Opowieści cz.3

-O Chryste miłościwy! co to jest?! Z wysokiego okienka w przybramnej wieży ozwały się jakieś, zaledwie z początku dosłyszalne dźwięki lutni. Przypomniały mu się chwile młodzieńczych porywów, pieśni dworskie , które słyszał zwłaszcza przy jesiennych ogniskach. I dlatego ten głos lutni po nocy, wzburzył w nim w jednej chwili serce. Wydało mu się, że on te dźwięki zna , rozróżnia zaś je dziś możliwie najbardziej doskonale. Więc padł na kolana, złożył ręce jak do modlitwy i dygocąc jak w gorączce słuchał. Nagle fala bólu, łez, tęsknoty, niedoli wezbrała mu w piersiach, więc rzucił się twarzą w śnieg i jął w uniesieniu wołać ku niebu w duszy jakby w dziękczynnej modlitwie:
-O Jezu! dyć słyszę jeszcze dobrze!o Jezu!!…I szlochanie poczęło targać jego olbrzymim ciałem.
Rankiem gruby, brodaty knecht duchowny począł krzyczeć do leżącego przy bramie rycerza.
-Wstawać!…Brama otwarta i Czcigodny ojciec Rudolf podaje ci strawę dzienną. Ojciec święty może Cię przyjąć, pokutniku, nazajutrz.
Henryk zbudził się jakby ze snu. Nie chwycił knechta za gardło, nie skruszył go w żelaznych rękach, twarz miał cichą i niemal pokorną; podniósł się i nie mówiąc ni słowa włożył chleb do ust. Jednocześnie ozwał się zgrzyt łańcuchów i most zwodzony począł podnosić się do góry, w samej zaś bramie spadła ciężka żelazna krata.
Dano mu dzień zwłoki-pomyślał. Henryk usiadł przy swym koniu i pozwolił wejść do siebie nieskończonym orszakom zadumy. Dokoła stały wielkie drzewa, przedwieczne, zdawało się, jak to miejsce. Skupiły się tam, w nocy podobne do wież gotyckich. Było coś niewymownie pięknego w tym wstrzymaniu się puszczy parkowej od wkroczenia na czysty, placyk, gdzie rosła tylko niska trawa. Kanossa przypominała miejsce jego dzieciństwa. Jako /nieudolny/ poeta siedemnastoletni/ile miał lat wtedy?/ chodził w identyczne miejsce składać rymy i dumać. Zdawało mu się wtedy, że stare drzewa myślą nad tajemnicami życia/szermierka moskiewska/ i śmierci, patrząc przez długi szereg lat w grunt obnażony, gdzie tkwią ich korzenie, w grunt, co osłania się milczeniem wiekuistym, który jak sknera- wszystko ziemskie pochłania i gnoi w tym jednym celu, ażeby wykarmiać tylko dzikie fantazje swoje-drzewa. Widziało mu się wówczas, że drzewa/jakie?/ mają swe własne twarze, usta i oczy patrzące w niebiosa, skąd o poranku przychodzi słońce, skąd się dobywa wartki wicher, skąd ciągną chmury wytrząsające ze siebie ożywczą/ze mnie-opisać to/ wodę i skąd zlata nagły a niespodziewany piorun, który w mgnieniu oka uderza, przeszywa i zabija dęby stuletnie.
Po pięknym odwieczerzu noc była ciemna i bezksiężycowa. Rzadkie, szare chmury zasnuły firmament i przepuszczały słaby jedynie półbrzask gwiazd, ukrytych dla oka. Ciągły wiatr chwiał draperią , która przysłaniała okna w grubym bardzo murze wybitymi/usiłowanie morderstwa-to opisać=coś pośrodku między zamiarem a czynem- poza którą bywały postawione we wgłębieniu dwa taborety miękkie/.Henryk spojrzał z boku… W mętnym przestworze nocnym zauważył szczyty i boczne gałęzie bliskiej topoli oraz dwie wyniosłe korony pięknej jodły. Dalej czerniała ruchoma, falista, nastrzępiona linia wierzchołków, złączonych między sobą. Całe połacie gałęzi kołysały się od wiatru, raz silnie, jakby/gdyby/ nadciągała burza, to znowu tak cicho, że dawał się wyróżnić szept każdego drzewa z osobna. W jednym punkcie słychać było niestrudzony, cichy klekot twardych i grubych liści nadwiślańskiej topoli, gdzie indziej sepleniły delikatne i czułe listki brzozy. Od zgodnego szelestu ten gwar nocny wzmagając się potężniał aż do głuchego szumu świerków i do stękania konarów, które zdawały się opiewać smutek i przeczucia śmierci.
