Moje życie 110

Stanisław Barszczak- Kupno domu
Mama uległa raz pełnemu szacunku lękowi, powierzyła swoją przyszłość kartom pani Wojciechowskiej, która niestety nie potrafiła naprowadzić ją na żaden trop co do jej przyszłości. Za to wywróżyła jej, że w związku z tym, iż karty nie zapowiadają żadnych przeszkód, czeka ją długie i szczęśliwe życie u boku znajdującego się daleko mężczyzny. Mama zawsze powtarzała, że to opór rodziny spowodował, iż wreszcie puściły wszystkie tamy powstrzymujące dotąd potok wzbierający w jej sercu od owej nocy, kiedy ni stąd, ni zowąd porzuciła swego adoratora… Raz też wybrała się na wesele Jańci, mojej siostry ciotecznej, córki jej brata Wojtka.…Mama nie potrafiła znaleźć jakiejkolwiek wymówki usprawiedliwiającej jej nieobecność na tej, nieomalże rodzinnej, uroczystości…Nie była w stanie opanować drżenia serca, gdy dowiedziała się o kradzieży gorzałki weselnej. “Krew pulsowała we mnie tak mocno, że już sama nie wiedziałam, czy to z wściekłości czy z przerażenia”, powiedziała mi. Bywaliśmy z mamą przyjmowani bardzo serdecznie przez Ząbkowiczan, zwłaszcza przez państwo Irenę i Bronisława Zębców na ul. ORMO 5. Jedyną estymą cieszył się w Ząbkowicach ks. proboszcz Edward Liszka. Szacunek, jaki wzbudzał ów duchowny, był tak niepospolity, iż wielu wiernych myliło to ze świętością, a duża ich część uczestniczyła w odprawianych przezeń mszach jedynie po to, by sprawdzić, czy rzeczywiście w chwili podniesienia ksiądz unosi się parę centymetrów nad ziemią. W Ząbkowicach miał też szczególne wzięcie długoletni rekolekcjonista ks. Tadeusz Matras. Raz mama siedziała z panią Janiną T. w głównej nawie, gdy do jej uszu doszedł andaluzyjski stukot obcasów księdza proboszcza Tadeusza Horzelskiego. Po chwili zobaczyła, jak przechodzi tak blisko, iż poczuła ciepły powiew jego wody toaletowej. Moja matka tak bardzo tęskniła za domem. Z mamą dużo spacerowałem po Ząbkowicach.
Przyszedł czas, że zawarliśmy serdeczną znajomość z Państwem Chwiałkowskimi z Tucznawy. Na pierwszy rzut oka ich dom, schowany za innym od frontu, miał niewiele wspólnego z moimi wspomnieniami i tyle co nic z moja nostalgią. Odwiecznie pozamykany przez lata ganek na przedzie i ogrodzony sad stanowiły nieomylne znaki jego tożsamości. Dom stał zupełnie pod gołym niebem. To, co pozostawało pod ogniem słońca nie miało więcej niż trzydzieści metrów fasady: połowa budulca i dach pokryty papą, druga połowa z nieheblowanych desek. Zapukałem powoli w zamknięte drzwi, później nieco mocniej, przez drzwi zapytałem: – Czy jest tam kto? Drzwi bardzo powoli się odchyliły i z półmroku rozległ się kobiecy głos: – Czym mogę służyć? Moja matka odpowiedziała najpierw głębokim zamilczeniem, a po chwili dodała: – Jest pan Chwiałkowski? Drzwi wówczas całkiem się otworzyły i koścista i blada kobieta w szlafroku spojrzała na nas z innego życia. Teraz, gdy już znam panią Chwiałkowską jedynie z pamięci, nie jestem w stanie odtworzyć jej rzeczywistego wyglądu, bo widzę ją wciąż taką jaką, nie znając jej wcale, wzniosłem, kamień po kamieniu w swojej wyobraźni. Zaraz też z głębi korytarza wyskoczył stary już mężczyzna pełen zawsze gościnnych uczuć. Taki był dom państwa Chwiałkowskich, w którym zawsze stół czekał zastawiony, choćby i nikt nie wiedział, kto akurat przyjedzie pociągiem. Pamiętam, jak innym razem nagle otworzyły się drzwiczki od drewnianej wygódki postawionej w kącie, i pojawił się w nich pan Józef, podciągając płócienne kalesony. W moich oczach był jak zjawa z innego świata w białej, szpitalnej koszuli, blade, kościste widmo o żółtych, jak u psa z piekielnych czeluści, oczach, które spojrzały na mnie raz na zawsze. Jego dom stał się moim osobistym widmem. Gdy musiałem gdzieś sam pójść, obchodziłem w myślach z daleka jego dom. Jeśli byłem z dorosłymi, odwagi starczało mi zaledwie na rzucenie okiem na korytarz. W wyobraźni potem nieraz widziałem żonę pana Józefa skazaną niejako na dożywocie za piecem i jego też widziałem przez okno sypialni, jak buja się w hamaku, od ściany do ściany, i od tego rzutu oka dostawałem gęsiej skórki…Ostatnie pozostałości strachu, jakie wzbudzał we mnie w dziecięcych latach ten gospodarz, szybko się rozwiały podczas gdy z matką wysłuchiwaliśmy jego świadectwa na temat pracy przy budowie kościoła, jak też codziennych obowiązków, jakie spełniał w hucie Gospodarczej. Potrafił mówić tak obrazowo i z tak niezwykłą mocą, iż wszystko, o czym opowiadał w salonie, niemal stawało się widzialne w rozrzedzonym od skwaru powietrzu i to samo wydarzało się jakby zaraz za oknem.
