasz się na mnie?
Zaszedł do gospody, której odrzwia są szeroko otwarte,
Jest wielkie święto, goście się spotkali,
Jako najbliższy krewny pragnie witać młodą parę…
Następnie trzyma drzwi swą chudą ręką.
Gdy zgiełk nieco ucichł rzekł nareszcie:
„Był raz statek…” Tu nagle odezwał się głos:
„Trzymaj się z dala! Nie tykaj mnie, szaro brody wieprzu!”
Trytony swej ręki rzucając stale dokoła…
Marynarz powstrzymuje drzwi swym połyskującym okiem–
Wtem (pewien)weselny gość powstał,
by słuchać jak trzyletnie dziecko:
Ponieważ marynarz jest właśnie w posiadaniu (swej)woli.
Weselny gość usiadł na kamieniu,
On nie może wybrać, za to ma słuchać;
By właśnie tak a nie inaczej, przemówił w tym starym człowieku
Jasnooki Marynarz…
Statek się rozweselił- rzekł znowu Marynarz- oto zajaśniał ratunek-schronienie,
Dlatego wesoło zawinął do portu,
poniżej kościoła, poniżej wzgórza,
poniżej latarni.
Słońce wzeszło na lewo,
Jakby z morza wyszło!
I zaświeciło jasno, by na prawo
Zejść na powrót w morze.
Tedy radość była wyżej i wyżej…
Aż po maszt w nocy…
Tu weselny gość uderzył się w pierś,
Ponieważ usłyszał głośny fagot.
Panna młoda równym krokiem weszła do hallu,
Czerwona jak róża jest;
Skłaniając głowy przed nią idzie
Wesoły śpiew minstrelów.
Weselny gość na powrót uderzył się w pierś,
On jeszcze nie może działać, za ma słuchać;
By właśnie w ten sposób rozpoznać w tym starym człowieku,
Jasnookiego Marynarza…
Naraz sztormowy wicher przyszedł, ale On właśnie
Pozostał nieugięty i mocny,
Choć (wicher) uderzył z nieoczekiwanymi skrzydłami,
Szalał przez całe południe…
Z pochylonymi masztami i mokrym dziobem,
Jak ktoś goniący za wyciem i podmuchem
Póki nie przydepcze cienia swego wroga
I nie pochyli wprzód jego głowy…
Statek pruł mocno, zaryczał głośny huragan…
I w ten sposób pofrunęliśmy ku południowi.
Po chwili przyszła mgła i śnieg,
Narosło cudowne zimno:
A lód, wysoki maszt, obsunął w bok,
Tak zielony jak szmaragd.
I przez gromadzone śniegowe bałwany
Wysłana była ponura jasność…
Tedy nie poznajemy żadnego rysu ludzi ani zwierząt dokoła–
Lód był pośród wszystkiego.
Lód był tu, lód był tam,
Lód był wszystkim dokoła:
Pękał z trzaskiem i pomrukiwał, i huknął i ryknął,
Jak hałasy podniebne!
Nareszcie nadfrunął krzyżem Albatros
Przybył cały spowity mgłą…
Jak gdyby był chrześcijańską duszą,
Witaliśmy go w imię Boga.
Zjadł on pokarm którego nigdy nie jadł,
Gdy pokrążył wokoło odleciał.
Wtem lód rozdzielił się z pomocą ataku grzmotu;
Aż sternik przeszył nas wzrokiem!
A gdy dobry południowy wiatr zerwał się z tyłu;
Albatros szedł jego śladem,
I tak każdego dnia, dla strawy czy też gry,
Przychodził dla rozrywki marynarzy!
We mgle czy w chmurze, na maszcie albo ramie
Siadał o dziewiątej w czasie nieszporów;
Z przerwami podczas całej nocy, gdy mgła-dym biały
Z lekka połyskiwał i oświetlał biały księżyc.
Teraz ktoś spojrzał na Marynarza: “Niech Bóg uchroni cię, stary Marynarzu!
Od diabłów, którzy zsyłają na ciebie plagi tą drogą!–
I dlaczego w ten sposób wciąż (na mnie) patrzysz!”…
(Wiesz dlaczego?) Ponieważ wtedy przy nieszczęsnym osobistym związaniu (samotnością)
i jedynym wówczas nachyleniu dziobu statku, wystrzeliłem w stronę Albatrosa…
Słońce zaraz podniosło się z prawej strony
Z za morza przybyło,
By później skryć się we mgle i z lewej strony
Wejść w głębinę morza.