Henryk nie spał,ale i nie czuwał. Zmysły miał pogrążone w grze wyobraźni tak mocnej i lotnej, że go unosiła całkowicie w dalekie strony, chociaż ani na chwilę nie stracił z oka ruchu gałęzi przez wiatr miotanych. Widział z całą dokładnością małe miasteczko na płaszczyźnie między wzgórzami. Wspomnienie pewne gnało go tutaj…/rozwinąć/Chwycił ją w ramiona i zaczął okrywać całusami jej piękne usta. Odtąd codziennie powtarzało się to samo, idąc aż do kresu. Wyjechał wkrótce i zapomniał tak zupełnie, jak człowiek dużego imienia i fortuny zapomina o tego rodzaju epizodzie młodości. Jeżeli wyobraźnia nasunęła mu kiedy osobę dziewczęcia z Kanossy, to chyba w pozie nagiej, rozkosznie przegiętej kochanki. Skądże teraz Sophili ukazała mu się jako szczęśliwa panienka ze skromnym uśmiechem na młodych wargach, ciągnąc ku sobie nie tylko zmysły, ale i całą duszę?
Nie był to wcale wyrzut sumienia, lecz jakieś zgłębianie rzeczy ukrytych w ciemności. Dusza pięknej dziewczyny przyszła z mroku, stanęła przed nim jako byt plastyczny i odsłoniła/stuła=został/ wszystką brzydotę swego nieszczęścia, całą tragedię opuszczenia i sieroctwa tak bezgranicznego, że Henryk zadrżał. Wtedy także rozległ się w jego uchu płacz zwiedzionej, placz, którego w rzeczywistości wcale nie słyszał, gdyż wyjechał był bez pożegnania, w sekrecie. Zasłuchany w tę dziwaczną melodię, oglądał swój uczynek niby widmo przedmiotu odbite w wodzie i przypatrywał mu się ze spokojem badacza. Był pewny, że wkrótce zniknie, ustępując miejsca czemuś innemu. Do zaobserwowania wszystkich szczegółów, wszelkich cech tego zjawiska przynaglała go pilna ciekawość, istotna żądza wiadomości złego i dobrego. I oto w rzeczy samej myśl o Sophili usunęła się. Został tylko w uchu odgłos nie milknący cichego, nocnego jej płaczu. Patrząc na konary drzew odrysowane w mglistym powietrzu, Henryk rozważał. Czuł jak przez sen, że zupełnie podobny jest do drzewa, które nie wie, jakie miejsce, jaki obszar z prawej czy lewej strony pnia zajmą jego konary, gdzie będzie stał jego wierzchołek. Czuł, że nie wie o sobie nic, jaka namiętność z duszy jego wystrzeli, w którą stronę się zwróci. Czy owocem jej będzie dobro czy zło, cnota czy niegodziwość? Czy w sercu kryją się i wyjdą zeń kiedyś sprawy cnotliwego czy dzieła zbrodniarza?
Ten jakby kaprys i wybieg rzeczywistej miłości, ruchomość gruntu własnego jestestwa, poczęły go męczyć i przejmować szczególną zgrozą.. W marzenie to, niby ostrze noża, wbijała się ciągła myśl, jak straszliwie niepewną, jak wątpliwą jest władza człowieka nad sobą, nad instynktami duszy. W dziwnym zmaganiu się jaźni z ukutymi a wygładzonymi od częstego użycia pewnikami rozumu spędził Henryk część nocy. Wiatr się nie zmniejszał. Tylko za odległą nawałą drzew począł się nieżywy, rudy brzask, jakby światło gromniczne. To późny księżyc wschodził w mokrych oparach.
Nazajutrz Henryk znalazłszy się na podwórzu zamkowym nie wiedział zrazu dokąd iść, gdyż knecht, który go przeprowadził przez bramę, opuścił go i udał się ku stajniom. Dokoła twarze były tak zuchwałe, a spojrzenia tak szydercze, iż łatwo było rycerzowi odgadnąć, że mu drogi nie wskażą, a jeżeli na pytanie odpowiedzą, to chyba grubiaństwem lub zniewagą. Spostrzegłszy drzwi większe od innych, nad którymi wykuty był w kamieniu Chrystus na krzyżu, udał się ku nim w mniemaniu, że jeśli ojciec Rudolf i dostojnicy kościelni znajdują się w innej części zamku lub w innych izbach, to go ktoś przecie musi z błędnej drogi nawrócić. I tak się stało. W chwili gdy Henryk zbliżył się do owych drzwi, obie ich połowy otworzyły się nagle i stanął przed nimi młodzianek z wygoloną głową jak klerycy, ale przybrany w suknię świecką, i zapytał:
-Wyście, miłościwy panie, Henryk cesarz niemiecki?
-Jam jest.
