Moje życie 109

Stanisław Barszczak – Mucha
Obecnie pragnę powrócić do okresu mojego gospodarzenia w domu mamy w Ząbkowicach na ulicy Związku Orła Białego 36 (dawnej Waryńskiego, a wcześniej Komornej). Mój Boże, wtedy to musieliśmy wcześnie wstawać! Mroźne ciemne poranki, rosa na bruku, jeszcze dzisiaj czuję ten chłód…Wszystkie przedmioty, które widziały moje oczy dziecięce, były tutaj wciąż takie same i stały niejako w magicznych miejscach mego dzieciństwa, choć przeobrażone były już przez niszczący upływ czasu…Znałem tę ulicę z dzieciństwa, ponieważ z mamą dużo wówczas spacerowaliśmy po Ząbkowicach. Raz zawitaliśmy u stolarza na ulicy Ludwika Waryńskiego…Pan Korab to najstarszy z wszystkich najstarszych ludzi i najstarszych zwierząt lądowych i wodnych, wyciągnięty do góry brzuchem na swym odwiecznym hamaku z powroźniczego sznura, boso i w swej legendarnej pidżamie z surowej bawełny, wyglądem bliższej tunice pątnika z wielkoczwartkowej procesji. Wzrok miał wbity w sufit, ale ledwie nas usłyszał, zwrócił ku nam głowę i zamarł przyglądając nam się swymi żółtymi, przezroczystymi oczami, póki nie rozpoznał mojej matki. Gdy zamieszkałem na Związku Orła Białego mogłem wspomnieć sobie szkolne wakacje nad pobliskim zbiornikiem wodnym. Jeździliśmy tam z kolegami, a z Adamem pływaliśmy tam w kajaku i na rowerach wodnych. Potem myślą nieraz wpływałem na rozlewisko „Pogoria”, jeden z mitów mojego dzieciństwa. Przepływałem je wielokrotnie. “Bagien rozlewiska nie trzeba się bać, lecz darzyć je i owszem respektem”, powiedział mi kiedyś ks. Emil C. opowiadając o tych nieprzewidywalnych wodach, które potrafiły zachowywać się jak staw, ale i jak nieposkromiony ocean. W porze deszczowej rozlewisko zdane było na łaskę i niełaskę burz. Od grudnia do kwietnia, gdy pogoda powinna być łagodna, deszcze wzburzały wody rozlewiska do tego stopnia, że każda noc stawała się ryzykowną przygodą. Tej nocy, na szczęście, wody były spokojne…Południowe rozjaśnienie pozwoliło nam zobaczyć jeszcze za dnia wąziutką mierzeję świetlistego piachu oddzielającą „ośrodki wczasowe” skomasowane po przeciwległej stronie „morza”, od rozlewiska; rozwieszone na plaży sieci i wymizerowane, zapuszczone dzieciaki kopiące piłki ze szmat…Dla mnie było to miejsce historyczne: gdy miałem osiemnaście lat, podczas mojej kolejnej podróży na „Pogorię”, ksiądz Emil, trzymając mnie za rękę, poprowadził mnie poprzez to rozżarzone pustkowie, idąc szybko, nie mówiąc mi, gdzie idziemy i po co, aż nagle stanęliśmy przed rozległą przestrzenią zielonych wód, wypluwających z siebie co i raz strużki piany. – To jest „morze” – powiedział mi. Rozczarowany, zapytałem go, co jest na tamtym brzegu, a on bez najmniejszego wahania odpowiedział: – Z tamtej strony nie ma brzegu. Odebrałem tę opowieść jako dziecięcą halucynację. Jeszcze za pierwszej bytności w Ząbkowicach, a więc przed 1976 rokiem, nawiedziliśmy z mamą „magiczne podwórko” między nieistniejącymi już kamienicami od ul. Gospodarczej 8 i ul. kościelnej 75, przy którym mieszkał pan Kmita, nasz ząbkowski krawiec.