I dobry południowy wiatr powiał z tyłu
Ale żaden już przemiły ptak nie pofrunął jego śladem,
I żadnego (następnego) dnia po pokarm czy zabawę
Nie przybył dla rozrywki marynarzy!…
Zatem uczyniłem diabelską rzecz,
Przerobiłem ją niejako w ślub…
Teraz wszystko zapewniało, zabiłem ptaka,
Który sprawiał, że miotał się wicher…
Nieszczęsny człowiek, podły! Powiedzieli oni, (oto ten) ptak zamordowany
Który sprawiał, że miotał się wicher!
Mówiłem do siebie:
Nie byłeś słaby czy czerwony niczym głowa Boga
A chwalebne słońce wciąż podnosisz…
Tedy wszystko zapewniało, zabiłem ptaka,
Który przynosił mgłę większą i mniejszą…
Czy to było słuszne- zauważyli marynarze- takie ptaki zabijać,
Które przynoszą mgłę większą i mniejszą.
Piękna bryza dmuchnęła, biała piana uciekła,
Głęboka bruzda wolna szła jej śladem…
Byliśmy pierwszymi, którzy wdarli się kiedykolwiek
W to ciche morze.
Ustąpił nawet wietrzyk, upadły żeglarskie ambicje,
Stało się smutno jak smutno być mogło;
A mówiliśmy tylko, by złamać
Ciszę morza!
Wszystko w gorących i miedzianych chmurach,
Krwawe słońce, i południe,
Słusznie ponad masztem stanęło
Ale nie większe jak księżyc.
Dzień za dniem, dzień za dniem,
Pozostawaliśmy bez podmuchu i ruchu;
Tak niemrawi, niczym namalowany statek
Na wymalowanym oceanie.
Wszystkie brzegi cofnęły się, skurczyły;
Woda, woda, wszędzie,
Ale żadnej kropli do picia.
Nastąpił tedy bardzo głęboki rozkład: o Chryste!
(głębszy)od jakiegokolwiek, jaki mógł mieć miejsce!
Ach, jakieś muliste rzeczy pełzały z nogami
Po śliskim morzu.
A wokoło w realności i rozgromieniu
Płomienie śmiertelne tańcowały w nocy;
Woda, jak oleje wróżki,
Spalała się zieleń i błękit i biel.
I coś w marzeniach zapewniało
O duchu, który nas prześladował:
O dziewiątej zjawą głęboką szliśmy za nim,
Od krainy mgły i śniegu…
I każdy język, przez zupełne wysuszenie,
Wyschnął u swych wiązadeł;
Nie mogliśmy mówić,
Byliśmy stłamszeni, zduszeni przez nalot jakby sadzy.
Ach! Dzień dobry nastał! Który widzi zło,
Które posiadłem jako stary i młody zarazem!
Zamiast krzyża, wokół mej szyi
Wisiał teraz Albatros…
Minął nużący czas. Każde gardło
Było wyschnięte i szkliste było każde oko.
Nużący czas! Nużący czas!
Jak było zmatowiałe każde zmęczone oko…
I kiedy patrzyłem ku zachodowi, zadłużyłem się
Jakby trochę w chmurach.
Najpierw wydawało mi się to niedużą plamką,
By następnie przemienić się niejako w mgłę:
To ruszało się i ruszało, i przekształciło się w końcu
W pewną formę- to wiedziałem tylko.
Punkcik, mgła, forma, już wiedziałem!
I przybliżało się wciąż bliżej,
Jak gdyby było postępowaniem podstępnym jakiegoś wodnego krasnala,
To zanurzało się i lawirowało i zmieniało kierunek.
Z gardłami nieugaszonymi(leniwymi), z czarnymi i uprażonymi na słońcu ustami,
Nie mogliśmy się śmiać ani lamentować;
Przez kompletną suszę staliśmy wszyscy oniemiali!
Uszczypnąłem moje ramię, wyssałem krew,
I krzyknąłem, co ze statkiem! statek!
