moje życie 113

Nazajutrz pamiętam wybraliśmy się we trzech do Rząśni w powiecie pajęczańskim. Obejrzeliśmy kościół ks. Rocha Nieszporskiego. Po przejściu przez bramę mogliśmy ujrzeć okazałą Plebanię, która jest dziełem jednego z tutejszych proboszczów. Sama Plebania zdaje się pamiętać czas kiedy rezydował w Polszcze sam Napoleon Bonaparte. Jeszcze dzisiaj mam w uszach słowa przewodniczek. „Zbudowano ten dwór przed stu laty, w stylu, który nazywa się klasycystycznym. Historyk sztuki zrobiłby następujący opis: dwór jest murowany, położony w głębi dużego parku w stylu angielskim. Park bardzo zaniedbany. Budynek piętrowy, postawiony na planie prostokąta z półkolistym ryzalitem od ogrodu. Układ wnętrza dwutraktowy, na osi sień i owalny salon. Na zewnątrz kondygnacje są oddzielone gzymsem kordonowym, pod okapem znajduje się gzyms na kroksztynach. Na osi fasady widać joński portyk kolumnowy, zwieńczony trójkątnym szczytem. Dach czterospadowy. Pod trzema środkowymi oknami pierwszego piętra biegnie malowany fryz przedstawiający gryfy z wazami. W klatce schodowej kolumnada z romantycznym pejzażem, na suficie piętra putti w chmurach. W salonie owalnym plafon z Cererą w ramie z rocaille’ami. W pokoju przylegającym do salonu malowane supraporty z wazami i kwiatami, owocami i liśćmi akantu. Na piętrze w bibliotece owalny plafon, przedstawiający Zeusa na Olimpie, w ramie o dekoracji pompejańskiej. Większość pomieszczeń ma dębową boazerię, biblioteka i sala balowa całe są wyłożone dębowym drewnem. Lecz nam potrzebny będzie inny opis. Pod portykiem z jońskimi kolumnami wchodziło się do wielkiej, mrocznej sieni, z ogromną latarnią żelazną zawieszoną na ciężkim łańcuchu. W sieni znajdował się czarny stół i dwie długie ławy. Po lewej ręce, w pobliżu frontowego wejścia wąski korytarzyk prowadził do kuchni, po drodze mijało się troje drzwi wiodących do pokojów: zielonego, żółtego i czerwonego. W głębi klatki schodowej były schody na piętro oraz wejście do owalnego salonu. Po prawej stronie na parterze znajdowała się duża sala balowa ze wspaniałym klasycystycznym kominkiem. Na piętrze po lewej stronie mieściła się biblioteka z kominkiem i dwa pokoje: dawny gabinet pana dworu i jego sypialnia. Po prawej zaś stronie, nad salą balową, było pięć niedużych pokojów, dwa z nich w amfiladzie, a trzy z samodzielnym wejściem, z głównego korytarza i małego korytarzyka…”
Gdy wracaliśmy z dalekiej podróży wóz zatrzymał się na Podzamczu niedaleko Ogrodzieńca. Weszliśmy na zamkowe wzgórze. Powtarzałem sobie w pamięci daty z historii tego miejsca. Pierwsze umocnienia stanęły tu za panowania Bolesława Krzywoustego i przetrwały do 1241 roku, kiedy to najazd tatarski zrównał je z ziemią. Na ich miejscu w połowie XIV wieku zbudowano zamek gotycki – siedzibę rodu rycerskiego Sulimczyków. Warownia była doskonale wkomponowana w teren: z trzech stron osłaniały ją wysokie skały, a obwód zamykał kamienny mur, wjazd prowadził wąską szczeliną między skałami. XVI-wieczna przebudowa, gdy właścicielami zostali krakowscy Bonerowie, przekształciła zamek w renesansową rezydencję. Warownia składała się z rozbudowanego, trzywieżowego zamku górnego oraz obszernego przedzamcza. Następnie zamek przechodził w ręce Ligęzów oraz Firlejów. W 1655 roku podczas potopu szwedzkiego zamek został zdobyty przez wojska szwedzkie, które stacjonowały w nim prawie dwa lata, rujnując znaczną część zabudowań. W 1702 roku również nie oparto się szwedzkiemu szturmowi. Pożar strawił wówczas ponad połowę zamku. Praktycznie nie podjęto już jego odbudowy. Ostatni mieszkańcy opuścili zrujnowaną warownię około 1810 roku. Po II wojnie światowej postanowiono zadbać o zachowanie zamku w formie trwałej ruiny. Prace konserwatorskie przeprowadzono w latach 1949-1973, a ich efekty możemy podziwiać do dziś. Zdaniem niektórych badaczy zjawisk paranormalnych Zamek Ogrodzieniec jest miejscem nawiedzonym, gnieżdżą się tu siły mroczne i potężne. Oto czarny pies pojawia się niekiedy nocami, biegnąc po murach i wokoło ruin zamku. Wedle relacji osób, które miały okazję widzieć owo widmo, jest to czarny pies, wielkością znacznie przekraczający psa, nawet bardzo dużego, jego oczy płoną, a biegnąc ciągnie za sobą ciężki łańcuch. Zjawa ma ponoć być duszą kasztelana krakowskiego Stanisława Warszyckiego.