Pan Kmita pomógł mi ściągnąć marynarkę i w trakcie tej czynności zauważył jak parowało ciepło z mojego wysportowanego ciała. Spod przepoconej koszuli przebijały sutki. Potem stanął za mną i zmierzył odległość od kołnierza do pasa. Żaden z nas się nie odzywał. Z doświadczeń pana Kmity wynikało, że tacy chłopcy jak ja lubią być mierzeni. Musiało to mieć związek z dotykaniem. I znowu od kołnierza zmierzył całą długość pleców, jak zwykle uważając, by uniknąć kontaktu z pośladkami. Nadal bez słowa zmierzył szerokość barków, a później odległość od nich do łokcia i mankietu. Stanął obok mnie, dotknął łokci, by je unieść, i przeciągnął miarę pod pachami na wysokości sutków. Panu Kmicie nie przychodził do głowy żaden rozsądny temat do rozmowy… Zdejmował kolejną miarę, znowu obwód klatki piersiowej, ale tym razem łącznie z opuszczonymi ramionami. Zwykle nie robił tego pomiaru, ale pamiętam nie byłem zwykłym klientem…Krawiec wbił wzrok w przepocony pas struksowych spodni. Otoczył taśmą moją talię. W pewnym momencie na zazwyczaj pogodnym obliczu pana Kmity zagościł poważny wyraz intensywnego skupienia. Przesunął się na lewo od mnie, otoczył taśmą pośladki, przesunął ją do najbardziej wydatnego punktu i zapisał coś w notesie. Pochylił się, żeby zmierzyć nogawkę od zewnątrz, wyprostował się i jak słabnący pływak dał kolejnego nura. Jego głowa znalazła się na wysokości prawego mojego kolana…Przyjmując ułożenie lewostronne, ale nie chcąc ryzykować, przytknął mosiężny koniec taśmy do prawej strony rozporka, starannie unikając kontaktu z tym, co znajdowało się za nim. Następnie lewą ręką pociągnął taśmę aż do podeszwy buta, ciężkiego i wielokrotnie reperowanego. Po odjęciu dwóch centymetrów i zapisaniu wyniku wyprostował się śmiało, by natknąć się na parę wpatrzonych w niego ciemnych oczu. Miałem wrażenie, jakby zajrzał do luf nieprzyjacielskich dział. – Przepraszam, niech pani mówi dalej. Słowa mamy docierały do krawca, a zwłaszcza do jego żony, jakby z oddalenia i mieszały się z innymi głosami z włączonego telewizora…nie było tylko odgłosów ruchu ulicznego. Za to ja zapragnąłem znaleźć się teraz na podwórku z rówieśnikami i być wolnym…Wydaje mi się, że pan Kmita niczego nie słyszał. Stał z opuszczoną głową i ze złączonymi stopami, niemy i głuchy. Otrząsnął się i podniósł moje ramię do poziomu barku. Zgiął je, żeby dłoń spoczywała płasko na klatce piersiowej. Przycisnął końcówkę taśmy do środkowego punktu na plecach i poprowadził ją wokół łokcia do nadgarstka…Ten sam pomiar po raz drugi. Od środka pleców do nadgarstka, ale z wyprostowanym ramieniem. Przyłożenie taśmy do ramienia, sztywne, drewniane ruchy. Zakładałem marynarkę. Niech sam to zrobi, z pewnością pomyślał krawiec, tłumiąc wieczny impuls usłużności…Wsunąłem rękę za pazuchę, wyjąłem przygotowane a podarowane mi przez mamę pieniążki, co pan Kmita zauważył już wcześniej, i podałem mu…Miał wówczas na sobie kamizelkę z plisą, więc wsunął kopertę do kieszeni spodni, tej z notesem…Zeszli z mamą na inne tematy, w tym czasie najwspanialszy sąsiad jakiego w mym życiu poznałem, pan Stefan K., przyniósł pani Kmitowej dwa wiaderka węgla, by mogła przyrządzić smaczny obiad. Zadzwonił telefon. Gdy nagle pan Kmita podniósł słuchawkę pamiętam, że klientka przez telefon robiła przerwy, które dłużyły się jak pobyt w więzieniu. Wizyta miała się ku końcowi, w telewizji zdaje mi się śpiewał pan Mieczysław Fogg albo była „Wielka gra” z Stanisławą Ryster albo program Ireny Dziedzic „Tele-echo”. Krawiec zdjął roboczy garnitur i z przyzwyczajenia powiesił go na wieszaku, spodnie na metalowych zaciskach, marynarkę równo i porządnie. A wybrał teraz jasnoniebieski jednorzędowy garnitur z moheru, który uszył sobie przy muzyce promującej majowy kolarski Wyścig Pokoju i nigdy jeszcze go nie założył, obawiając się, że jest zbyt elegancki. Odbicie twarzy w lustrze zaskoczyło go pewnie swoją normalnością. Czemu nie zmieniła ona koloru, kształtu, wielkości? Co jeszcze ma się wydarzyć, żeby zaszła na niej jakaś zmiana?
