Opowieści cz.5

Jeszcze nie powiedzieliśmy,że to kijowskie osiedle,w którym mieszkali Korczaginowie nazywa się Szepietówka. Ma ono jezioro w dole. Jest to ulubiony zakątek Toni, którą Pawka poznał niedawno. Pewnego upalnego dnia Alfred tam też ją zastał.
-Przestraszyłem panią,co? Nie wiedziałem, że pani tu jest,trafiłem tu niechcący.-I rzekłszy to Alfred chwycił się ręką za występ skalny.
-Pan wcale mi nie przeszkadza.Jeśli macie ochotę,możemy nawet porozmawiać. Alfred ze zdumieniem patrzał na Tonię. Lecz o czym właściwie będziemy rozmawiać? Tonia uśmiechnęła się.
-Czegóż więc pan stoi? Może pan usiąść ,ot tutaj- i wskazała mu kamień.-Niech mi pan powie,jak się pan nazywa.
-Alfred Korczagin.
-A mnie na imię Tonia.Ot,i zawarliśmy znajomość. Alfred z zażenowaniem miętosił cyklistówkę.
-Więc pan nazywa się Alfred? Fredziu, tak właśnie będę pana nazywać
-Niech mi pan powie,gdzie się pan nauczył tak po mistrzowsku bić?-niespodzianie zapytała Tonia…Niech mi pan powie,dlaczego przestał pan się uczyć?-pytała Tonia.
-Wylali mnie ze szkoły.
-Za co?- Nasypałem prefektowi do ciasta machory,więc mnie wylano.Prefekt był zły,żyć mi nie dawał.-I Alfred opowiedział jej o wszystkim…Przecież czas mi już iść do pracy.-Do widzenia ,panienko,teraz muszę gnać całą parą do miasta. Tonia szybko wstała i włożyła żakiet.-Pobiegniemy razem na prześcigi-dodała Tonia.

Odtąd Alfred prowadził podwójne życie. Często był w domu sam. Matka wyjechała a to do starszej córki, której mąż pracował jako maszynista w cukrowni, Artur zaś pracował jako kowal w sąsiedniej wiosce zarabiając młotem na chleb. W tym czasie Alfred nie raz był w areszcie. Pewnego majowego dnia przesadziwszy siódmy parkan Korczagin zatrzymał się. Nie miał już sił biec dalej…Po chwili zawrócił w stronę parkanu, lecz bylo już za późno:za plecami usłyszał wściekłe szcvzekanie. Pierwszy atak został odparty jednym kopniakiem. Lecz pies przygotowywał się do następnego.Kto wie, czym skończyłaby się ta walka, gdyby znajomy Alfredowi, dźwięczny głos nie zawołał nagle:
-Trezor,leżeć! Ścieżką biegła Tonia…Chwilę patrzyła na niego i czując przypływ współczucia,gorącej tkliwości,trwogi i radości,ściskała mu ręce: Fredziu miły, miły mój, drogi mój,dobry…Kocham cię…Słyszysz?…Ty uparte moje chłopaczysko…Nie puszczę cię za nic w świecie. Na drugi dzień w domu Toni Artur stanął we drzwiach. Ręce Artura tak mocno porwały Alfreda w objęcia,że aż zatrzeszczały mu kości.-Braciszku kochany!
Powzięto decyzję:Alfred wyjedzie nazajutrz. Artur umieści go na parowozie. Artur tak zazwyczaj surowy,stracił tym razem równowagę ducha,znękany niepokojem o brata, o którego losie nic nie wiedział.Teraz był ogromnie szczęśliwy. -A więc o piątej z rana…pożegnał się i odszedł.

W domu cisza.Żadne z dwojga młodych nie myśli o śnie:za sześć godzin będą musieli się rozstać…Cóż może być milszego od rąk ukochanej, które oplotły się wokół szyi, i od pocałunku tak palącego jak elektryczny prąd. W ciągu całej ich przyjaźni jest to drugi pocałunek. Nikt prócz matki nie pieścił jeszcze Alfreda,lecz za to wiele bito. I tym mocniej odczuwał tę pieszczotę. Czuje zapach jej włosów i wydaje mu się, że widzi jej oczy.
-Tak cię kocham,Toniu.Nie mogę nawet wyrazić ci tego, nie umiem. Gdy skończy się ta cała zawierucha, na pewno zostanę monterem. Jeżeli się mnie nie wyprzesz,jeśli istotnie myślisz o mnie poważnie,a nie traktujesz mnie jak igraszkę, będę dla ciebie dobrym mężem. Nigdy nie będę cię bił, niech skonam, jeśli cię kiedykolwiek skrzywdzę. Bojąc się zasnąć w objęciach rozeszli się. Nie chcieli zresztą,by ujrzała ich matka i pomyślała coś złego. Gdy po solennej obietnicy, że nigdy o sobie nie zapomną, zasnęli, wstawał już świt.

