III
Właściciel bufetu na dworcu, człowiek w podeszłym wieku,blady, z bezbarwnymi oczyma, obrzucił przelotnym spojrzeniem stojącego z boku Pawkę.
-Ile ma lat?
-Dwanaście-odparła matka.
-Cóż,niech zostanie.Warunki są takie:osiem rubli miesięcznie i wikt w dni robocze; dobę ma pracować, dobę w domu- i żeby mi nie kradł.
-Co też pan mówi,co też pan mówi!Kraść nie będzie, ręczę za niego-lękliwie powiedziała matka.
-A więc, niech zacznie pracować już dziś-rozkazał gospodarz i obróciwszy się ku stojącej obok niego za ladą bufetowej poprosił ją:-Zina, zaprowadź chłopca do pomywaczek, powiedz Frosieńce,by dała mu pracę zamiast Griszki. Bufetowa rzuciła nóż, którym krajała szynkę, i skinąwszy Pawce głową poszła przez salę torując sobie drogę do bocznych drzwi wiodących do zmywalni. Pawka poszedł za nią. Matka idąc szybko razem z nimi szeptała doń pośpiesznie:
-Słuchaj,Pawłuszka,staraj się, nie rób mi wstydu.
I odprowadziwszy syna smutnym spojrzeniem, poszła ku wyjściu.
W zmywalni robota szła na całego:góry talerzy, widelców i noży piętrzyły sę na stole, a kilka kobiet wycierało je przerzuconymi przez ramię ścierkami. Rudy chłopiec ze zmierzwionymi, nieuczesanymi włosami, nieco starszy od Pawki, manipulował przy dwóch ogromnych samowarach. Zmywalnia pełna była pary buchającej z dużego szaflika z wrzątkiem, w którym zmywano naczynia, i Pawka z początku nie mógł rozpoznać twarzy pracujących tu kobiet. Stał na środku izby nie wiedząc, co robić i gdzie się podziać. Bufetowa ina podeszła do jednej z kobiet, która zmywała naczynia, i ująwszy ją za ramię powiedziała:
-Oto,Frosieńko, macie nowego chłopca zamiast Griszki. Wytłumacz mu,co trzeba robić. Zwracając się następnie do Pawki i wskazując na kobietę, którą przed chwilą nazwała Frosieńką, Zina rzekła:
-Ona jest tu ‘starszą’. Rób, co ci każe- po czym odwróciła się i odeszła do bufetu.
-Dobrze-cichym głosem odparł Pawka i wyczekująco spojrzał na stojącą przed nim Frosię, która wycierając pot z czoła spoglądała na niego z góry na dół, jak gdyby oceniając jego zalety, i zakasawszy zsuwający się jej z łokcia rękaw, powiedziała przedziwnie przyjemnym,piersiowym głosem:
-Pracę będziesz miał,mój drogi, nietrudną:ot ten kocioł, znaczy się, zagrzejesz rankiem, żebyś zawsze miał w nim wrzątek. Oczywiście musisz narąbać drew. A potem te samowary-to też twoja robota. Oprócz tego w razie potrzeby będziesz czyścił nożyki i widelczyki i wynosił pomyje. Pracy jest dość,mój kochany,spocisz się- mówiła swoim dialektem z akcentem z akcentem na ‘a’- i od tego jej dialektu oraz widoku oblanej czerwienią twarzy z zadartym noskiem zrobiło się Pawce jakoś raźniej…Pomyślał i nabrawszy śmiałości zwrócił się do Frosi:
-A teraz co mam robić,ciociu? Rzekł i urwał.Głośny śmiech pracujących w zmywalni kobiet zagłuszył ostatnie jego słowa.
-Cha-cha!-głośniej od wszystkich śmiała się sama Frosia.
Zupełnie już zmieszany, obrócił się do chłopca i zapytał:
-Co mam teraz robić? Lecz w odpowiedzi na pytanie chłopak tylko zachichotał.
-Zapytaj lepiej ciotki, ona ci wszystko wygarnie, bo ja tu jestem tymczasowo. -I odwróciwszy się wybiegł przez drzwi wiodące do kuchni.