Był rok 1972. Z piramidy puszek w sklepie spożywczym ręczny napis ogłaszał stan wyjątkowy: Już teraz zrób zapasy! Trzy krawaty na wystawie obwieszczały z pewnością dzień jakiegoś zapomnianego świętego…Ale osobiście zdaje mi się, że wówczas tylko plakaty mówiły. Prowadziły swoją pozorną wojnę z drzew i latarń, wisiały na różnych wysokościach, jakby nakazywał to jakiś przepis; zadrukowane neonową farbą, przybite do płyt pilśniowych, udrapowane girlandami czerwonych chorągiewek, nacierały na mnie, gdy spiesznie przechodziłem obok…Była najpiękniejsza pora roku, do tego sobota, dziewiąta rano. Wyjazd z Huty Szkła Gospodarczego, „Bramę nr 1”, blokowały samochody biorące udział w proteście, wzdłuż chodników wisiały fotografie przywódców politycznych, a nad jezdnią transparenty: „Niech się święci 1-maja”. Pan Bronek i pan Niedzielski stali unieruchomieni w samym środku długiej kolumny, a wokół nich trwał nieprzerwany koncert na klaksony. Zaczynał się na przedzie i przemieszczał powoli do tyłu. Ryk przelatywał nad głowami jak samolot, czasem unisono, kreska, kropka, kreska. Czasem po prostu każdy trąbił jak chciał, dostrajając się do symfonii…Pani K. czuwała na portierni, z wypiętą piersią, mocnym biciem ząbkowickiego serca. Stała. Tyle później sobie przypomniałem. Stała a telefon podłączony do wewnętrznej linii dzwonił. Sięgała po coś, usłyszała dzwonek, więc odwróciła się, nachyliła, podniosła słuchawkę z biurka i powiedziała: “Portiernia” albo może “Konarzewska”. Trochę ostro mówiła swoje nazwisko, to pamiętam na pewno: pamiętam, że jej głos brzmiał obco i szorstko…dokładnie za pół godziny miał się rozpocząć pochód pierwszo-majowy. Po prawej stronie, w czerwonym volkswagenie siedziało troje studentów, dwóch chłopców i dziewczyna. Kierowca miał skórzaną kurtkę i długie włosy. Wpatrywał się uważnie w samochód stojący przed nim, wąską dłoń trzymał na kierownicy czekając na sygnał, żeby nacisnąć klakson. Pozostała dwójka całowała się zapamiętale, spleciona w uścisku…Pan Bronek Ziębiec był porządnym, trochę staroświeckim facetem, jakich niewielu zostało na świecie, warto było się z nim przyjaźnić, ale nawet synowskie oddanie Pawła miało swoje granice. Teraz próbował rozmawiać o nowym rowerze, którego kupił synowi za „trzynastkę”, bezcłowo i z dziesięcioprocentowym rabatem. Podziwiał go, jego zalety i wyposażenie, aż do mdłości, a w zamian za swoje poświęcenie otrzymał tylko burknięcie…U bramy wjazdowej flaga, wciągnięta jakimś tajemnym zrządzeniem losu najwyżej jak tylko było mnożna na maszcie, zwisała niecodziennie nad stadkiem policjantów. Dwóch policjantów zeszło z chodnika, żeby zwrócić uwagę wielkiemu rolnikowi w mercedesie dieslu. Facet najpierw opuścił szybę i krzyknął na nich, potem otworzył drzwi i znów na nich krzyknął. Niespodziewanie policjanci wycofali się. Rozczarowany pan Bronek ziewnął…,popatrzył ze smutkiem na plakaty. Póki nie nadszedł Pan Niedzielski, jego przyjaciel. I poszli sobie. Szli teraz bliżej siebie, a mężczyzna na przedzie nadal się nie oglądał… Podskakując po cegłówkach na jezdni, ślizgając się po mokrych szynach tramwajowych, nie zwracając uwagi na światła, odkryty wóz zniknął za zakrętem. Zdawało mi się po chwili, że oto naszą ulicą przejechał tramwaj z siatką na szybach. Pojedynczy dzwon kościelny zaczął monotonnie wydzwaniać rekwiem cnót chrześcijańskich w pustym mieście. Jakiś policjant, nie ruszając się z miejsca, przysłuchiwał się uważnie oddalającym się krokom. Zatrzymały się; znów ruszyły szybciej – a może to jego wyobraźnia zadziałała? – z większym przekonaniem. Przez chwilę rozmyślał… Wyjął notatnik, starannie zapisał czas, miejsce