Z rozleniwionymi gardłami, z czarnymi od słońca ustami,
Marynarze usłyszeli moje miłosne wołanie:
Pomoc w miłosierdziu! Ale marynarze kpili dokoła,
I wszyscy razem wciągnęli oddech,
Jakby byli wszyscy pijani.
Spójrzcie! Spójrzcie!(krzyknąłem) ona już nie zmienia kierunku!…
Bliższa wydaje się nam pracowita pręga;
Bez wietrzyka, bez poruszenia fali,
Ustala się ze stojącym kilem!
Zachodnia fala była cała rozpłomieniona
Dzień dobry powstał!
Prawie nad falą od zachodu
Odpoczywało szerokie jasne słońce;
Kiedy ta dziwna forma ruszyła nagle
Pomiędzy nas a słońce.
Na wprost Słońce stało popstrzone pręgami
(jakby Matka Nieba zsyłała nam łaskę!)
Jak gdyby przez ruszta oglądała mgłę,
Z szerokim i spalonym obliczem.
Niestety!(pomyślałem a moje serce uderzyło głośno)
Jak mocno zbliża się (ta forma) i zbliża!
Czy te jej żagle, które błyszczą w słońcu
Są niby niespokojne pajęczyny (babiego lata)!
Czy to są jej żebra, wręgi, przez które zaglądało słońce,
Właśnie jak przez ruszta?
I czy ta forma, nieznana kobieta zastępuje całą załogę?
Czy jest to śmierć? Czy razem dwie właśnie?
A może śmierć jest marynarzem tej kobiety?
Jej wargi były czerwone, jej spojrzenia wolne,
Jej włosy były żółte jak złoto:
Jej skóra była tak biała jak trąd,
Nocą-koszmarem była ona niczym życie-w-śmierci,
Która pokrywa krew człowieka grubym zimnem.
Nagi ciężki kadłub nadpłynął,
I teraz ta para rzucała kości;
„Gra się toczy! Wygrałam! Wygrałam!”
Rzekła gwiżdżąc po trzykroć.
Obręcz słońca nachyla się, zanurza; gwiazdy się rozbiegły:
Przy następnym kroku przybywa ciemność;
Z daleko słyszalnym szeptem nad morzem.
Ze strzałem jaskrawego spektrum.
Słyszeliśmy, wręcz rozglądaliśmy się na boki!
Lęk w moim sercu, jak z pucharu,
Moje życie-krew zdawał się sączyć!
Gwiazdy były niewyraźne i gruba noc,
Oblicze sternika przy jego lampie mieniło się bielą;
Z żagli rosa kapała—
Aż ponad wschodnią zasłoną (widniał)
Rogaty księżyc, z jedną jasną gwiazdą
Wewnątrz dolnego końca.
Jedna po drugiej, przez zawziętą gwiazdę księżyc
Zbyt szybką dla jęku i wzdychania,
Każda obróciła swe oblicze z upiorną męką,
Jakby przeklęła mnie swym okiem.
Cztery razy pięćdziesiąt żywych mężczyzn,
(nie usłyszało ani westchnienia ani jęku)
Z ciężkim głuchym uderzeniem, swym korpusem bez życia,
Padali wówczas jeden za drugim.
Dusze uleciały z ich ciał—
Poleciały ku szczęściu lub nieszczęściu!
I każda dusza przeszła obok mnie,
Niczym w szeleście mojego krzyża-jedynej samotności!
“Lękam się ciebie Marynarzu i twojego błyszczącego oka,
I twojej pokrytej skórą ręki, tak brązowej”- usłyszałem…
I zaraz powiedziałem: ale ty weselny gościu nie lękaj się, nie lękaj się!
To ciało nie upadnie.
Sam, sam, zupełnie sam,
Samotnie na szerokim, obszernym morzu!
Żaden święty nie zlitował się nigdy
Nad moją duszą w agonii.
Wielu ludzi, tak pięknych!
Wszyscy ułożyli się martwi:
A tysiąc tysięcy mulistych, śliskich rzeczy
Nadal żyło; w tym także i ja.
Spojrzałem na mizerne morze w rozkładzie,
Odsunąłem moje oczy;
Spojrzałem na lichy pokład statku,
A tam leżą nieżywi ludzie.
Spojrzałem ku Niebu, usiłowałem się modlić:
Modlitwą jaka kiedykolwiek (ze mnie)wytrysnęła,
Przyszedł nikczemny szelest i uczyniłem
Moje serce tak suche jak kurz czy proch.
