Opowieści cz.7

IX
Kiedy zawiadowca stacji wyekspediowawszy pociąg towarowy wracał na tak zwaną salę klasy drugiej, aby połączyć się z towarzystwem, które przed trzema kwadransami opuścił, i otwarł drzwi wchodowe, z peronu wprost do owej klasy wiodące, oczom jego przedstawił się widok dosyć niezwykły. Zgromadzeni dokoła stołu przedstawiciele pewnego odłamu inteligencji miasta powiatowego tworzyli niby jedno ciało, wywijające mnóstwem rąk i nóg, chwiejące się na krzesełkach w najrozmaitsze strony i wrzeszczące dziwnymi głosami. Dwaj urzędnicy powiatowi, wtłoczeni na małą kanapę i zasunięci stołem, trzymali się nawzajem za guziki od tużurków i co chwila ośliniali w czułym pocałunku. Geometra/drugiej klasy/, z pięścią i oczyma wzniesionymi w kierunku sufitu, oświadczał wniebogłosy, że nie pozwoli, aby mu ktokolwiek, kiedykolwiek, jakimkolwiek sposobem lub uczynkiem ubliżał- chociaż nikt mu nie ubliżył ani przed obecnym posiedzeniem, ani podczas jego trwania. Młody doktor miejscowy, czarny i chudy jak sztalugi Żydek, w niebieskich binoklach- zwany złośliwie przez bogobojne stare panny ‘kościotrupem z bakami’- pluł bez skrupułu na środek stołu w kufle piwa i na kamizelki sąsiadów, mrucząc od czasu do czasu, że będzie pluł i nikt nie może go zmusić do odmówienia sobie tej przyjemności. Ryżawy telegrafista wymiotował melancholijnie na kolano inżyniera powiatowego, który przyglądał się temu procesowi z wyrazem niekłamanej życzliwości. Podtatusiały ‘pan profesor’, pełniący obowiązki filozofa i ateusza powiatowego, pukając palcem w plecy chorego telegrafisty perorował coś na temat ‘konwersji pożyczki’ głosem przerywanym przez czkawkę w sposób tak szczególny, że monolog jego sprawiał literalnie wrażenie gdakania kury chorej na pypcia. Wykwintny w manierach i doborze koloru skarpetek tłumacz sądu pokoju zrywał się co chwila od stołu, klękał i składając uroczyście dwa palce w resztkach sosu na półmisku, przysięgał komuś, że go nie opuści aż do śmierci..
Stosunkowo najtrzeźwiejszy z całego tego grona pan Artek Korczagin,teraz zrujnowany obywatel, obecnie posiadający dom i kilkanaście morgów gruntu tuż pod miastem, “szlachcic” kolosalnych rozmiarów, w butach z cholewami po same pachwiny- nie tyle śmiał się, ile rżał, patrząc na scenę, jaka miała miejsce w ciemnym kącie sali obok pieca. Młody student uniwersytetu Adam Warto- siedział tam na ziemi przed skurczonym kelnerem stacyjnym i wydzierał mu rękę, którą ten, płacząc rzewnie, chopwał do kieszeni. Rzecz tak się miała: Warto zażądał od kelnera zapałki, w zamian za której szybkie udzielenie ofiarował czterdzieści kopiejek. Wzruszony kelner pocałował hojnego studenta w rękę. A potem zaczęli się nawzajem całować. Zawiadowca stacji przyłączył się czynnie do towarzystwa i właśnie sama pani bufetowa krzątać się zaczęła dokoła jego osoby, odkorkowując butelki. Wtem zawołał student:
-Panowie- i wskazał na doktora-ten oto obywatel na własne uszy słyszał, jak ksiądz Piwko z ambony mówił, że wszyscy ludzie równi są na tym padole płaczu. Proponuję, abyśmy księdza Piwkę podnieśli na naszych barkach. Wszyscy zaczęli z miejsc swych powstawać, aby iść po owego księdza Piwkę. Wówczas Korczagin chwycił wpół studenta, nałożył mu pierwszy, jaki był pod ręką, kapelusz na głowę, wyprowadził go z sali i kazał posługaczowi przywołać dorożkę. Za każdym uderzeniem kół bryczki o kamienie i wyboje drogi głowy ich uderzały się znienacka i rozbiegały się w różne strony. Jechali już do Korczaginów, jak poczęli uprzejmie się przepraszać, równocześnie zdejmując cudze kapelusze i wpatrując się w siebie nawzajem uparcie.