-Chodź tu, pomóż wytrzeć widelce- usłyszał Pawka głos jednej z pracownic, niemłodej już pomywaczki.
-Czego parskacie? I cóż takiego powiedział ten chłopaczyna? Masz,weź no- podała Pawce ścierkę-jeden koniec weź w zęby, a drugi naciągnij brzeżkiem do góry.Ot, i czyść widelczyk ząbek po ząbku, przesuwając nim tam i z powrotem, tylko tak, żeby mi na nim brudu nie zostało. U nas pod tym względem jest bardzo surowo. Goście oglądają widelce, a gdy zauważą brud- wtedy bieda, gospodyni w mig wypędzi.
-Jak to gospodyni? – nie zrozumiał Pawka.- Przecież macie tu gospodarza, tego, co mnie przyjmował.
Pomywaczka zaśmiała się.
-Gospodarz nasz,synku,jest czymś w rodzaju mebla-to pantoflarz. Wszystkim kieruje gospodyni. Dziś jej nie ma. Ot, popracujesz, to przekonasz się.
Drzwi wiodące do zmywalni otworzyły się i weszło trzech kelnerów niosąc stosy brudnych naczyń. Jeden z nich,barczysty, zezowaty, o masywnej czworokątnej twarzy, rzekł:
-Ruszajcie się tam prędzej.Zaraz dwunasta, przyjedzie pociąg, a wy tu się guzdrzecie. Spojrzawszy na Pawkę zapytał:
-A to kto taki?
-To nowy- odparła Frosia.
-Aha,nowy-rzekł.-A więc- ciężka jego ręka legła na ramieniu Pawki i pchnęła go ku samowarom-żebyś je zawsze miał przygotowane. Pawka nie mówiąc ani słowa zajął się samowarami.
Tak rozpoczęło się jego życie człowieka pracy. Nigdy Pawka nie pracował tak gorliwie jak owego pierwszego dnia roboczego. Zrozumiał, że tu nie jest dom, gdzie mógł nie słuchać matki.Zezowaty wyraźnie powiedział, że jeśli nie będzie słuchał-to w mordę.
Z brzuchatych, mieszczących w sobie cztery wiadra wody samowarów leciały iskry, gdy Pawka rozdmuchiwał je naciągnąwszy na rurę but zdjęty z nogi. Chwytając wiadra z pomyjami biegł do rynsztoka, podkładał pod kocioł z wodą drwa,suszył na wrzących samowarach mokre ścierki, robił wszystko, co mu kazano. Późnym wieczorem, zmordowany, udał się na dół do kuchni. O siódmej rano Pawka zmęczony bezsenną nocą i ciągłą bieganiną, oddał wrzące samowary pod opiekę chłopcu o tłustej buzi i bezczelnych oczkach, który przyszedł na zmianę. Ten spojrzał na Pawkę z lekka białawymi oczami z pogardliwą wyższością i rzekł tonem nieznoszącym sprzecviwu:
-Hej,ty,ofermo! Jutro przyjdź o szóstej godzinie na zmianę.
-Dlaczego o szóstej?-zapytał Pawka.-Przecież zmiana jest o siódmej.Bezczelny ton i wyzywające zachowanie się chłopaka zgniewały Pawkę.
-No,dobrze,zobaczymy- tamten mruknął.
IV
Poranne słońce leniwie wynurzało się spoza masywnego tartaku. Wkrótce ukaże się domek Pawki. Tu oto, zaraz za dworem :Leszczyńskiego.- Matka na pewno nie śpi, a ja wracam z pracy-myślał Pawka i przyspieszył kroku pogwizdując.-To nie jest takie już nieszczęście, że wylano mnie ze szkoły. I tak ten przeklęty pop nie dałby mi spokoju, a teraz gwiżdżę na niego-pomyślał Pawka zbliżając się do domu. Matka krzątała się na podwórzu przy samowarze. Ujrzawszy syna zapytała z niepokojem:
-No,jak tam?
-Dobrze-odparł Pawka.
Matka chciała go o czymś uprzedzić.Zrozumiał- przez otwarte okno pokoju widać było szerokie plecy brata Artiema.