Zamknąłem moje powieki, i trzymałem je zamknięte,
W gałkach ocznych wyczułem bijący puls…
Dla chmury i morza, dla morza i chmury,
Leżą oni jakby ciężarem w moim zmęczonym oku,
Oto martwi byli u moich stóp.
Przejmujące zimno topniało przy ich kończynach…
Nie byli przyczyną ani gnicia ani smrodu,
Spojrzenie z jakim patrzyli na mnie
Nigdy (mnie)nie odeszło.
Z przekleństwem sieroty pójdziemy do piekła,
Bo duch jego na wysokościach;
Ale jeszcze straszniejsze od tego
Jest przekleństwo w oku martwego człowieka!
Siedem dni, siedem nocy, widziałem to przekleństwo,
I jeszcze teraz nie może ono umrzeć.
Ruchliwy księżyc przebił się przez chmurę,
Gdzie on nie mieszkał:
Miękko wychodzi,
A gwiazda albo dwie obok niego.
Jego ramiona(promienie) objęły duszną przestrzeń morza,
Rozpostarł się jak siwy przymrozek kwietniowy;
A gdzie położył się ogromny cień statku,
Tam urokliwa woda brązowieje teraz
Straszną czerwienią.
Poza cieniem statku,
Oglądałem wodne, przepysznie strojone węże,
One poruszały się po śladach jaśniejącej bieli,
A kiedy podniosły się, psotne światło
Upadło na (ich) siwe łuski.
Wewnątrz cienia statku
Obejrzałem ich bogaty strój:
Błękit, lśniącą zieleń, i delikatną czerń,
Zatoczyły spiralę i popłynęły; a każdy szlak
Był błyskiem złotego płomienia…
O szczęśliwe żywe rzeczy! Żaden język
Nie mógłby zadeklarować ich piękna:
Wiosna miłości wytrysnęła z mego serca,
I pobłogosławiłem je nieświadomie:
Pewnie jedyny rodzaj świętego zlitował się nade mną
Bo pobłogosławiłem je nieświadomie.
W tym samym momencie moje ja mogło się (w końcu)modlić;
A z mojej szyi wyjątkowo teraz wolnej
Spadł tymczasem mój Albatros,
I utonął jak ołów w morzu…
Sen! To jest miła rzecz, on jest
umiłowany od bieguna po biegun!
Królowej Marii nosi on pochwałę!
Teraz to ona zesłała uroczy sen z Nieba,
Który ześliznął się w głąb mej duszy…
Dziwaczne kubły na pokładzie,
Które tak długo były tam pozostawione,
Zamarzyłem, żeby były wypełnione rosą;
Więc gdy się przebudziłem padało.
Moje wargi były mokre, moje gardło zimne,
Mój ubiór cały przejmująco wilgotny;
Pewnie piłem w mych marzeniach,
Że moje ciało było już upojone.
Poruszyłem się, ale nie mogłem poczuć mojego grzbietu:
Byłem tak rozanielony,
Pomyślałem, że umarłem we śnie,
Że jestem błogosławionym duchem.
Gdy tylko usłyszałem ryczący wicher:
Choć on się nie zbliżał;
Ale właśnie z jego dźwiękiem poruszyły się żagle,
Które były teraz tak słabe, jakby pogodne.
Wtem górne powietrze buchnęło w życie!
I sto płomieni-flag jasności,
Spieszyły one tam i z powrotem
Tu i ówdzie, do i na zewnątrz,
Pomiędzy nimi tańcowały blade gwiazdy.
Przybywający wiatr zawył głośniej,
I żagle zaszeptały jak turzyca;
Deszcz wylał się z jednej czarnej chmury;
A księżyc był przy jej krawędzi.
Gruba czarna chmura rozszczepiła się,
A księżyc był blisko tej części nieba:
Strzeliły wody jak z jakiejś wysokiej skały,
Pokazała się jak nigdy błyskawica, niczym skalny występ,
Jak urwista i szeroka rzeka.
Głośny wiatr nigdy nie osiągnął statku,
Statek poruszał się wciąż jeszcze!
Poniżej błyskawicy i księżyca
I oto martwi ludzie wydali jęk…cdn

Leave a comment