moje życie 115

Stanislav Barszczak- Mistrz wiekuisty- Prometeusz jutra
Dwa lata przed śmiercią mama dała mi ostatnią czekoladę. Muszę powiedzieć tutaj, że niestrudzona energia mamy sprawiała, że nasze mieszkanie zdawało mi się zawsze krainą zaczarowaną. To nic, że z czasem wyczuwałem w nim obecność też umarłych skrzatów, mogłem się wsłuchać w jedyną ciszę ludzkiego człowieczeństwa. W życiu z mamą miałem migawki szczęśliwego życia ludzi. Albowiem mama była nadzwyczaj mądra, a ja niestety byłem złym uczniem, bardzo wolno uczyłem się życia. Nie słuchałem wskazówek owego ziemskiego mistrza. Tym samym dalekie pozostawały dla mnie nauki jedynego mistrza ludzkości, Jezusa z Nazaretu. Co prawda los sprawił, że poznałem przez te lata kilku nauczycieli. Ale byłem niepojętym uczniem. Oni mi przekazywali naukę o rzeczach prawdziwych, jak też o Jezusie. Ale ja przemieniałem się w Jezusa bardzo wolno. Może dopiero dzisiaj mogę powiedzieć, że znam mistrza Jezusa. To, co po latach uznałem za wszechogarniającą melancholię i tajemnicę, to w dzieciństwie odczuwałem jedynie jako nudę, przygnębienie, otępiającą monotonię. Już wówczas uciekałem od tych doznań w świat fantazji. Ponieważ my nie znamy naszych słabości, dlatego też od najmłodszych lat musimy niejako „porównywać się” z Bogiem. Jeszcze pamiętam, jak w życiu uciekałem od niezrozumienia, domowych kłótni, rozstań z mamą i przyjaciółmi. W związku z tym mógłbym powiedzieć, nie ukształtowało mnie prawdziwe życie, lecz własna wyobraźnia. Pragnę teraz, by Czytelnik mógł się zidentyfikować z tymi problemami, które są mi najbliższymi. Drodzy czytelnicy, którzy mają teraz przed sobą tą książkę, powinni pamiętać, że zawsze miałem skłonność do wyolbrzymiania wydarzeń. Ale przecież tak samo jak dla artysty malarza nie jest istotna rzeczywistość, tylko kształt przedmiotów, tak dla nowelisty nie liczy się kolejność wydarzeń, lecz ich kompozycja, a dla autora wspomnień – ich symetria, nie prawdziwość. Dziękujmy Bogu za ciekawość. Jestem typem człowieka, który lubi uczyć się wielu rzeczy samodzielnie, w taki też sposób poznawać świat. Studiowałem filozofię, później skończyłem teologię, ale muszę przyznać, że nie nauczyłem się zbyt wiele w szkołach. Moim źródłem poznania były książki, chodziłem do antykwariatów, księgarń, bibliotek, żeby móc czytać, by dużo się dowiedzieć. Jestem szczęśliwy, jeśli spotykam człowieka przepełnionego ciekawością jak kot i wiernością jak pies.
I tak jeśli kochacie jakieś miasto i dużo po nim spacerujecie, wasze ciało, nie wspominając już o duszy, uczy się rozkładu ulic, tak że w chwili smutku, gdy smętnie sypie śnieg, nogi same niosą was na ulubione wzgórze. Część z tego, co się w tym miasteczku, przyłączonym obecnie w opłotki Dąbrowy Górniczej, tego co się w nim nieustannie dzieje, już opisałem, ale może opiszę coś jeszcze. Moje relacje z tym miejscem na ziemi są bardziej przyziemne. Nidy go nie wybielałem, choć uszlachetniałem jego smutek. Staram się o nim mówić tak, jak inni mówią o swoich dłoniach. Nie mówię: “Oto moja ręka, jest wyjątkowo ładna”. Nie, ja mówię: “Oto ręka. Żyje mi się z nią dobrze, bo jest moja”. Dla mnie istotna jest nie tyle historia, ile kultura jako ciągłość procesów. „Ubóstwo, religie, sekularyzacja, polityka, problemy narodowościowe, bogactwo kultury, siła państwa – to są kwestię, które mnie zajmują.” Jakie uczucia wywołuje we mnie krajobraz Ząbkowic? To uczucie zbliżone do melancholii, o której już napomknąłem. I według mnie to jest istota tego miejsca. To uczucie można porównać do japońskiej szlachetnej ułomności, tego, że niemożliwe jest osiągnięcie bezwzględnego sukcesu, bo żyje się we wspólnocie, w której każdy od kogoś zależy i nawzajem się ogranicza. W tym momencie powiedziałbym, że jako wieczny student mam ograniczone doświadczenie życiowe i czerpię je z przeżyć innych. To jednak, nie chciałem być kimś takim…nie udaję, iż piszę powieść jak Balzak czy Stendhal. Albowiem to ja wymyśliłem ten oto świat i on jest mój… Dlatego tutaj przedkładam kolejne wyjaśnienie. Najgorsze jest zasuszenie, życie jako sterowana mumia…Życie towarzyskie polega na daremnych próbach zbliżenia. Są one równie nieśmiałe, jak człowiek jest odważny, a rzeczywiście taki jest, bo wie, jak bardzo jest samotny…Wszystko jest dla mnie przysłonięte jedną postacią, którą znałem zbyt dobrze, bezsensownie głęboko, tak jak to umie tylko psychoanalityk: była to mama; ochoczość mojego ucha doprowadziła do uzależnienia będącego nałogiem, a zarazem do znajomości rodziny aż do ostatniego pokolenia…Teraz słowa same mnie znajdują. Być może wiąże się to z tym, że od lat ich nie używałem. Może słowa dobrze odpoczęły i zgłaszają się pokrzepione: jestem, jeszcze jestem, jestem bardziej niż kiedykolwiek: popatrz na mnie, użyj mnie.