Byliśmy najemcami, którzy po wielu latach zaproponowali kupienie domu, ale ani nie wyglądaliśmy na kupujących, ani dom nie był w stanie zainteresować kogokolwiek. Zgodnie z ‘telegramem’ otrzymanym przez moją matkę przybyliśmy obejrzeć gospodarstwo pana Józefa. Wizyta była ustalona po rozmowie mamy z panem Józefem w zakładzie pracy. Ale jedyną rzeczą pewną było to, że nie było żadnych wcześniejszych ustaleń. Mama, wyczerpana niedorzecznością sytuacji i potwornym upałem, rozejrzała się wokół i westchnęłą, po czym wyrwało jej się: – To mój syn Stasio, który pragnie kupić jakiś dom na własność. Pan Józef zawyrokował z góry: -Ten dom nie zawalił się i nie zabił nas tylko dlatego, że ciągle go remontowaliśmy za własne pieniądze. Chwiałkowscy mieli listę czekających dom napraw. Moja matka, osoba zawsze zbyt łatwo reagująca na wzruszenia, potrafiła zarazem być przerażająco stanowcza, kiedy należało stawić czoło pułapkom życia. Dobrze się targowała o każdą rzecz, ale ja nie wtrącałem się, bo już od pierwszego naszego potknięcia zrozumiałem, że ci właściciele we wszystkim mają rację. Z ‘telegramu’ wcale nie wynikała ani data, ani sposób sprzedaży, za to wyraźnie było tam napisane, że i jedno, i drugie należy uzgodnić. Była to typowa sytuacja wynikająca z rodzinnego zamiłowania do domysłów. Moja mama i pani Chwiałkowski sprawdziły wszystko punkt po punkcie od początku i w niespełna pół godziny doszliśmy do wniosku, że do żadnej transakcji nie dojdzie. W końcu odezwała się żona pana Józefa:- Ten dom nie jest na sprzedaż – powiedziała. – Musimy zdać sobie sprawę, że tu się wszyscy urodziliśmy i tutaj chcemy złożyć swe kości…Resztę popołudnia spędziliśmy na zbieraniu nostalgii po widmowym domu. Mogliśmy wyjść na zewnątrz, dom stał przed nami otworem, ale w użytku była jedynie wychodząca na ogród wynajmowana część, gdzie niegdyś mieściły się oficyny dziadka Chwiałkowskich. Pozostała część była skorupą przegniłych ścianek i całkiem zardzewiałych dachów oddanych na pastwę szczurom. Pokoje były skromne i niczym się między sobą nie różniły, ale rzut oka mi wystarczył, by zrozumieć, że każdy z niezliczonych detali znajdujących się w poszczególnych pokojach zawiera najistotniejsze chwile w życiu gospodarzy. Pierwszy pokój służył do przyjmowania wizyt pełniąc zarazem funkcję osobistej a gospodarskiej kancelarii. Znajdowało się w nim biurko, obracający się fotel, elektryczny wentylator i biblioteczka z kilkoma tylko książkami. Do niego przylegała kuchnia, w której zazwyczaj toczyło się codzienne życie. W kuchniach, które nawiedzałem z mamą zawsze panował hermetyczny raj tych wszystkich kobiet, które w latach mojego dzieciństwa przewinęły się przez domy, już to rezydując tam na stałe, już to pojawiwszy się tam przelotnie. Gospodarze wprowadzili nas do jasnego salonu. Mój Boże, świat kuchni z dzieciństwa i świat salonu. Byłem jedynym przedstawicielem płci męskiej, który dostąpił przywileju korzystania z dóbr obu światów…Za salonem zaczynał się mityczny świat sypialni. Sypialnia z dużymi drzwiami wychodzącymi na ogród i z wyciętymi w drewnie kwiatami i datą budowy: 1925. W salonie znajdował się również ołtarz z postaciami świętych naturalnej wielkości, dzięki czemu więcej w nich było realizmu i niewinności jak u świętych w kościele…