VI
Nim wybuchły zamieszki,Artek niepokoił się, czy aby nie byl zbyt surowy i czy nie zniechęcił brata. Przybycie czerwonych nie zaskoczyło Artka. Pewnego wieczora szybciej niż zwykle zatupotały pod oknem buty Artura, który pchnąwszy drzwi zawołał jeszcze na progu:-Są wiadomości od Alfreda!
” Drogi braciszku ,Artku-pisał Alfred-Donoszę ci, kochany bracie, że żyję, aczkolwiek niezupełnie jestem zdrów. Kula ugodziła mnie w biodro, lecz wracam do zdrowia. Doktor mowi, że kość nie jest uszkodzona. Nie lękaj się o mnie, wszystko minie. Być może,dostanę urlop, to przyjadę po wypisaniu się ze szpitala. Do matki nie dotarłem, a tak się stało, że jestem teraz czerwonoarmistą brygady kawaleryjskiej imienia towarzysza Kotowskiego, znanego wam niewątpliwie ze swego bohaterstwa. Takich ludzi jeszcze nie widziałem i do kombriga/dowódcy brygady/ mam wielki szacunek. Czy przyjechała nasza mamusia? Jeżeli jest w domu, oddaj jej serdeczne pozdrowienia od młodszego syna. I proszę wybaczyć mi, że przyczyniłem wam tyle niepokoju. Twój brat. Artku, wstąp do leśniczego i opowiedz o liście”.
W innym liście Alfred opowiedział o ‘bólu’ zadanym żądłem ośmiornicy. Ośmiornica ma wypukłe, matowoczerwone oko wielkości kociej głowy;zielony jego środek lśni i mieni się żywym światłem. Ośmiornica pełza przy pomocy dziesiątków macek; wiją się one niczym kłębek żmij,ohydnie szeleszcząc łuską skóry. Ośmiornica porusza się. Widzi ją niemal tuż przy swoich oczach. Macki pełzną po jego ciele, są chłodne, a jednocześnie parzą jak pokrzywa. Ośmiornica wypuszcza żądło, które wpija się w głowę jak pijawka, a kurcząc się konwulsyjnie wsysa w siebie jego krew. Czuje, jak krew z jego ciała przelewa się w napęczniałe cielsko ośmiornicy. A żądło ssie i ssie i ból głowy w miejscu, w którym utkwiło, jest nie do zniesienia. Gdzieś daleko,daleko słychać ludzkie głosy…Po trzynastu dniach Korczagin odzyskał przytomność. Młode ciało nie chciało umrzeć i powoli wracały sily. Niejednokrotnie pytał, kiedy będzie mógł się wypisać. Wreszcie wypisał się ze szpitala. Po dwutygodniowym pobycie w domu Alfred wrócił do towarzyszy. Pewnego razu otrzymał list od Artka. Brat pisał mu, że wkrótce odbędzie się jego wesele, i prosił Alfreda, by przyjechał za wszelką cenę.Młodość zwyciężyła. Tyfus nie zabił Korczagina.Alfred po raz czwarty przebrnął graicę śmierci i wracał do życia. Dopiero po miesiącu chudy i blady stanął na chwiejących się nogach i trzymając się ściany próbował przejść się po pokoju. Podtrzymywany przez matkę doszedł do okna i długo spoglądał na drogę. Kałuże pobłyskiwały od tającego śniegu. Na dworze była pierwsza przedwiosenna odwilż.