i naturę wydarzenia. Nie był człowiekiem bystrym, ale ceniono go za solidność…Klaksony znów rozpoczęły dziką pieśń; kolumna ruszyła do przodu i nagle stanęła, warcząc i piszcząc na różną nutę… Pogoda była cudowna. Bezkształtna mgła, jak ślad oddechu na lustrze, ustąpiła przyfabrycznej zabudowie, którą pokazała w majowej barwie. Pochód ruszył, patrzyliśmy na wielkie budynki, pozbawione wyrazu bloki fabryczne…Przeszliśmy pod mostem w pochodzie, trzymając biało-czerwone szturmówki, na drugą stronę Ząbkowic. Ustawiono nas przed Gmachem „Domu Kultury”, który zbudowano już po okupacji hitlerowskiej. Jego kształt uchwycił precyzyjnie nastrój pozbawionej wdzięku prostoty. Nigdy nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, dlaczego wtedy tam stałem. Obowiązek szkolny…Na dobrą sprawę powinienem siedzieć zgarbiony za biurkiem w czwartej klasie, ostatecznie rozlepiać plakaty w oknach naszej „Kolejówki” od ulicy Stefana Żeromskiego na drugim piętrze. A niebo w maju zaskakiwało mnie wówczas nieustannie swą czystością i jedyną głębią. Ludzi wówczas nie znałem, ale wydaje mi się, że byli bardziej serdeczni. Może dopiero z nowym stuleciem w wyobraźni niektórych Ząbkowiczan wzniósł się mur obcości, podczas gdy ja znajdowałem się wówczas po jego drugiej stronie. Nigdy bynajmniej nie zapomnę akademii pierwszo-majowej w Ząbkowickiej „Muszli” z lat osiemdziesiątych-jak by powiedział mój profesor polonista- poprzedniego stulecia, wyjątkowego „puszczania z klatek” setkami pocztowych i innych gołębi. Zaczynam mówić do siebie: aż żal, że dziś nie jesteś już nawet muchą na ścianie. Jesteś częścią ściany…

Jeszcze dzisiaj gdy prowadzę już światowy tryb życia powracam bardzo mocno do tych Ząbkowickich dni sprzed laty. Nawet jak spaceruję brzegiem Sekwany w Paryżu i wypatruję najciekawszej pozycji książkowej na tutejszych stoiskach. Przypomniał mi się w tym miejscu obraz ‘Krakidałów’ z wspomnień Jerzego Janickiego. „To była podszewka prawdziwego antykwarycznego handlu, jego kulisy i po trosze – kuchnia… Krakidały to także eldorado zbieraczy, kolekcjonerów i różnej maści maniaków. Nabyty bowiem na Krakidałach towar, wydobyty przez potrzebujących na wojenne przeżycie gotówki niegdyś zamożnych lwowskich burżujów i łyków, dawał nadto bezapelacyjną gwarancję, że jest jedynym, niepowtarzalnym, unikatowym towarem, egzemplarzem, którego inny zbieracz czy kolekcjoner, choćby nawet na głowie stawał, z całą pewnością na pewno nie ma w swych zbiorach. Że to – jak mawiali pejsaci kupcy z Krakidałów – sam cymes, pikes, delikates…A może chociaż na moment, na chwilę, jeśli dziś z aktualnym przewodnikiem i planem Lwowa w ręku zapędzisz się pomiędzy ulice Czornowyła, Kulisza, Jarosława Osmomysła lub Utysława, Udatnoho albo Nalewajki, wiedz, że tak naprawdę to krążysz po Pełtewnej, Rzeźniczej, Starotandetnej i Węglanej, że brodzisz po cmentarzu czarodziejskich nazw i pogorzelisku może i swoich własnych wspomnień.” Teraz mam podjąć życiową decyzję, mianowicie sprzedania „naszych dwunastu arów”, domu na Związku Orła Białego 36. “Wolałabym umrzeć”, powiedziała mi matka w dniu, w którym pojechałem sprzedać ten dom. I rzeczywiście usiłowała to zrobić, zamknięta przez trzy dni o chlebie i wodzie w swoim pokoju „za przeszklonymi drzwiami”. –Sprzedasz po mojej śmierci- w końcu te słowa z jej ust uprosiłem. Dziś już nie ma śladu po drugim domu mojego dzieciństwa, na tym miejscu stanęła okazała willa Państwa Ryszarda i Danuty T. Nie ma domu Ojca, nie ma domu Matki. Ale chęć zamieszkiwania w trzecim „własnym” domu w przyszłości, tym razem domu Poety, nie opuszcza mnie ani na krok.

Leave a comment