-Co, przyjechał Artiem? zapytał zmieszany.
-Wczoraj przyjechał i ma tu zostać. Będzie pracować w warsztatach kolejowych. Pawka z pewną nieśmiałością otworzył drzwi wiodące do pokoju. Olbrzymia postać,siedząca przy stole tyłem do niego,obróciła się i surowe oczy brata spojrzały na Pawkę spod gęstych czarnych brwi.
-Aha,przyszedłeś machorkowiczu?No,no,ładnieś się spisał! Rozmowa z przybyłym do domu bratem nie wróżyła Pawce nic dobrego.
‘Artiem już wie o wszystkim-pomyślał Pawka-Artiem może nawymyślać i zbić. Pawlik zawsze bał się trochę Artiema. Lecz Artiem nie miał widocznie zamiaru go bić; siedział na taborecie z łokciami opartymi na stole i patrzył na Pawkę- nie odrywając od niego oczu- ni to ironicznie,ni to pogardliwie.
-Mówisz więc, że ukończyłeś już uniwersytet i odbyłeś wszystkie nauki, a teraz zabrałeś się do pomyj?-rzekł wreszcie. Utkwiwszy oczy w popękanej desce podłogi Pawka uważnie badał wystającą główkę gwoździa. Lecz Artiem wstał od stołu i poszedł do kuchni. ‘Obejdzie się widocznie bez lania’-odetchnął Pawka z ulgą.Gdy pili herbatę,Artiem spokojnie jął rozpytywać Pawkę o to,co zaszło w klasie. Pawka opowiedział o wszystkim.
-I co z ciebie wyrośnie,jeżeli już teraz jesteś takim chuliganem!-ze smutkiem rzekła matka.-No i co z nim robić?W kogo on się wrodził? Mój Boże, co ja się już z tym chłopakiem nacierpiałam-skarżyła się. Artiem odsunął pustą filiżankę i powiedział zwracając się do Pawki:
-A więc słuchaj,mój bratku. Jeśli już tak się stało,to miej się teraz na baczności, przy pracy nie rób miżadnych kawałów i spełniaj wszystko jak należy. Jeśli i stamtąd cię wyleją,to tak cię zamaluję, że popamiętasz. Weź to sobie do serca. Nie waż mi się dręczyć matki! Czegokolwiek diabeł tknie się, wszędzie nieporozumienie,wszędzie coś nabroi. Ale teraz dość już tego! Popracujesz roczek-poproszę,by wzięto cię na naukę do warsztatów,bo wśród tych pomyj nie wyrośniesz na człowieka. Trzeba uczyć się rzemiosła. Teraz jesteś jeszcze za mały, lecz za rok poproszę-być może,przyjmą. Przenoszę się tutaj i tu będę pracować. Matka służyć już nie będzie. Dość już zginała kark przed wszelkim draństwem,lecz ty,Pawka, bądź człowiekiem.
Wstał,wyprostował swą ogromną postać, włożył wiszącą na oparciu krzesła marynarkę i zwrócił się ku matce:
-Wyjdę na godzinę załatwić pewną sprawę-i schyliwszy się w drzwiach wyszedł.
Już na podwórzu,mijając okno,rzekł:
-Przywiozłem dla ciebie buty i scyzoryk, matka ci je da.
V
Bufet na stacji czynny był bez przerwy całą dobę. Węzeł kolejowy łączył sześć linii. Tu, na stacji,spotykały się i rozbiegały w różnych kierunkach setki pociągów. Jechały z jednego frontu na drugi. Dwa lata uwijał się już Alfred na tej robocie. Kuchnia i zmywalnia-oto wszystko,co widział w ciągu tych dwóch lat. Zajrzał Alfred w głąb życia, w samo jego dno,do studni, z której na chłopca, spragnionego wszystkiego,co nieznane i niezbadane,tchnęło zatęchłą pleśnią i bagienną wilgocią. Arturowi nie udało się oddać brata na naukę do warsztatów kolejowych: nie przyjmowano tam chłopców poniżej piętnastu lat. Alfred nie mógł doczekać się dnia, kiedy wyjdzie z bufetu-pociągał go ten ogromny,zakopcony murowany budynek. Często bywał tam u Artura, razem z nim oglądał wagony i starał się w jakikolwiek sposób być mu pomocnym. Zrobiło mu się szczególnie smutno, gdy przestała pracować Ewa. Nie było już roześmianej,wesołej dziewczyny i Alfred tym silniej odczuł,jak bardzo się z nią zaprzyjaźnił. Przychodząc z rana do zmywalni i słuchając kłótliwych wrzasków uciekinierek doznawał uczucia pustki i osamotnienia.