-Pobożny ojciec Rudolf rozkazał mi prowadzić was. Pójdźcie za mną. I począł go wieść przez sklepioną wielką sień ku schodom. Przy schodach jednak zatrzymał się i obrzuciwszy Henryka oczyma, znów spytał:
-Broni zaś nie macie przy sobie żadnej? Kazano mi was obszukać.
Po oględzinach przewodnik zniżył głos i rzekł prawie szeptem:
-Tedy strzeżcie się gniewem wybuchnąć, boście pod mocą i przemocą.
-Aleć i pod wolą boską- odpowiedział Henryk.
Doszli do sali na piętrze, w której Henryk miał stanąć przed obliczem Ojca świętego. Cesarz wszedł i znalazł się w obszernej komnacie, bardzo ciemnej, gdyż sdzklane, oprawne w ołów gomółki przepuszczały niewiele światła, a przy tym dzień był zimowy, chmurny. W drugim końcu komnaty palił się wprawdzie na wielkim kominie ogień, ale źle wysuszone kłody mało dawały płomienia. Dopiero po niejakim czasie Henryk dostrzegł w głębi dostojników Kościoła z Ojcem świętym Długi czas trwało milczenie, albowiem pragnęli się nasycić widokiem męża, którego przedtem po prostu się bali, a który teraz stał przed nimi ze suszczoną na piersi głową, przybrany w zgrzebny wór pokutniczy, z powrozem u szyi, na którym wisiała pochwa miecza…
Ojciec Rudolf spojrzał z tryumfem po obecnych i rzekł:
-Patrzcie, jak moc Boża zwycięża złość i pychę.
-Daj tak Bóg zawsze!-odpowiedzieli obecni.
A Henryk wyciągać począł tajemnicę swego serca.
-Bóg widzi, że moja hardość została za bramą tutejszą. Bóg widzi i będzie sądził, czy hańbiąc mój stan rycerski nie pohańbiliście się i sami.Nastąpiła głęboka cisza, po czym odprowadzono jęńca do zaimprowizowanego miejsca odosobnienia. Henryk nie mógł zapomnieć tego, co się stało, a wyobraźnia zdawała się ogarniać bujne opowiadania młodości. Wtedy, niby rozstrzygnięcie wszystkiego, ukazała się Henrykowi myśl inna, straszna. Stanął przed nim obraz ośmiornicy, która ma wypukłe, matowoczerwone oko wielkości kociej głowy; zielony jego środek lśni i mieni się żywym światłem. Ośmiornica pełza przy pomocy dziesiątków macek; wiją się one niczym kłębek żmij, ohydnie szeleszcząc łuską skóry. Ośmiornica porusza się. Henryk widzi ją niemal tuż przy swoich oczach. Macki pełzną po jego ciele, są chłodne, a jednocześnie parzą jak pokrzywa. Ośmiornica wypuszcza żądło, które wpija się w głowę jak pijawka, a kurcząc się konwulsyjnie wsysa w siebie jego krew. Czuje, jak krew z jego ciała przelewa się w napęczniałe cielsko ośmiornicy. A żądło ssie i ssie i ból głowy w miejscu, w którymn utkwiło, jest nie do zniesienia. Gdzieś daleko, daleko słychać ludzkie głosy…Ośmiornica znikła, lecz ból zadany jej żądłem trwa. Usiłuje otworzyć oczy, lecz powieki ociężałe są do takiego stopnia, że nie ma sił ich rozewrzeć. Dlaczego jest tak gorąco? Widocznie matka napaliła w piecu…
Kiedyś za bytności w Paryżu widział był w ogrodzie wielką misę kamienną pełną wody, w której leżało całe towarzystwo krokodylów. Jeden z nich, wielki, płowy zbój z pyskiem jak grot olbrzymiej włóczni, przypatrywał się widzom tkwiąc grzecznie, bez ruchu, w płytkiej wodzie niby kłoda. W owej chwili stanął w pamięci Henryka wyraz jego oczu, a właściwie okrutny brak jakiegokolwiek wyrazu. Były to wielkie ślepia bez połysku, dawno zgasłe, patrzące nie wiadomo jak, bo ani żarłocznie,ani ciekawie, a przecie w taki sposób, że to wejrzenie na zawsze, aż do śmierci ryło się w oku i mózgu. Były to dwie gały z ołowiu, posiadające siłę widzenia, widzenia do gruntu, z bezgraniczną szczegółowością a z przeraźliwym niedbalstwem. ‘To są oczy powszechnej natury stworzeń…’-myślał z bolesnym złamaniem w sercu…
/koniec części I/

II

Kiedy skoczył opowiadać zwrocił sie znowu do chłopcow:
-Ktory z was, nicponie, pali?
Wszyscy czterej cicho odrzekli: My nie palimy, ksieże.