Zjedliśmy z gospodarzami obiad o smakach charakterystycznych dla tych stron i którego prostota nie wynikała z ubóstwa, lecz ze wstrzemięźliwości przez pana Józefa wyznawanej i głoszonej nie tylko w odniesieniu do stołu, ale i względem wszystkich życiowych aktów. Poczuwszy smak zupy zacząłem odnosić wrażenie, ze uśpiony świat budzi się w mojej pamięci. Smaki mojego dzieciństwa utracone z chwilą opuszczenia przeze mnie Ząbkowic, powracały teraz po latach z każdą łyżką, nietknięte, i ściskały serce. A przy okazji gospodarz z mamą wzniecali w czasie obiadu różne wzniosłe chwile z przeszłości, włącznie z miesiącami Solidarności. Myślisz, że jestem szalony- dorzucił w pewnym momencie i spojrzał na mnie mimochodem pan Chwiałkowski- „Ja naprawdę nie oszalałem, a co więcej, nigdy nie byłem bardziej zrównoważony. Całkiem po prostu odczułem właśnie swoją bezsilność.” Ta wyostrzona świadomość jest tym, co gospodarza wyróżnia od reszty ludzi…On zdaje się powtarzać: ”Ludzie odchodzą nieszczęśliwi”(A. Camus, Kaligula, akt I, scena IV). Oto cesarz Kaligula odkrywa w tragedii Camusa, że istotą życia ludzkiego jest absurd…Księżyc jest dlań symbolem niemożliwości, do której będzie odtąd dążył – ponieważ to, co jest, jest nie do zniesienia…ludzie jednak bez większego niepokoju żyją tak, jak żyli dotychczas…Tchórzliwość ludzi napawa Kaligulę wstrętem. Czyli wszystko wokół mnie jest zakłamane (akt I, scena IV) – woła rozczarowany. Nie zadowala go krańcowość, jaką zamierza wprowadzić we własne życie, chce narzucić ją swoim poddanym…Kaligula jest nauczycielem życia autentycznego…Nieautentyczne sposoby istnienia, czy to heideggerowskie „się” czy sartre’owski „duch powagi” i „zła wiara”, właściwe są zdecydowanej większości ludzi, którzy zamiast odkrywać na własną rękę prawdę o własnej kondycji, pogrążają się, głównie ze strachu przed bolesną świadomością prawdy i z lenistwa, w wygodnych iluzjach: ponieważ są inni, żyjący podobnie jak ja, mam taki a taki charakter, więc on będzie mówił mi, jak mam postępować itd. Autentyczność, jako przeciwieństwo egzystencji zakłamanej, to dla egzystencjalistów, także dla Camusa, wyzwanie, jakie stoi przed każdym, kto chce swoje życie przeżyć w prawdzie. Bohater Camusa jest jednak przekonany, że władza, jaką daje mu jego urząd, pozwoli mu narzucić innym prawdę za pomocą dekretu i wyegzekwować ją siłą…Kaligula pozbawia życia bez powodu i z kaprysu. Chce stać się ucieleśnieniem czystego zła, zła,… Ten świat jest pozbawiony znaczenia, a kto to pojmie, zdobywa swoją wolność (akt I, scena X)… Jego zamiarem jest zasiać w sercach ludzi niepokój, który ich przybliży do prawdy. Jego marzeniem jest zburzyć istniejącą hierarchii wartości…Dam temu wiekowi dar równości (akt I, scena XI) – powiada…ten człowiek wywiera niezaprzeczalny wpływ. Zmusza do myślenia. Zmusza wszystkich do myślenia. Niepewność – to właśnie ona zmusza do myślenia. Wpływ Kaliguli – można by stąd wysnuć taki wniosek – polegał głównie na rozsiewaniu strachu…Niepodobieństwo. Szukałem go na krańcach świata, na kresach samego siebie. (resp. Kaligula, akt IV, scena XI). Dziś kiedy w naszych czasach „zgotowano nam tyle nienawiści” wokół, dalej nie przestaję zastanawiać się, jak to możliwe, iż ten miły i nostalgiczny pan z niedalekiej Tucznawy był największym strachem mojego dzieciństwa. A tym strachem była chęć przedstawienia nowego formatu pokoleniowego człowieczeństwa. Żeby tylko w tej dziedzinie zapanował porządek. Podróż do Chwiałkowskich została przez mamę zaplanowana jako podróż zapomnienia…Jedna z zachowanych w salonie z tamtych czasów fotografii przedstawiała gospodarza jako młodzieńca o zupełnie mylącym wyglądzie zubożałego paniczyka. Nosił ubranie z ciemnej tafty, z obcisłą, zgodnie z ówczesną modą, marynarką zapinaną na cztery guziki, koszule ze sztywnym kołnierzykiem, szeroki krawat i słomkowy kapelusz…Przy końcu wizyty mama podskoczyła na krześle. “Mój Boże – powiedziała. – Całkiem zapomniałam, pocośmy tu przyjechali”. – Musimy już iść.
Obecnie pragnę powrócić do okresu mojego gospodarzenia w domu mamy w Ząbkowicach na ulicy Związku Orła Białego 36 (dawnej Waryńskiego, a wcześniej Komornej). Wszystkie przedmioty, które widziały moje oczy dziecięce, były tutaj wciąż takie same i stały niejako w magicznych miejscach mego dzieciństwa, choć przeobrażone były już przez niszczący upływ czasu…cdn

Leave a comment