Nazajutrz Adam zajął się w domu Korczaginów lekturą jedynej książki, której pod tytuł brzmiał: Wincenty Pallotti kroczył niezwykłymi drogami, którymi jeszcze dzisiaj warto chodzić. I wyczytał w niej słowa, które zapamiętał na całe życie. Żył w Rzymie w pierwszej połowie XIX wieku. Był zwyczajnym, pełnym gorliwości apostolskiej kapłanem, mężem wielkich pragnień i mistykiem zatopionym w Bogu. Św. W. Pallotti pozostaje nie tylko świętym, ale “świętym na czasie”, gdyż pragnienia jego stały się bardziej zrozumiałe, a jego świętość- bardzie pociągająca i godna naśladowania. Wyzwolił się z szablonów swojej epoki i wszedł w nadchodzące stulecie ze swymi nowymi myślami, wielkimi pragnieniami i ideałami, ogarniał wszystko; marzy on o Kościele bez widzów. Wszyscy razem marzymy-pomyślał Adam. Prymicje /1818 r./ zapaliły w nim wewnętrzny ogień. Przez dziesięć lat był korepetytorem z dogmatyki na Papieskim Uniwersytecie ‘La Sapienza’. W r. 1821 otrzymał prawo spowiadania wszystkich. W r.1825 jest już kierownikiem duchowym Rzymskiego Seminarium Duchownego. W Rzymie istniało wówczas wiele oratoriów wieczorowych, św. Wincenty prowadził Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej przez piętnaście lat. Św. Wincenty uważał się za ‘nicość grzechu’- mawiał- “jestem przepaścią dziwaczności, szaleństwa i głupoty”. Od r.1835 był rektorem kościoła neapolitańczyków pod wezwaniem Ducha świętego. Niezmordowany ratował w r.1837 biednych w czasie epidemii cholery;podjął pracę duszpasterską w wojskowym szpitalu Cento Preti. W r.1846 władze kościelne zaproponowały mu mały kościół San Salvatore in Onda wraz z przylegającym klasztorem frańciszkańskim. I tenże zwiastun przyszłości zapukał do sumienia świeckich, jak puka się do drzwi. Wincenty Pallotti jest dziś jeszcze bardziej aktualny niż kiedykolwiek. Zachwyca przyjęciem wielkiego planu zbawienia świata, który nakreślił Bóg. I pozostaje jako wielkie żniwo, kiedy zbierze się razem wszelkie dobro człowieka…
Wieczorem, Adam podziękował Korczaginom za klimat braterskiej pogody, jakim tu mógł oddychać i odjechał.

X
Czas prowadzi nas zawsze tam,gdzie nie chcemy iść. I często już zabiła nas siła ciążenia codzienna. Dlaczego dzieje się tak, że z chwilą, kiedy jakaś ludzka istota okaże, że trochę lub bardzo potrzebuje inne, ta oddala się od niej? W strukturze rzucenia i projektu tkwi z istoty nie-ważność. Jest ona podstawą możliwości nieważności niewłaściwego jestestwa w upadaniu, którym ono zawsze już faktycznie jest. Chcielibyśmy jeszcze tutaj rozjaśniać tę nieważność. Jeśli jesteśmy winni, to równocześnie jesteśmy dłużni względem współczesności i wieczności zarazem. Pozwanie ku byciu winnym oznacza wówczas przyzwanie ku możności bycia. Filozofowie pisali o czasie, że jest abstrakcyjną wzajemną zewnętrznością; a o przestrzeni czyli jedynej punktualności, swoistej negacji negacji, jako o niezapośredniczonej obojętności bycia-na-zewnątrrz-siebie przyrody. Czas Kościoła i bieżąca granica wszechświata jest świadectwem, że Bóg nas kocha…Nie można iść w górę, trzeba tam zostać wciągniętym. Z drugiej strony doświadczamy miłości bez względu na osobiste otwarcie. Dwie rzeczy są czymś danym z zewnątrz: konieczność i dobro. I dane są nam razem. Święci zaś twierdzą więcej: wizje, objawienia i wszystko, co w tym rodzaju można pomyśleć, nie są warte jednego aktu pokory. Alfred odczuł więc, że ktoś mu krzyż ogromny ustawił, doświadczył tego, że nim wrócił był Jezus, mimo to starał się patrzeć na świat swymi małymi oczami, za wielkimi na rozpacz. Z dnia na dzień stawał się był świadomy: nikt duszy nie usłyszy, choć ta woła, patrzy. Owa tajemnica zaowocowała w nim spichlerzem późnego żniwa. Spokojny