Artek mieszkał u rodziny swojej żony. Rodzina była uboga,chłopska. Alfred wstąpił jakoś raz do Artka. Na małym brudnym podwóreczku biegał umorusany zezowaty chłopaczek. Zobaczywszy Alfreda bezceremonialnie wybałuszył nań oczęta i w skupieniu dłubiąc palcem w nosie zapytał:
-Czego tu chcesz?Przyszedłeś może kraść? Lepiej idź sobie stąd, bo matka nasza bardzo sierdzista!! W starej niskiej chałupie otworzyło się malusieńkie okno i Artek zawołał:- Wejdź, Alfredzie! Przy piecu krzątała się z pogrzebaczem w ręku starucha o pożółkłej jak pergamin twarzy. Na moment zatrzymała na Alfredzie nieuprzejme spojrzenie i przepuściwszy gościa załomotała żelaznymi garnkami. Dwie dziewczynki-podlotki z krótkimi warkoczykami szybko wlazły na piec i wyglądały stamtąd z ciekawością dzikusek. Artur siedział przy stole trochę zażenowany. Ani matka, ani brat nie pochwalali jego żeniaczki. Dziedziczny proletariusz Artur nie wiadomo z jakiego powodu zerwał trzyletnią przyjaźń z piękną krawcową Halą, córką kamieniarza, i poszedł ‘gospodarzyć’ do niepozornej Steszy, z rodziną składającą się z poięciu gęb, w czym ani jednej osoby zdatnej do roboty. Tutaj po pracy w remizie całą swą siłę wkładał w pług, uzdrawiając podupadłe gospodarstwo. Posiedzieli, zamienili ze sobą kilka małoznaczących zdań, jakich używa się zwykle przy spotkaniu, i Alfred zamierzał odejść. Artur zatrzymał go:
-Zaczekaj, zjesz z nami, Stesza przyniesie zaraz mleka. A więc odjeżdżasz jutro? Słabiutki jeszcze jesteś, Alfredzie!
Do pokoju weszła Stesza, przywitała się i zawołała Artka do stodoły, by pomógł jej coś przenieść. Alfred został sam na sam z małomówną staruchą. Do okna doleciał głos cerkiewnego dzwonu. Starucha odstawiła pogrzebacz i mruknęła niezadowolonym głosem:
-Jezu Chryste! Przy tej diabelnej pracy nie ma nawet kiedy się pomodlić! Alfred wstał i odszedł, nie doczekawszy się brata. Zamykając furtkę zauważył w bocznym okienku głowę staruchy.Śledziła go.
“Co za licho wciągnęło tu Artura? Teraz to się już do samej śmierci stąd nie wydostanie.- A ja właśnie zamierzałem wciągnąć go do politycznego życia”.
Alfred cieszył się, że jutro wyjedzie stąd do wielkiego miasta, gdzie przebywają jego przyjaciele i drodzy mu ludzie. Wielkie miasto wabiło go swoją potęgą i żywotnością, nieustanną krzątaniną ludzkiego mrowia, łoskotem tramwajów i głosem samochodowych klaksonów.

VII
Na dworzec przyszedł sam.Namówił matkę,by została w domu, nie chciał widzieć jej łez przy pożegnaniu. Wszyscy wtłoczyli się przemocą do pociągu. Alfred zajął wolną półkę na samej górze i stamtąd obserwował krzykliwych i podnieconych ludzi w przejściach. Wciąż tak samo dźwigali worki i wpychali je pod ławki. Gdy pociąg ruszył,uspokoili się i jak to zawsze w takich wypadkach bywa, zabrali się żarłocznie do jedzenia. Alfred wkrótce zasnął…W mieście zamieszkał u Okuniewa. Pracował w warsztatach jako pomocnik elektromontera…Okuniew wprowadził Korczagina do klubu…
-Towarzysze!Zanim przystąpimy do obrad nad kolejnymi sprawami organizacyjnymi, pewien towarzysz prosi tutaj o głos i my z Tokariewem sądzimy, że należy głosu mu udzielić.
Na sali rozległy się aprobujące okrzyki i Okuniew palnął jednym tchem:
-Zebranych powita Alfred Korczagin.
Przynajmniej osiemdziesiąt procent obecnych znało Korczagina,toteż gdy na skraju rampy zjawiła się znajoma postać i wysoki,blady młodzieniec przemówił, sala powitała go radosnymi okrzykami i burzliwymi owacjami.
Drodzy towarzysze!
Korczagin mówił spokojnym głosem, lecz nie potrafił ukryć wzruszenia.
-Przyjaciele,stało się tak,że wróciłem do was i zająłem znów miejsce w szeregach. Szczęśliwy jestem, że wróciłem. Widzę tu wielu moich przyjaciół. Przeczytałem u Okuniewa, że na Słomience bractwo nasze powiększyło się jeszcze o jedną trzecią, że w warsztatach i w remizie z podżegaczami rozprawiono się na amen i że z cmentarza parowozów wyciąga się trupy celem gruntownej naprawy. Oznacza to, że kraj nasz się odradza i nabiera sił. Jest po co żyć na świecie! Czyż mogłem w takim czasie umrzeć?- I oczy Korczagina zaskrzyły się szczęśliwym uśmiechem. Przy powitalnych okrzykach Korczagin zszedł na salę kierując się ku miejscu, gdzie siedziały Anna i Tala. Szybko uścisnął kilka dłoni.Przyjaciele posunęli się i Korczagin usiadł. Ręka Tali legła na jego ręce i bardzo mocno ją uścisnęła. Szeroko rozwarte są oczy Anny,rzęsy nieco drgają, a w spojrzeniu jej maluje się zdziwienie i pozdrowienie.

Leave a comment