Nic się nie zmieniło, zupełnie jakby wyszedł stąd wczoraj: okrągły pokój, miedziane naczynia, drewniane krzesła o siedzeniach z plecionej słomy, po kątach nieliczni, znani klienci pijący herbatę i ubijający interesy. Spoza drzwi i wielkiego okna widać bezkresną pustkę. Mrok jest gęsty, nierozjaśniony żadnym promykiem, panuje przeraźliwa cisza – jeśli pominąć urywane śmiechy dobiegające z zewnątrz. Suchy, rześki prąd powietrza między oknem a drzwiami jest silny i czysty jak pustynia…Weszliśmy do kawiarenki na dziedzińcu zamkowym. Piotr wziął od chłopca kubek herbaty i podniósł do ust. – Jak robota? – spytał, pochylając się ku Tarzanowi. Ten z niesmakiem wydął dolną wargę: – Coraz rzadziej spotyka się ludzi, na których można polegać. – Złych nie sieją, sami się rodzą. – Durni, niczym urzędnicy państwowi. Piotr prychnął pogardliwie…Piotr z zadowoleniem dopił herbatę. Wyprostował swą niewysoką, ale muskularną, szczupłą postać i podszedł do okna. Wiatr wydymał poły marynarki jak żagle. Spojrzenie Piotra pobiegło w pustkę, która rozpostarła się nad ziemią, pogrążoną w absolutnej ciemności. Gwiazdy na czystym niebie wyglądały jak ziarenka piasku, a kawiarnia przypominała wyspy na oceanie albo samolot na tle chmur. U podnóża wzniesienia, na którym ją zbudowano, ogniki papierosów ćmionych przez siedzących w mroku amatorów świeżego powietrza poruszały się jak spadające gwiazdki. Na zachodzie, ponad horyzontem, widać było dalekie świetliki tutejszych zieleńszych pól. Ich oddalenie pozwalało odczuć, jak bardzo ta kawiarnia wysunięta jest w głąb pustyni ludzkiej. Zamyśliłem się, chyba od tej chwili ta pustynia stanie się świadkiem twojej zręczności…Piotr z kolei wychyliwszy się z okna, słyszał głosy ludzi, którzy porozsiadali się dookoła wzniesienia szukając odpoczynku na tej pustyni. Chłopiec schodził właśnie do nich…Przerywana śmiechem rozmowa toczyła się żywo. Jakiś młody człowiek, w którego głosie pobrzmiewało zadowolenie, rzekł: – Pokażcie mi przynajmniej jedno naprawdę spokojne miejsce na ziemi…
Nie ma nic bardziej okrutnego niż nieodwzajemniona miłość. Na zamku byliśmy świadkami jedynego przedstawienia z epoki szwedzkiej. Nad zamkiem latały ptaki, które wcielały się w role z sprzed lat. Warszyckiego grał Piotr. Zacisnął zęby i pomacał ukryty w kieszeni rewolwer. Barbara, córka Warszyckiego, niczym Biała dama ukazała się w drzwiach nieprzygotowana na czekającą ją niespodziankę; ujrzawszy go, zatrzymała się w miejscu oniemiała z wrażenia. Popatrzył na nią przeciągle i uśmiechnął się. Wyglądała na szczuplejszą niż dawniej, jej twarz ginęła zupełnie pod warstwą tłustego pudru. Była podniecająca w białej sukience, która z krzyczącą bezwstydnością przylegała do jej ciała, odsłaniając ramiona i łydki. Krótkie włosy Barbary potargał wiatr. Podbiegła ku niemu i ich ręce spotkały się. – Bogu dzięki, żeś zdrów i cały…Smutne spojrzenie Barbary było dowodem jej porażki, ale tylko…Piotr potrafił to wyczytać. Wszyscy jesteśmy łobuzami — kontynuował. — Nie mamy pojęcia o moralności. Prześladuje nas okropny demon o nazwie „odpowiedzialność”. Wszyscy jesteście łobuzami na miarę tej epoki! Szukacie schronienia w haszyszu i w fałszywych rojeniach…Starał się nie patrzeć w kierunku Barbary, a rozbawione diabły chichotały w jego duszy…Teraz zwrócił się do nas: -Uciekasz przed nałogiem i absolutem. Prześladuje cię świadomość własnej miernoty…