Jestem w rozterce, pisząc o Ząbkowicach: było to całe życie, mieszczące się między Wcześniej a Później i właściwie wystarczające za wszystko. Pamiętam ze szkoły dzień kiedy przyszedł do naszej klasy Leszek Z. Nowy z piegami na skórze, uroczyście wprowadzony na lekcję, był to chłopiec ze wsi, lat około dwunastu, inny od każdego z nas. Miał włosy obcięte równo nad czołem, jak wiejski ministrant, minę roztropną i bardzo zakłopotaną. Choć barczysty nie był, jego granatowa bluzeczka wpijała mu się mocno w ramiona, a spod mankietów wyzierały nienawykłe do odzieży, czerwone przeguby. Z żółtawych, wysoko na szelkach podciągniętych spodni wysuwały się nogi w niebieskich pończochach. Grube, źle oczyszczone buty podbite były gwoździami. Nigdy nie zostawał po lekcjach na świetlicy. Zdawał się wykonywać drobne zajęcia codzienne jak koń w kieracie, który kręci się w kółko z zasłoniętymi oczyma, choć zarazem sprawiał wrażenie, że jest święcie wszystkowiedzący. To można by coś tutaj powiedzieć o naszym dojrzałym życiu. „Starowina” nie zwinął jeszcze manatków, a już ten osiedlił się naprzeciw niby spadkobierca.
Jak już nie raz mówiłem Mama pracowała w Ząbkowickiej Hucie Gospodarczej. Nigdy nie zapomnę moich wyczekiwań na mamę po pracy na portierni. Mama zresztą znała portierki z imienia i z nazwiska. To jest nadzwyczajny okres w mym życiu.
„Pierwszy wrzaskliwy świst fabryczny rozdarł ciszę wczesnego poranku, a za nim we wszystkich stronach miasta zaczęły się zrywać coraz zgiełkliwiej inne i darły się chrapliwymi, niesfornymi głosami niby chór potwornych kogutów, piejących metalowymi gardzielami hasło do pracy. Olbrzymie fabryki, których długie, czarne cielska i wysmukłe szyje-kominy majaczyły w nocy, w mgle i w deszczu – budziły się z wolna, buchały płomieniami ognisk, oddychały kłębami dymów, zaczynały żyć i poruszać się w ciemnościach, jakie jeszcze zalegały ziemię. Deszcz drobny, marcowy deszcz pomieszany ze śniegiem, padał wciąż i rozwłóczył nad Łodzią ciężki, lepki tuman; bębnił w blaszane dachy i spływał z nich prosto na trotuary, na ulice czarne i pełne grząskiego błota, na nagie drzewa, przytulone do długich murów, drżące z zimna, targane wiatrem, co zrywał się gdzieś z pól przemiękłych i przewalał się ciężko błotnistymi ulicami miasta, wstrząsał parkanami, próbował dachów i opadał w błoto, i szumiał między gałęziami drzew, i bił nimi w szyby niskiego, parterowego domu, w którym nagle zabłysło światło. ”Mama się obudziła, zapaliła świecę i równocześnie budzik zaczął dzwonić gwałtownie, wskazując piątą. Chwila i mamy nie było w domu. A potem w samo południe z całą klasą piątą zwiedzaliśmy Hutę Szkła Gospodarczego. Pamiętam jak hutmistrz pobiegł w głąb fabryki.„Wpadł pomiędzy nieustannie krążące wózki, maszyny w ruchu, stosy materiałów, które się snuły we wszystkie kierunki sal jak wstęgi różnokolorowe nigdy się nie kończące, w ten las przedziwnych transmisji, pasów, kół, ludzi, turkotu piekielnego, par, co jak obłoki podnosiły się znad pralni; chaosu splątanych szumów, drgań, krzyków, chrzęstów, energii rozdrganej i szalejącej, która porywała wszystko i wszystkich i zdawała się to rozsadzać potężne mury fabryki szalonym natężeniem; zatopił się zupełnie w tym dzikim, porywającym życiu fabryki. Przebiegał sale, oglądał towary, wydawał rozkazy i leciał dalej, do innych sal, zapomniawszy zupełnie o wszystkim, co nie było w związku z fabryką. Po tym ogromnym wyczerpaniu nerwowym dni ostatnich czuł ulgę i z rozkoszą dał się porywać tej strasznej masie siły nagromadzonej dookoła. Wyczerpanie ustępowało, a natomiast czuł się coraz bardziej spokojnym i zrównoważonym wśród tego piekła fabryki, jakby wchłaniał w siebie