Poezja 106

Poemat o starym Marynarzu cd.
Dały się słyszeć jęki, poruszyli się, potem wszyscy się podnieśli,
bez mowy czy ruchu ócz…
To było dziwne, nawet w marzeniu,
Widzieć tych martwych ludzi jak powstają.
Sternik popatrzył, statek szedł dalej;
Nawet gdy nie dmuchnął ani raz wietrzyk;
Marynarze wszyscy poczęli pracować przy linach,
Bo do tej roboty byli oni przyzwyczajeni:
Podnieśli swe ciała, jak narzędzia bez życia…
A przedstawiali teraz okropną zgraję, śmiertelną załogę.
Ciało syna mojego brata,
Stanęło przy mnie, kolano przy kolanie:
Ciało, więc pociągnąłem za jedną linę,
Ale on mi nic nie powiedział…
(Po gospodzie przeszedł nieziemski szept:)
„Lękam się ciebie, stary marynarzu!”…
Odpowiedziałem: Ale bądź spokojny, weselny gościu!
To nie były te dusze, które uleciały w bólu,
Których ciała przybyły raz jeszcze,
Ale gromada duchów błogosławionych.
Kiedy zaświtał dzień–oni porzucili swą zbroję(ręce),
I zebrali się wokół masztu;
Słodkie dźwięki wychodziły powoli z ich ust,
I z ich byłych ciał, które odeszły.
Dokoła, wokół, leciał słodki dźwięk,
jakby pędzący ku Słońcu,
Powoli dźwięki wracały jeszcze
Nie zmieszane, jeden za drugim…
W chwilach jakiejś nawały z chmury
Zasłyszałem śpiew skowronka;
Czasami wszystkie inne małe ptaszki jakie są,
Jak one zdają się wypełniać morze i powietrze
Ich słodkim jazgotem!
Nagle powstała muzyka, jakby wszystkich instrumentów,
W pewnym momencie odezwał się samotny flet;
To jest śpiew jakby anioła,
Który sprawia, że Niebiosa są zwarte.
Nastała przerwa; jeszcze żagle pracowały
W przyjemnym hałasie aż do południa,
Hałasie jak z ukrytego strumienia
W liściastym miesiącu czerwcu,
Który śpiącej puszczy całą noc
Śpiewa spokojną melodię.
Aż do południa spokojnie żeglowaliśmy,
Jeszcze żaden wietrzyk nie zadął:
Powoli i równo wyszedł statek
Poruszany naprzód od spodu.
Wtem pod kilem pokazała się dziewiąta zjawa głęboka,
Od krainy mgły i śniegu,
Oto duch ześlizgnął się: to było tym,
Co sprawiło, że statek pruł do przodu.
Żagle koło południa porzuciły melodię,
Teraz statek stał tak jeszcze.
Słońce, stojące na prawo powyżej masztu,
Przytwierdziło ją do oceanu:
Ale po chwili ona zaczęła poruszać się
Krótkim niełatwym ruchem—
W tył i do przodu w połowie jej długości
Krótkim niełatwym ruchem.
Zatem jak grzebanie nogą konia idziemy,
Ale ona nagle się zaangażowała…
Poleciała krew na moją głowę,
I przewróciłem się w świeżej ranie.
Jak długo w tym stanie leżałem,
Nie umiem powiedzieć;
Ale w czasie, w którym powróciłem do życia,
Usłyszałem i w mej duszy rozróżniłem
Dwa głosy w powietrzu.
„Czy to jest on?- rzekł głos pierwszy- „Czy to jest człowiek?
Przy którym w swym najokrutniejszym zmiażdżeniu Jezus umarł na krzyżu.
Który był złożony w pełnej ciszy, tak nisko, ów niewinny Albatros…
To duch, który uzbraja się w cierpliwość
W krainie mgły i śniegu,
On kochał ptaka, który miłował człowieka,
choć teraz strzelił do ptaka i strzał był miażdżący(bow).”
Drugi głos był głosem delikatniejszym,
Tak delikatny jak kropla rosy:
Rzekł: ”Ten człowiek odprawił pokutę,
I odpokutuje teraz więcej.”
Dało się słyszeć znowu pierwszy głos:
Ale powiedz mi, powiedz mi! Mów raz jeszcze,
(jaka jest)Twoja delikatna, ponowiona odpowiedź…
Co zatem sprawia, że ten statek pruje tak mocno do przodu?
Jaka jest tutaj rola oceanu?
I drugi głos raz jeszcze:
Jeszcze niejako niewolnik przed swym panem,
Ocean nie ma podmuchu;
Jego wielkie jasne oko najbardziej cicho
Jest rzucane w kierunku księżyca—
Czy on może wiedzieć jaką podążać drogą;
Która prowadzi go i równo i zawzięcie…
Spójrz, bracie, spójrz! Jak łaskawie
księżyc spogląda na niego.
Pierwszy głos:
Ale dlaczego płynie się na tym statku tak szybko,
I to bez fali ani wiatru?
Drugi głos:
Powietrze jest odcinane przed nim,
I zamykane za nim.