i milczący zazwyczaj Korczagin mówił gorąco i ostro. Nie słyszał był słów Artura: Wzgardzony jesteś ogromnie. A pycha serca twego zwiodła ciebie, który mieszkasz w jaskiniach skalnych, który na wysokości założyłeś swoją siedzibę, który mówisz w swym sercu:’któż mię strąci na ziemię’? . Choćbyś wzniósł się jak orzeł, i choćbyś nawet między gwiazdami założył swoje gniazdo- stamtąd Ja strącę ciebie-wyrocznia Pana” /Ab 2-4/. Natomiast jakby odpowiadał sobie: “I wkroczą ocaleni na górę Syjon, aby sądzić górę Ezawa. I będzie dla Pana królestwo!” /Abdiasza 21/. Otwierał się był na obfitość dóbr w przyszłości, wdzięczny codzienności. Pragnę-mawiał- opreć swoje pożycie z Talą na zasadach równości…Więc wszystko jest zrozumiale! Dni mijały…

Był to wieczór wspominek i czytania urywków z najbardziej wzruszających książek…przyniosły/Katiusza i Wołyncewa/harmonię i pokój wypełnił się pohukiwaniem głębokich basów i srebnym podźwiękiem wiolinu.Tego wieczora Pawka grał wyjątkowo dobrze, a gdy Pankratow ruszył w tan,budząc podziw wszystkich, Pawka zapomniał się i harmonia zatracając nowy styl, zaczęła ogniście rżnąć:..Harmonia wygrywała pieśń o przeszłości, o płomiennych latach i o dzisiejszej przyjaźni, o walce i o radości.Lecz gdy akordeon przeszedł w ręce Wołyncewa i ślusarz wrzasnął siarczyste ‘Jabłuszko’, w zawrotny tan ruszył nie kto inny;lecz sam elektryk.Korczagin, po raz trzeci i ostatni w swoim życiu tańczył wariackiego ‘hopaka’.
Dwieście-trzysta domków niedorzecznie rozstawionych,gdzie popadło jakby przeżywało tę samą tajemnicę.W żydowskiej dzielnicy po drodze do rzeźni stała stara synagoga…Widocznie coś bardzo złego zaszło w tym roku-pomyślał Alfred-skoro nawet tutaj na takim odludziu młodzież patrzy na rabina bez należnego szacunku…
Pociąg wrócił późną jesienią do rodzinnych warsztatów.Korczagin tak uderzył konia, że ten od razu puścił się cwałem.

W tym roku uroczystości październikowe odbyły się na granicy w niezwykle podniosłym nastroju. Korczagina wybrano przewodniczącym komisji paźdz. w pogranicznych wioskach…W deszczową jesienną noc,gdy listopad miał się już ku końcowi, bandyta Antoniuk i owych siedmiu,co z nim byli,przestali znaczyć krwawymi śladami drogę. Wilcze to plemię wpadło w potrzask na weselu bogatego kolonisty w Majdanie-Willi. Przyłapali ich tam komunardzi chrolińscy. Batalion Korczagina otrzymawszy po manewrach doskonałą ocenę odszedł do Beresdowa, a Korczagin pozostał na dwa dni u matki zupełnie wyczerpany fizycznie. Koń stał u Artura.Alfred spał dwa dni po dwanaście godzin, a trzeciego dnia odwiedził Artka w remizie. Od tego zakopconego budynku tchnęło rodzimym zapachem. Chciwie wciągnął nosem węglowy dym.Poczuł znów nieodparty pociąg do tego,co znane mu było od dzieciństwa,. wśród czego wyrósł i z czym się spokrewnił.Wydało mu się, że odchodząc stamtąd stracił coś bardzo drogiego. Ile to już miesięcy nie słyszał wycia parowozów? Jak marynarza wzrusza turkusowy błękit bezbrzeży za każdym razem,gdy po długiej rozłące wraca na morze, tak samo palacza i montera przywoływał teraz ku sobie rodzimy żywioł. Długo nie mógł w sobie zwalczyć tego uczucia. Niewiele rozmawiał z bratem.Zauważył na czole Artka nową fałdę. Artur pracował przy ruchomym palenisku. Ma już drugie dziecko. Jak widać ciężkie jest jego życie. Artur tego nie mówi, lecz i tak jest to widoczne.Popracowali razem godzinę czy dwie.Rozstali się.Na przejeździe Alfred zatrzymał konia i długo spoglądał na dworzec,po czym smagnął wronego i ruszył z kopyta leśną drogą…
Korczagin żegnał się z rejonem.
Na razie występowała wyłącznie młodzież…’jakże oni wyrośli w ciągu tych lat!’…Precz z odszczepieńcami!Dość!Wystarczy już tego błota!