te niezliczone prądy energii ludzi i maszyn, co biły w niego ze wszystkich stron. Obszedł wszystkie sale i powrócił do “kuchni”. Pan Cezary w małym gabinecie, rozdzielonym od “kuchni” oszklonym przeforsztowaniem, robił jakieś próby na małej maszynie drukarskiej. Próba się nie udawała, bo farba rozlewała się na materiale i zalewała deseń. Anglik był wściekły, uśmiechał się słodko, ale twarz miał szarą ze wzburzenia i wyszczerzał niby buldog długie żółte zęby. Wycierał ręce o fartuch, jakim był opasany, i klął coraz ciszej. Setki robotników, niby ciche, czarne roje, wypełzło nagle z bocznych uliczek, które wyglądały jak kanały pełne błota, z tych domów, co stały na krańcach miasta niby wielkie śmietniska – napełniło ulicę ORMO szmerem kroków, brzękiem blaszanek błyszczących w świetle latarń, stukiem suchym drewnianych podeszew trepów i gwarem jakimś sennym oraz chlupotem błota pod nogami. Zalewali całą ulicę, szli ze wszystkich stron, zapełniali trotuary, człapali się środkiem ulicy, pełnej czarnych kałuż wody i błota. Jedni ustawiali się bezładnymi kupami przed bramami fabryk, drudzy, uszeregowani w długiego węża znikali w bramach jakby połykani z wolna przez buchające światłem wnętrza. W ciemnych głębiach zaczęły buchać światła. Czarne, milczące czworoboki fabryk błyskały nagle setkami płomiennych okien i niby ognistymi ślepiami świeciły. Elektryczne słońca nagle zawisały w cieniach i skrzyły się w próżni. Białe dymy zaczęły bić z kominów i rozwłóczyć się pomiędzy tym potężnym kamiennym lasem, co tysiącami kolumn zdawał się podpierać noc i jakby chwiał się w drganiach światła elektrycznego. Ulice opustoszały, gaszono latarnie, ostatnie świstawki przebrzmiały, cisza, pełna chlupotu deszczu, coraz cichszych poświstywań wiatru, rozwłóczyła się po ulicy.” Niektóre robotnicze twarze znajdowałem potem w naszej gospodzie „Zagłoba”. W jakimś okienku na poddaszu lub w suterynach, do których sączyło się uliczne błoto, błyskały światła.
Tylko w fabryce wrzało życie wysilone, gorączkowe; głuchy łoskot maszyn drżał w powietrzu mglistym i obijał się o moje uszy. Mury drżały ciągle. Fabryka pracowała wszystkimi mięśniami. Windy, osadzone w murach, łączyły dół fabryki z jej piętrami wierzchu. Co chwila rozlegał się głuchy szczęk w innej stronie sali, to winda brała lub wyrzucała z siebie wózki, towary, ludzi…Dzień i do wielkiej sali zaczął zaglądać, brudne światło wciskało się przez małe zapocone szybki, zasnute brudem i parą, wyłaniając z nich zarysy pełniejsze maszyn i ludzi, ale w tym szarozielonawym świetle, po którym pływały długie smugi czerwonych oparów i gdzie pyliły się nimby gazowych świateł – i ludzie, i maszyny wyglądali jak nieprzytomni, jak widziadła porwane straszną siłą ruchu; jak jakieś strzępy pyły, drzazgi, skłębione, splątane, rzucone w wir, który z hukiem się przewalał. Pan Cezary, gdy obejrzał farbiarnię, powlókł się dalej. Przechodził pawilony, podnosił się w górę windami, schodził schodami, sunął się długimi korytarzami, przyglądał się maszynom, oglądał towar, rzucał czasem posępnym okiem na ludzi, czasem rzekł jakieś krótkie słowo, które jak błyskawica oblatywało całą fabrykę, odpoczywał na stosach sztuk, czasem na progach; niknął, aby za chwilę pokazać się w innej stronie fabryki, przy składach węgla, pomiędzy wagonami, których rzędy stały z jednej strony olbrzymiego czworoboku dziedzińca, ogrodzonego niby parkanem murami fabryki. Był wszędzie, a chodził jak noc jesienna ponury i milczący; gdzie się tylko zjawił, gdzie przeszedł, rozmowy milkły, twarze się pochylały, oczy przestawały widzieć, postacie się zginały i kurczyły, jakby chcąc ujść spod promienia jego ócz…cdn

Leave a comment