Komary pojęły w końcu sekret ich zgubnej fascynacji światłem lampy…Słychać było bulgotanie wody w kotłach, połyskującej w świetle księżyca. Pojawił się Warszycki o jakim chcieliby śpiewać trubadurzy: szlachetny, śmiały, przystojny, dobrotliwy dla dzieci i szarmancki wobec kobiet, a do tego obdarzony pięknym głosem. Przyjmuje w komnacie króla Jana Kazimierza i królową Marię Ludwikę…Barbara, której chwilowo odebrało mowę, pokręciła tylko głową. Anastazja zsunęła jedwab sukni z jej ramion. Przeciągała czubkami palców po plecach młodszej kobiety, przyprawiając ją o dreszcze i gęsią skórkę. Część umysłu Barbary przerażona była intymnością tego dotyku, część buntowała się przeciw niemu. Mimo to pozostała nieruchoma, choć jej lewa ręka sięgnęła między uda…Srebrne łańcuszki złożone z setek maleńkich, perfekcyjnie ukształtowanych ogniw, zaszeleściły na jej nadgarstku. Spojrzała w okno i ogarnęła gestem ogród i budynek. Zarazem zdawała się myśleć…Niestety, może to jest pożyteczny władca dla państwa, dla senatu, ale nie jest to najlepszy kasztelan dla nas i ludu. Następnie Stella, o czterdzieści lat młodsza żona Warszyckiego szła przed Piotrem z lampą. Po kilku sekundach znaleźli się w pokoju. Piotr teraz był mężczyzną wysokim, barczystym, tęgim, z potężnym brzuchem, który opinała elegancka i wygodna bluzka i kaftan świadczące o dobrym smaku, dostatku, a nawet luksusie. Czarne włosy w nadzwyczajnym porządku ułożone po obu stronach przedziałka, pierścień z ogromnym brylantem i złoty zegarek były tego potwierdzeniem. Twarz miał pociągłą, skórę jędrną, elastyczną, rysy wyraźne, zdecydowane. Była to piękna twarz, mówiąca o silnej osobowości. Oczy miał duże, niebieskie, wielki, dumnie sterczący nos współgrający wielkością z resztą twarzy, duże usta o pełnych wargach, wspaniałe, gęste wąsy z końcami zawiniętymi dokładnie tyle, ile trzeba…Stella wyszła na kilka minut z pokoju i wróciła z miednicą i dzbankiem. Miednicę postawiła u stóp mężczyzny, a sama, w pełnej gotowości, stanęła obok z dzbankiem; Piotr, nie wstając, wyprostował się, wyciągnął ręce, a ona polała na nie wodę. W ten sposób umył ręce i twarz, przetarł mokrymi rękami włosy i długo płukał usta, potem wziął ręcznik i wycierał nim twarz, włosy i ręce, Stella zaś zabrała miednicę i wyniosła ją do sieni. Była to jej ostatnia usługa w ciągu dnia w tym wielkim domu, obowiązek, który wykonywała już od ćwierć wieku zawsze z ochotą, nawet z entuzjazmem i radością, nigdy zmęczona czy zniechęcona. Jak podaje legenda zresztą z takim samym entuzjazmem przystępowała do innych domowych obowiązków, krzątała się od wschodu do zachodu słońca i z tego też powodu sąsiadki nadały jej imię Pszczółka. „Teraz wróciła do pokoju, zamknęła drzwi, wyciągnęła spod łóżka małą matę, położyła ją przed kanapą i usiadła na niej po turecku, jako że nie wypadało jej usiąść obok męża. Minął ja kiś czas, a ona siedziała, milcząc. Nigdy nie zaczynała mówić, dopóki jej nie zachęcił; Piotr opadł plecami na oparcie kanapy, zmęczony po długiej wieczornej hulance. Powieki mu ciążyły, kąciki oczu były zaczerwienione z przepicia, dyszał ciężko pijanym oddechem. Pił wino co wieczór, często w nadmiernej ilości, aż do upicia się, przywykł do tego, jednak nigdy nie zdecydował się wrócić do domu, dopóki nie osłabło działanie alkoholu i nie wróciło panowanie nad sobą, dbał bowiem o swój autorytet i wygląd w oczach domowników…Hulanka bowiem nie kończyła się wraz z powrotem do domu, ale kontynuowała żywot w jego wspomnieniach i w jego sercu, które nieopisana siła namiętności ciągnęła do uciech życia. Ciągle miał przed oczyma dobrane towarzystwo…Duszę przepełniała radość, ciało tańczyło, poruszały się ręce i głowa, zmysły szalały…Wystarczyło, żeby ze strzępka mi wspomnień przypłynęła jedna z tych piosenek, by wpadał w upojenie, poruszał rytmicznie głową, strzelał palcami, a twarz rozjaśniał mu uśmiech radości i rozkoszy; śpiewał, nucił, nawet kiedy był sam.”cdn.

Leave a comment