Wystąpił w końcu Ignacy:Towarzysze!Od dziewięciu dni słuchamy wystąpień opozycjonistów…Trzeba, by młodzież znała historię walki Trockiego…Nie pozwolimy burzyć jedności naszej wielkiej partii.

Rok tysiąc dziewięćset dwudziesty czwarty upamiętnił się wkraczając do historii lodowatym, siarczystym mrozem…Na kolei południowo-zachodniej śnieg zasypał tory. Ludzie walczyli z rozbestwionym żywiołem. Stalowe śmigła pługów śnieżnych wrzynały się w góry śniegowe,torując drogę pociągom. Rozeszła się wieść:Lenin umarł…Prosimy więc przeegzaminować nas na dzisiejszym zebraniu i przyjąć do partii Lenina.
Każdy na sali rozumiał, że dzieje się coś niezwykłego. Tam, gdzie dopiero co stał maszynista, ładował się już Artur.Ślusarz nie wiedział,gdzie podziać długie ręce i ściskał kurczowo czapkę z nausznikami. Jego barani półkożuszek o wytartych wyłogach jest rozchylony,a kołnierz szarej bluzy żołnierskiej,akuratnie zapięty na dwa miedziane guziki, przydaje postaci ślusarza świątecznej schludności. Artur obrocił się twarzą w stronę sali i w przelocie zauważył znajomą kobiecą twarz:Halina,córka kamieniarza siedziała wśród swoich koleżanek z pracowni krawieckiej. Uśmiechnęła się doń; w uśmiechu jej była aprobata i jeszcze coś niedopowiedzianego,ukrytego w kącikach ust.
-Opowiedz swoją biografię,Arturze!-usłyszał ślusarz głos przewodniczącego. Z trudem zaczynał swą opowieść Korczagin-starszy;nie przywykł do wygłaszania mów na wielkich zebraniach.Dopiero teraz poczuł, że nie będzie w stanie podzielić się tym wszystkim,co przyniosło mu życie. Z wysiłkiem dobierał słów,a wzruszenie przeszkadzało mu mówić. Nigdy nie doświadczał jeszcze czegoś podobnego. Wyraźnie zdawał sobie sprawę, że w życiu jego następuje gwałtowny przełom i że jest to jego ostatni krok ku temu,co wniesie ciepło i sens do jego zaśniedziałego i surowego istnienia.
-Miała nas matka czworo-zaczął Artek. Na sali cicho.Sześćset osób uważnie słucha wysokiego majstra o orlim nosie i oczach ukrytych pod czarną frędzlą brwi.
-Matka kucharzyła w pańskich domach. Ojca mało pamiętam,żył z matką w niezgodzie./wlewał w gardło więcej niż należało/.Mieszkaliśmy z matką. Trudno było jej wyżywić tyle gęb. Państwo płacili jej po sześćset złotych na miesiąc, harowała od świtu do nocy. Miałem szczęście chodzić cztery zimy do początkowej szkoły z jednej strony kolei i cztery zimy z drugiej strony, nauczono mnie czytać i pisać, a gdy szło mi na piętnasty rok, matka nie miała innego wyjścia,jak oddać mnie do warsztatu ślusarskiego na terminatora. Bez wynagrodzenia, na cztery lata…Byłem u tego Niemca trzy lata. Rzemiosła mnie uczono, lecz ganiano w gospodarskich sprawach i po wódkę….Każdy usilował mnie kopnąć.,czymś majstrowej nie wygodzę,trzaśnie mnie raz i drugi w mordę. Wyrwiesz się stamtąd na ulicę,ale nie masz dokąd pójść,ani przed kim się użalić. Do matki czterdzieści wiorstw,ale i u niej nie znajdziesz schronienia…W warsztacie nielepiej. Wszystkim rządził tam brat gospodarza.Gad ten lubił żarty sobie ze mnie stroić….Dłużej nie mogłem wytrzymać tej harówki i uciekłem do matki.A ta nie miała gdzie podziać. Zawiozła mnie z powrotem do Niemca,a gdy wiozła,płakała. Trzeciego roku zaczęli mi coś niecoś pokazywać ze ślusarstwa.,lecz mordobicie trwało nadal.Znów uciekłem i ruszyłem do Starokonstantynowa.W mieście tym nająłem się do pracy w wędliniarni i zmarnowałem przy myciu kiszek z górą półtora roku. Właściciel przegrał warsztat, nie zapłacił nam ani grosza za cztery miesiące i zwial. W ten sposób wydostałem się z tej nory.Wsiadłem do pociągu,wylazłem w Żmerince i poszedłem na poszukiwanie pracy.

Leave a comment