-Nie palicie, łotry, a skąd tyle trocin na podłodze? Nie palicie? Zaraz sie przekonamy! Wywroćcie kieszenie!No,prędzej! No mówię do was!Wywracajcie! Trzech malców zaczęło wykładać na stół zawartość swych kieszeni.Ksiądz uważnie oglądał szwy szukając śladów tytoniu,lecz nic nie znalazł.Zabrał się więc znowu do czarnookiego,w szarej koszulinie i granatowych porciętach z łatami na kolanach.
-Aha,nie masz kieszeni!A te żółte palce to co, o czym świadczą?Sądzisz, że i nadal pozostaniesz w szkole?Nie,mój drogi,to ci nie ujdzie bezkarnie. Poprzednim razem zostałeś jedynie na skutek poróś twojej matki,no,ale teraz-koniec z tym.Precz z klasy!-Chwycił chłopca mocno za ucho,wyrzucił na korytarz i zamknął za nim drzwi.Klasa ucichła i dzieci skulily się.Jedynie Sierożka Bruzżak,kolega i przyjaciel Alfreda,widział,jak chłopiec nasypał do ciasta wielkanocnego garść machorki,tam,w kuchni,gdzie księdza oczekiwało sześciu źle uczących się uczniów.Musieli odpowiadać z lekcji już w mieszkaniu prefekta.
Wypędzony Alfred usiadł na ostatnim stopniu ganku.Zastanawiał się nad tym,jak ma wrócić do domu i co powiedzieć matce,tak bardzo troskliwej,która pracowała od rana do późnej nocy,jako kucharka u inspektora akcyzy.Alfreda dusiły łzy.Myślał:”I cóż teraz pocznę?A wszystko przez tego księżynę.I po jakiego diabła nasypałem mu machorki?Na pewno wyleją…Od dawna już trwa ten wrogi stosunek między nim a prefektem.Pewnego razu pobił się Alfred z Leszkiem i pozostawiono go bez obiadu.By wisus nie dokazywał w pustej klasie,nauczyciel zaprowadził go do starszych,do drugiej klasy.Alfred usiadł na ostatniej ławce.Nauczyciel,chuderlawy człowiek w czarnej marynarce,opowiadał o ziemi i o planetach.Alfred słuchał z rozdziawionymi ze zdumienia ustami o tym, że ziemia istnieje już wiele milionów lat i że gwiazdy są również czymś w rodzaju ziemi. To,co usłysał,zadziwiłogo do tego stopnia, że zapragnął nawet wstać i powiedzieć nauczycielowi:”W podręczniku do nauki religii jest napisane co innego”, lecz obawiał się,żeby za to czasem nie oberwać.Z religii ksiądz zawsze stawiał Alfredowi piątkę.Wszystkie psałterze jak również Nowy i Stary Testament znał Alfred na pamięć:doskonale wiedział,co i w którym dniu Bóg stworzył.Postanowił zapytać o to księdza prefekta.Zaraz na pierwszej lekcji religii,zaledwie ksiądz usiadł w fotelu,Alfred podniósł rękę i gdy pozwolono mu mówić,wstał:
-Księże,a czemu nauczyciel w wyższej klasie mówił, że ziemia istnieje milion lat,nie zaś-jak w podręczniku religii-pięć tysięcy-i od razu urwał,ogłuszony piskliwym krzykiem prefekta.
-Co powiedziałeś,łotrze?To ty tak się uczysz słowa bożego!Alfred nie zdążył nawet pisnąć,gdy prefekt chwycił go za uszy i zaczął walić jego głową o ścianę.Po chwili zbitego i wystraszonego chłopca wyrzucono na korytarz.Niemało oberwał Alfred i od matki.Nazajutrz poszła do szkoły i ubłagała księdza prefekta,by przyjął syna z powrotem.Od tej pory Alfred z całej duszy znienawidził prefekta.Nienawidził go i jednocześnie bał się.Nikomu nie wybaczał swych małych krzywd;nie wybaczył również i prefektowi niezasłużonej chłosty-zeźlil się i przyczaił.
Nikt nie rozumiał,czemu Alfreda Korczagina wyrzucono ze szkoły…Lekcja się skończyła,dziatwa wybiegła na podwórze i otoczyła Alfreda,który posępnie milczał.Sierożka Bruzżak nie wychodził z klasy.Czuł,że również zawinił,lecz w niczym nie mógł pomóc koledze.Przez otwarte okno pokoju nauczycielskiego wysunęła się głowa kierownika szkoły.Na dźwięk głębokiego jego basu Alfred drgnął.
-Przyślijcie mi tu zaraz Korczagina!-zawołał kierownik.I Alfred z mocno bijącym sercem udał się do pokoju nauczycielskiego.

Leave a comment