Służba Alfreda skończyła się wcześniej,niż się spodziewał, a skończyła się w sposób zupełnie przez niego nie oczekiwany. Pewnego mroźnego styczniowego dnia Alfred poszedł do gospodyni i oświadczył, że odchodzi do domu, lecz ta nie puściła go. Z nastaniem nocy był już zupełnie wyczerpany. Podczas przerwy trzeba było nalać wody do kotłów i zagotować ją w oczekiwaniu na pociąg, który przybywał o godzinie trzeciej. Alfred odkręcił kran-wody nie było. Widocznie pompa przestała działać.Kran pozostał otwarty,a on położył się na drwach i zasnął-znużenie go pokonało. Po kilku minutach kran zabulgotał, zasyczał i woda polała się do zbiornika.Napełniwszy go po brzegi zaczęła spływać po kaflach na podłogę zmywalni. Wody wciąż przybywało. Krzyki się wzmogły. Pobity chłopiec ledwie dowlókł się do domu.
Z rana Artur,posępny i nachmurzony,rozpytywał Alfreda o szczegóły zajścia. Alfred opowiedział dokładnie o wszystkim…Wieczorem Artur nie wrócił z warsztatów. Matka dowiedziała się, że Artur siedzi w oddziale żandarmerii. Po sześciu dniach,wieczorem, gdy matka już spała,Artur wrócił. Podszedł do siedzącego na łóżku Alfreda i tkliwie zapytał:
-No,jak tam,wydobrzałeś, bratku?-Usiadł obok niego.-Bywa i gorzej. I po krótkim milczeniu dodał:
-To nic,pójdziesz do elektrowni,mówiłem już o tobie. Tam nauczysz się fachu. Alfred obydwiema rękami mocno uścisnął ogromną dłoń Artura.
W roku 1910 pierwszego dnia każdego tygodnia przed świtem,można było zauważyć kilkudziesięciu mężczyzn i kobiet wchodzących do elektrowni. Kiedy dzień wstawał, a oni śpiewali pieśni podróżne, Artek rozglądał się dokoła i myślał:’ niewielu tam mędrców według ciała,niewielu możnych’. Artek wiedział,co przeszli niektórzy z nich. Wydaje się, że Bóg wybrał jeszcze bardziej nieprawdopodobny,surowy materiał. Artek mógł w pamięci odtworzyć,czym byli uprzednio niektórzy jego przyjaciele: uwodziciele, rozpustnicy,rozpustnicy,nierządnice. W domu wymienia homoseksualistów obu typów, pięknych chłopców i sodomitów, którzy się nimi posługiwali, jak również złodziei,chciwców, pijaków,szantażystów, bezczelnych oszczerców i oczywiście czcicieli bożków. Moralność, której nauczał Artek w elektrowni,a wprowadzali w życie ‘nowi wyznawcy’, była kontrastowo różna od dawnej oportunistycznej moralności starego świata. Była niekonwencjonalna, głosiła miłość do ludzi bez względu na ich rasę, przebaczenie zła zamiast urazy, radość zamiast ponurego znoszenia przeciwności lub przemocy. Ale w elektrowni Artek miał też zagorzałych przeciwników. Biograf musi tu wybrać między zatrzymaniem się w trzęsawisku konfliktowych prawdopodobieństw, które nie mogą być nigdy rozstrzygnięte, a pchaniem się odważnie naprzód groblą domysłów. Wybrałem tę drugą drogę i nie zbaczając z niej dla przedyskutowania wszelkich alternatyw, opowiadam tę historię tak, jak ją widzę. Kolejne osiemnaście miesięcy życia Artka i Alfreda potoczyły się zapewne jak następuje,choć ton pewności, jaki ma to opowiadanie, nie może zaslonić faktu, że niektóre moje wnioski mają charakter propozycji i podlegają dyskusji. Do małego miasteczka jak wichura wdarła się oszałamiająca wieść:’Obalono cara!’. W miasteczku nie chciano wierzyć. Dnie mijały na dyktowaniu najnowszych wieści,każdy ustęp wymagał głębokiego przemyślenia. Artek poruszył wiele tematów, wysuwał trudne zagadnienia, przeżywał moc wzruszeń. Gdy Artek obmyślał najstosowniejsze słowa mające obalić tę dręczącą tymczasowość Alfred wracał z elektrowni. Już od roku pracował tam jako pomocnik palacza. Szosą szedł mężczyzna niosąc na każdym ramieniu po karabinie.