Leć, bracie, leć! Wyżej, wyżej
Albo noc nas zaskoczy:
Wolno i wolno ten statek pójdzie,
gdy uniesienie Marynarza osłabnie…
Przebudziłem się, żeglowaliśmy
Jakby przy przemiłej pogodzie:
Była noc, cicha noc, księżyc był wysoko;
Martwi ludzie stali razem.
Wszyscy stali razem na pokładzie,
Z powodu budowniczego kostnicy:
Wszyscy utkwili we mnie ich kamienne oczy,
Które błyszczały na tle księżyca.
Męczarnia, przekleństwo, z jakimi umierali,
Nigdy (już) nie minęły:
Nie mogłem odciągnąć mych ócz od nich,
Ani skierować je ku modlitwie.
A teraz ta szychta się skończyła: raz jeszcze
Obejrzałem zieleń oceanu.
Spojrzałem daleko bardziej i ujrzałem
To, co było jeszcze do zobaczenia.
Oto ktoś, kto na samotnej drodze
Wędruje w lęku i strachu,
A obróciwszy się dokoła idzie dalej,
Nie odwraca więcej swej głowy;
Ponieważ wie, że straszliwy przyjaciel
stawia blisko krok za nim…
Ale wkrótce powiał nareszcie wiatr w moją stronę,
Nie uczynił ani dźwięku ani ruchu:
Jego ścieżka nie była ponad morzem,
W szmerze, pluskaniu wody czy też w cieniu.
Urosły mi włosy, rozpalił się mój policzek(tupet)
Jak huragan wiosenny na łące,
Zmieszał się dziwnie z moimi lękami,
Odczułem to jako powitanie.
Szybko, szybko frunął statek,
Wciąż jeszcze żeglował delikatnie:
Słodko, słodko dmuchnął wietrzyk,
Na mnie samego dmuchnął.
Oh, spełniona radości! Czy jest to rzeczywiście iglica latarni, spójrz?
Czy to wzgórze? Czy to kościół?
Czy może mój własny kraj?
Skierowaliśmy się ku portowi,
Z szlochem modliłem się,
Pozwól mój Boże przebudzić się!
Albo pozwól mi zasnąć na zawsze.
Wnęka portu była jasna jak szkło,
Równo była rozrzucona!
W zatoce rozłożyło się światło księżyca,
I jego cień.
Skała świeciła jasno, nie mniej kościół,
Który stoi nad skałą:
Światło księżyca pogrążyło się w milczeniu
Mocnym kogucie pogodowym.
Wykusz zatoki(bay) był biały z cichym światłem,
Aż po powstałą tą samą drogą,
Obfitość zarysów zacienionych
Szkarłatnymi kolorami, jakie się teraz pojawiły.
W małej odległości od dziobu statku
Były te purpurowe cienie:
Zwróciłem me oczy na pokład—
Oh, Chryste! Co ja tam ujrzałem!
Każde ciało leżało płaskie, bez życia i spłaszczone,
I z widokiem świętego krzyża(rood)!
Człowiek w pełnym świetle, człowiek-serafin,
W każdym ciele tam stał.
Ten serafin (każdego) obwiązywał, przed każdym wymachiwał ręką:
To był niebiański widok!…
Oni stali jak sygnały-pochodnie dla krainy,
Każdy (był z) ukochanym światłem:
Ten serafin falował ręką nad każdym,
Nie wydawali oni żadnego głosu—
Żadnego głosu; ale ach! Tonęła cisza
niczym muzyka w moim sercu.
Wnet usłyszałem uderzenie(plusk) wioseł;
Posłyszałem zachętę pilota;
Moja głowa z konieczności odwróciła się,
I ujrzałem jak nadpływa łódź.
Pilot i jego chłopak,
Słyszałem ich wchodzących mocno:
Drogi Panie w Niebiosach! To była radość
Której martwi ludzie nie mogli zniszczyć.
Ujrzałem trzeciego—Usłyszałem jego głos:
To jest dobry pustelnik!
On śpiewa głośno jego boskie hymny,
Które tworzy w lesie.
On rozgrzeszy moją duszę, on obmyje ją
We krwi Albatrosa…
Ten dobry pustelnik żyje w tym lasku
Który nachyla się ku morzu.
Jak głośno on podnosi swój słodki głos!
On uwielbia rozmawiać z marynarzami
Którzy pochodzą z dalekiego kraju.
On klęka rano, w południe i wieczór—-
Upada ciężko na poduszkę:
To jest mech, który skrywa się
Za czerwonym starym pniem dębu.
Przybliżyła się łódź: posłyszałem ich rozmowę,
„Oto dlaczego to jest dziwne, jak przypuszczam,
żeby na ten sygnał poczyniono
tak wiele pięknych świateł?”
