moje życie 114

W kantorku panowała atmosfera przytłaczającej nudy. Robotnicy huty szkła siali nudę- muszę powiedzieć to-pozostawali dla mnie niejako z innej planety, z czego wówczas nie zdawałem sobie sprawy. W kącie kantoru, nad gazem, zaczął szumieć czajnik. – Panie Arturze, może pan dać mi herbaty? Artur przyniósł herbatę i zatrzymał się na chwilę. – Co panu jest? – zapytał go pan Artur, który z nim znał się bliżej. – Nic – odparł krótko i powlókł nienawistnym spojrzeniem po hutmistrzu, który rozwijał z celofanu kolejną kanapkę. – Wyglądasz pan bardzo źle. – Panu Czarkowi nie służy fabryka. Po salonach trudno mu się przyzwyczaić do kantoru i do roboty. – Bydlę albo inny parszywiec może się łatwo przyzwyczaić do jarzma, ale człowiekowi trudniej – syknął ze złością, ale tak cicho, że hutmistrz nie zrozumiał słów, spojrzał uważnie, uśmiechnął się tępo i szepnął: – Panie Czarku! Panie Czarku! Może pan dyrektor spróbuje, jest tu kombinacja szynki z pulardą, bardzo dobra, moja żona jest sławna z tego. Pan Cezary odszedł, usiadł przy biurku i błądził spojrzeniem po murach czerwonych, po oknach… Daj mi pan jeszcze herbaty. Artur chciał go wybadać, herbatę zaraz przyniósł i nie podnosząc ócz zawrócił się do odejścia. – Panie Arturze, może pan za jakie pół godziny przyjdzie do mnie? – Dobrze, panie dyrektorze. Ja nawet miałem interes i w tym celu jutro się wybierałem do pana. A może pan teraz zechcesz wysłuchać? Fabryka po chwilowym odpoczynku podwieczorkowym pracowała znowu z jednaką energią. Pan Cezary wyjrzał na świat z okien swojego gabinetu, bo poszarzało nagle i zaczął padać śnieg nadzwyczaj gęstymi płatami i pobielił ściany fabryk i dziedziniec. Spostrzegł Artura stojącego za domkiem portierni, przez który było jedyne wyjście z fabryki. Artur rozmawiał z tą samą kobietą, która mu za coś dziękowała z uniesieniem i chowała jakiś papier za stanik. – Panie Arturze! – krzyknął wychylając przez lufcik głowę. – Miałem przyjść właśnie do pana – odezwał się Artur zjawiając się po chwili. – Coś pan radził tej babie? – zapytał surowym dosyć głosem, patrząc w okno. Artur zawahał się przez mgnienie, rumieniec powlókł jego dziewczęco piękną twarz, a w niebieskich, dobrych oczach zamigotał płomień. – Kazałem jej iść do adwokata, niechaj wytoczy proces fabryce o odszkodowanie, bo wtedy prawo zmusi ich do zapłacenia. – Co to pana obchodzi? – zaczął lekko bębnić palcami po szybie i przygryzać usta. – Co mnie obchodzi? – zamilkł na chwilę. – Bardzo mnie obchodzi wszelka nędza i wszelka niesprawiedliwość, bardzo…- Czym pan tutaj jesteś? – przerwał mu ostro i usiadł przed długim stołem. – No, jestem praktykantem kantorowym, pan dyrektor przecież wie najlepiej – odpowiedział zdumiony. – No to, panie Arturze, pan nie skończysz tej praktyki, jak mi się zdaje. – Wreszcie, to mi jest już wszystko jedno – szepnął dosyć twardo. – Ale nam nie jest wszystko jedno, nam – fabryce, w której pan jesteś jednym z miliona kółek! Przyjęliśmy pana nie na to, żebyś tutaj produkował się ze swoją filantropią, a tylko, abyś robił. Pan wprowadzasz zamęt, gdzie wszystko polega na najdoskonalszym funkcjonowaniu, na prawidłowości i zgodności. – Nie jestem maszyną, jestem człowiekiem…
Maszyny huczały bezustannie i bezustannie świstały transmisje, uczepione pod sufitem i niosące siłę do innych sal, wszystko się poruszało w rytm tych olbrzymich pudeł, metalowych suszarń, które odbierały towar mokry z drukarni i wypluwały go suchym i stały w tej olbrzymiej, czworokątnej sali, pełnej smutnych barw i smutnego światła dnia marcowego, smutnych ludzi, niby kapliczki boga-siły, rządzącego wszechwładnie. Pan Cezary czuł się rozstrojonym i z roztargnieniem oglądał towar, czy nie jest zbytnio przesuszony lub spalony. W takim był właśnie nastroju przechodząc przez oddział, gdy mu jeden z robotników zastąpił drogę. – Czego? – zapytał krótko, nie zatrzymując się. – A to nasz majster, pan Stefan, powiedział, że od pierwszego kwietnia będzie nas piętnastu ludzi mniej robiło. – Tak. Ustawi się nowe maszyny, które tylu ludzi nie potrzebują do obsługi co stare. Robotnik miął czapkę w ręku, nie wiedząc, co powiedzieć i nie śmiejąc, ale zachęcony spojrzeniami, które błyskały zza maszyn, zza sągów materiałów, zapytał idąc za nim: – A co my będziemy robili? – Poszukacie sobie roboty gdzie indziej. Pozostaną tylko ci, którzy dawniej u nas pracują. – A i my robimy już po trzy roki. – Cóż ja wam poradzę, kiedy maszyna was nie potrzebuje, bo zrobi sama. Zresztą, do pierwszego może się jeszcze co zmieni, jeśli będziemy powiększali blich – odpowiedział spokojnie i wszedł na windę, która zaraz z nim zapadła się w głębi ściany. Robotnicy spoglądali na siebie w milczeniu, niepokój świecił im w oczach, niepokój przed jutrem bez roboty, przed nędzą. – Ścierwy nie maszyny. Psy, psiakrew – szepnął robotnik i kopnął z całą nienawiścią w bok jakiejś maszyny. – Towar idzie na ziemię! – krzyknął majster. Chłop prędko nadział czapkę, przygiął się nieco i ze spokojem automatu odbierał barchan czerwony z maszyny.”