-Wujku,powiedz,gdzieś dostał?-podbiegł do niego Alfred.
-A tam, na Wierzchowinie,rozdają. Potem natknął się na chłopaka dźwigającego ciężki karabin z bagnetem używany w piechocie.
-Skąd masz ten karabin?-zatrzymał go Alfred.
-Naprzeciwko szkoły rozdają. Rozdawali całą noc, teraz stoją już tylko puste skrzynie…Nagle,olśniony jakąś myślą,gwałtownie zawrócił i dopędziwszy trzema susami oddalającego się chłopca,z całej siły wyrwał mu z rąk karabin.
Po mieście gruchnęła wieść:-Niemcy idą…Na placu w środku miasta Niemcy ustawili się w czworobok. Uderzyli w bęben.Zebrała się niewielka ciżba co śmielszych mieszczan…Alfred zamierzał w pierwszej chwili zataić posiadanie karabinu, lecz nie chciał kłamać bratu i opowiedział o wszystkim. Poszli razem do komórki.Artek wyciągnął ukryty za belkami karabin,wyjął z niego zamek,zdjął bagnet i ująwszy karabin za lufę zamachnął się i z całej siły uderzył nim o płot. Kolba rozleciała się w kawałki. Szczątki karabinu wyrzucone zostały daleko, na pustkowie za ogródkiem. Bagnet i zamek wrzucił Artek do ustępu. Uporawszy się z tym Artek zwrócił się do brata:
-Nie jesteś już dzieckiem, Alfred ,rozumiesz chyba, że broń nie jest do zabawy. Mówię ci stanowczo-nie przynoś nic do domu.Wiesz przecież, że teraz można to przypłacić życiem. Pamiętaj,nie oszukuj mnie, bo jeśli przyniesiesz-znajdą i mnie pierwszego rozstrzelają. Ciebie smarkacza nie ruszą.Czasy są teraz pieskie.Rozumiesz? Alfred obiecał, że nic nie będzie przynosił. Gdy szli obaj przez podwórze do domu, przed bramą Leszczyńskich zatrzymał się powóz. Wysiedli z niego adwokat z żoną oraz dzieci ich-Nelli i Wiktor.
-Przyleciały ptaszki-rzekł ze złością Artek.
Korczagina była bardzo wystraszona nocnym najściem patrolu. Była sama. Alfred ,jak zwykle, pracował w nocy w elektrowni i przyszedł do domu wczesnym rankiem. Wysłuchawszy opowiadania matki o nocnej rewizji i o tym, że szukano Artura, poczuł, jak całą jego istotę wypełnia przytłaczająca trwoga o brata. Pomimo różnicy charakterów i pozornej surowości Artura bracia bardzo się kochali. Była to surowa miłość bez słów, ale Alfred wyraźnie uświadamiał sobie, że nie ma takiej ofiary, której by nie był gotów ponieść bez wahania,gdyby tylko była potrzebna bratu. Nie odpoczywając wcale pobiegł na stację do warsztatów…wrócił z niczym do matki, runął zmęczony na łóżko i natychmiast pogrążył się w niespokojnym śnie.