„Dziwne to, dla mojej wiary”- powiedział pustelnik—
A oni odpowiedzieli nie naszą radością,
Deski podłogi wyglądały na wypaczone- spójrz na te żagle,
Jak wiotkie i przyjemne są one,
Nigdy nie widziałem niczego podobnego do tego,
Póki nie było tej szansy…
„Brązowe szkieleciki liści, które rozłożyły się
Wzdłuż mojego lasu-strumyka;
Kiedy bluszcz jest ciężki od śniegu,
A sowa krzyczy z radości do wilka poniżej,
Który karmi wilczycy młodego.”
„Drogi Panie! To ma diabelskie spojrzenie—
(Pilot zrobił to samo)
Jestem zalękniony”—„pospieszmy się, pospieszmy się!—
Powiedział wesoło pustelnik.
Łódka podpłynęła bliżej do statku,
Ale ja ani nic nie powiedziałem ani się nie poruszyłem;
Łódź przybyła pod sam dół statku,
I prosty dźwięk posłyszałem.
Pod wodą zadudniło,
Jeszcze głośniej i straszniej:
Dotarliśmy do statku, znikł występ zatoki;
Statek poszedł w dół jak ołów.
Oszołomiony przez ten głośny i straszny dźwięk,
Który uderzył chmurę i ocean,
Jakby topił siedem dni-
Gdy moje ciało pozostawało na statku;
Zaraz też prędko niczym w marzeniach, znalazłem się
wewnątrz łodzi Pilota.
Nad wirem w którym tonął statek,
Łódź kręciła się dokoła;
Tu wszystko już było, chroń to wzgórze
-powiedziałem- od tego dźwięku.
Otworzyłem moje usta— a Pilot krzyknął
I upadł, bo dostał nowego ataku;
Święty pustelnik podniósł swe oczy
I modlił się w miejscy, na którym usiadł.
Wziąłem wiosła: chłopiec Pilota,
Który mocno wiosłował szalony wprzód,
Uśmiechnął się głośno i długo, i przez całą chwilę
Jego oczy kręciły się wokoło.
„Ha! Ha!” –rzekł on-„ w pełni jasno widzę,
Szatan wie jak wiosłować”…
I oto teraz wszystko (już oglądam)w moim własnym kraju,
Stanąłem na mocnym lądzie!
Pustelnik zeszedł zdecydowanie z łodzi,
Choć z trudem mógł stanąć.
Rzekłem:„Rozgrzesz mnie, rozgrzesz mnie, święty człowieku!”
Pustelnik skrzyżował swą brew.
„Mów prędko,” -rzekł on-„Rozkazuję ci mówić—
Jakim rodzajem człowieka jesteś?”
Natychmiast to moje ciało wkręcało się w jedyny ból
Z powodu (mej) ślubnej agonii,
Która mnie (już) gnała, gdy zaczynałem tę opowieść;
A potem zostawiła mnie wolnym…
Minęło od tego czasu wiele chwil,
Ale w niepewnej godzinie,
Gdy wraca agonia;
Póki moje straszne opowiadanie znowu jest przedstawiane,
Wówczas to jakby serce wewnątrz mnie się spala.
Tak więc (dalej z nią) przechodzę, jak noc, od kraju do kraju;
Ponieważ posiadam przedziwną moc mowy;
I w tym momencie, w którym widzę interesującą twarz,
Już zaraz wiem, że mężczyzna ten musi mnie wysłuchać:
A uczę go przekazując mu tę właśnie opowieść…
Co za głośna wrzawa wybucha znowu przy tych drzwiach!
Goście weselni, to oni tam są:
Ale w ogrodowej altanie panna młoda
I drużki śpiewają:
I słychać mały dzwon nieszporny,
Który zaprasza mnie na modlitwę!
O weselny gościu! Przedstawiłem ci duszę jednego człowieka,
Ta dusza była samotna
Na szerokim, obszernym morzu:
Tak samotnie trwała, że sam Bóg
Zaledwie zdawał się (koło niej)tam być…
Dlatego słodszym od wesela,
I to daleko słodszym- jest dla mnie,
Kroczyć razem do kościoła
Z boską kompanią!–
Wędrować wspólnie do kościoła,
I razem się modlić,
Gdy każdy schyla się przed wielkim Ojcem,
Starzy ludzie, dzieci i przyjaciele miłości,
zarazem młodości i niewinności młokos!
Żegnaj, żegnaj! –rzekł raz jeszcze marynarz- Ale to ci powiem
Ty weselny gościu!
Ten modli się dobrze, kto kocha dobrze
Zarówno człowieka, jak i ptaka, jak i zwierzę.
Ten modli się najlepiej, kto kocha najbardziej
Wszystkie rzeczy zarówno wielkie jak i małe…
Ponieważ drogi Bóg kocha nas
Stworzył (nas) i kocha wszystko…
Marynarz, którego oko jest jasne,
Którego broda z wiekiem jest siwa,
(Po skończonej mowie) odszedł. Natomiast gość weselny
Odwrócił się od drzwi pana młodego
I poszedł jak ten, który oszołomiony został był,
opuszczony i pozbawiony sensu…
Ale wydaje się, że daleko smutniejszym i mądrzejszym człowiekiem
On wstał, gdy (świt zaświtał) następnego poranka.(fin)

Leave a comment