Pamiętam majowy dzień. „Słońce świeciło jaskrawo nad Ząbkowicami, nad kominami, co stały w ciszy niedzielnego odpoczynku i w czystym, przejrzystym powietrzu; nie zaciemnionym dymami, rdzawiły się niby potężne pnie sosen. opłynięte błękitnawym, wiosennym powietrzem. Masy robotników, poubieranych świątecznie w letnie jasne ubrania, w krzyczące kolorowe krawaty. w czapki o mocno błyszczących daszkach lub wysokie, niemodne kapelusze, z parasolami w rękach, zalewało ORMO, ciągnęli sznurami z bocznych ulic i tłoczyli się na trotuarach tym ciężkim ruchem masy, która z biernością poddaje się wszelkiemu parciu; robotnice w cudacznych jaskrawych kapeluszach, w sukniach do figury, w jasnych pelerynkach, to znowu w chustkach kraciastych na ramionach, z włosami gładko przyczesanymi i świecącymi pomadą i szpilkami złotymi, czasem wetkniętym sztucznym kwiatkiem, dreptały wolno, rozpierając się łokciami w tłumie, ochraniając często w ten sposób sztywne, mocno wykrochmalone suknie albo rozpięte nad głowami parasolki, które jak wielkie motyle o tysiącach barw chwiały się nad tą szarą, wciąż płynącą rzeką ludzką, wzbierającą po drodze nowymi przypływami z bocznych, poprzecznych ulic. Podnosili oczy ku słońcu, oddychali wiosną, jaką czuć było w powietrzu, i szli naprzód ociężale, krepowani świątecznym ubraniem, tą względną ciszą ulicy, swobodą, niedzielnym wypoczynkiem.”
Gdy wszedłem do gospody w naszej „Zagłobie” było ludzi pełno. Wielkie, niskie pokoje o ciemnych ścianach i żółtych stiukowych sufitach, udających drzewo, napełniał hałaśliwy gwar…Wrzawa podnosiła się bezustannie napływającymi ludźmi i wykrzykiwaniem…Gospoda do której przyjechał pan Artur poszukując robotnika, znajdowała się w głębi podwórza, obstawionego, niby kamiennymi pudłami, czteropiętrowymi oficynami z trzech stron, bo czwartą zakończał mały ogródek, odgrodzony zielonymi sztachetkami i przyparty do tyłów olbrzymich, nagich czerwonych murów jakiejś fabryki. Mała oficynka parterowa stała w głębi pod samym murem i buchała oświetlonymi oknami i wrzaskliwą, podobną do ryczenia osłów wrzawą…Ludzie potem mówili, że pan Artur „zapił się na śmierć” i nie wrócił rowerem do domu. A na jego pogrzebie była większość mieszkańców Ząbkowic i robotnicy z sąsiednich miejscowości. Ja natomiast nigdy nie zapomnę atmosfery tej gospody.
I oto pewnej niedzieli niedawno wchodzę do kościółka Świętego Ducha w Ząbkowicach przeżywającego swój setni jubileusz. Już w prawej kruchcie słyszę tylko kaznodzieję, podchodzę bliżej. Moje przekonanie, że to Ksiądz Zdzisław mówi kazanie teraz przelewa się na całe prezbiterium. W jego słowach jest wszystko to, czego oczekiwałem po wystąpieniu w dniu dzisiejszym. Jest przykład, nabożność, konkretność, ludzka solidarność i wiara ostatnia w prawdę życia. Dźwięk tych słów wywoływał we mnie radosne uczucia. Widziałem przed sobą szczerość tak jasną, jak źrenice mówcy. Całe jego ciało otwierało się na słowo Chrystusa. Z jego uroczyście błyszczących oczu spłynęły nieme łzy śmiejące się na wietrze wirującym w kątach salonu. Każdy wers był drogą, która wzywała jego duszę. Uśmiech rozjaśnił mu twarz. Wołała go boska dobroć. Konary figowca, prąd rzeki, morską bryzę, Emilię, dziecko, które będzie z nią miał, gwiazdy w kosmosie, latawce na niebie, smutny śpiew cykad, wszystko, wszystko stworzył Bóg. Na zewnątrz słońce eksplodowało na rogach ząbkowickich ulic i wszystko było jakieś inne. Przyjąć Jezusa to jakby narodzić się ponownie w tym samym życiu. Jego cel to być teraz szczęśliwym, by móc zmieniać świat zgodnie z naukami Pana. Cud nawrócenia odmienił całą jego fizjonomię. We wszystkim czuł pokój. Doznanie szczęścia, które nawiedziło Emilię, również było czyste i nieskalane. Przyszłość nastała, by zamieszkać w jego piersi…Po Mszy świętej jako goście zaproszeni zostaliśmy do „Remizy” na skromne przyjęcie. Niestety Księdza Zdzisława nie widać. Ktoś zauważył więc: –„Jak gość może tak się zmyć i nawet nie pożegnać się z kolegami? Zawsze uważałem, że był z lekka stuknięty, kapujesz? Nic mu nie pasowało, zawsze musiał z czymś wyjechać w połowie zabawy, wszystkiego się bał…”.cdn

Leave a comment