Chorwackie lamentacje c.d.

Niedawno w Rzymie „kłoniłem się” Tytusa chwale, jak inni przed wiekami. Teraz też nieustannie jakieś dziewczę zdaje się przedstawiać mi pewne sceny ze swych snów. Ona wczuwa się w swoją rolę, gdy mówi do mnie: widzę, że niby stoję w polu, a dokoła żyto, takie wysokie, dojrzałe, jak złote!… I jest niby ze mną rudy piesek, a zły talki, że nie wiem — wciąż mnie chce ugryźć. I trzymam niby w ręku sierp, nie taki zwyczajny sierp, ale całkiem jak prawdziwy miesiąc, kiedy tak wygląda jak sierp. I tym miesiącem mam to właśnie żyto zżąć na czysto. Ale bardzo mnie upał zmorzył i miesiąc mnie oślepia, i lenistwo mnie ogarnęło; a dokoła kwitną bławatki, takie duże! I wszystkie zwróciły do mnie główki. I myślą sobie: narwę tych bławatków; Wasia obiecał przyjść, to sobie najpierw wianek uplotę; żąć jeszcze zdążę. Zaczynam rwać bławatki, a one mi w palcach topnieją, że rób, co chcesz. I nie mogę sobie wianka uwić. A tu słyszę — że ktoś do mnie idzie, jest już blisko i woła: „Łusza! Łusza!…” Ach, myślę sobie, masz ci los — nie zdążyłam! Wszystko jedno, włożę na głowę ten miesiączek zamiast bławatków. Nakładam miesiączek, jakby to był kokosznik, i tak zaraz zabłysłam, całe pole dokoła pojaśniało. Patrzę, a po samych czubkach kłosów sumie do mnie prędziutko, ale nie Wasia, tylko sam Pan Jezus! I dlaczego poznałam, że to Pan Jezus, tego nie powiem — wcale go takim nie malują — ale na pewno On! Bez brody, wysoki, młody, cały w bieli, tylko pas ma złoty — i rączkę do mnie wyciąga… „Nie bój się, powiada, oblubienico moja strojna, pójdź za mną; będziesz u mnie w królestwie niebieskim korowody prowadzić i pieśni rajskie śpiewać.” Ja od rączki Jego oderwać się nie mogę! — a mój piesek zaraz mnie łap za nogi… Ale my zaczęliśmy wzbijać się w górę! On naprzód… Skrzydła Jego po całym niebie się rozpostarły, długie jak u czajki — a ja za Nim! I piesek musiał mnie puścić. Wtedy dopiero zrozumiałam, że ten piesek — to moja choroba i że w królestwie niebieskim już dla niej miejsca nie będzie. Łukeria zamilkła na chwilę. — A raz miałam jeszcze taki sen — zaczęła znowu — a może to było widzenie — sama już nie wiem. Zdaje mi się, że jestem niby w tej chruścianej budzie i przychodzą do mnie moi rodzice — nieboszczyk ojciec z nieboszczką matką — i kłaniają mi się nisko, ale nic nie mówią, i pytam się ich: „Dlaczego mi się, ojcze i matko, kłaniacie?” — „A dlatego, powiadają, bo przez to, że się na tym świecie tak męczysz, to nie tylko swojej duszyczce ulżyłaś, ale i z nas duży ciężar zdjęłaś. Nam też na tamtym świecie jest teraz lepiej. Swoje grzechy pokonałaś, a teraz nasze zwyciężasz.” I jak to powiedzieli rodzice, znów mi się pokłonili — i już ich nie widzę; tylko ściany widzę. Zachodziłam potem w głowę, co to takiego ze mną było. Nawet o tym na spowiedzi powiedziałam. Ale nasz pop tak miarkuje, że to nie było widzenie, bo widzenia miewają tylko osoby duchowne. — A raz to znów tak mi się śniło — ciągnęła dalej Łukeria. — Widzę siebie, jak siedzę niby to przy gościńcu, pod wierzbą, trzymam kostur ostrugany, sakwa na plecach, głowa chustką owiązana — prawdziwa pątniczka! I mam gdzieś iść daleko, daleko, na pielgrzymkę. I wciąż przechodzą koło mnie pątnicy; idą powoli, jakby niechętnie, wszyscy w tę samą stronę; twarze mają ponure i jeden do drugiego bardzo podobny. I widzę: kręci się pomiędzy nimi, uwija jakaś kobieta, o głowę od nich wszystkich wyższa, i suknia na niej jakaś osobliwa, jakby nie nasza, nie rosyjska. I twarz także osobliwa, wychudła, surowa. I wszyscy jakby od niej stronią; a ona jak się obróci — i prosto na mnie. Stanęła i patrzy; a oczy ma, jak u sokoła, żółte, wielkie i jasne-jaśniuteńkie. I pytam się jej: „Ktoś ty?” A ona mi powiada: „Jestem śmierć twoja.” Ja zamiast się przestraszyć, to na odwrót — cieszę się tak, że nie wiem, przeżegnałam się! I mówi mi ta kobieta, ta moja śmierć: „Żal mi cię, Łukerio — ale zabrać cię z sobą nie mogę. Żegnaj!” Boże! jak mi się zrobiło smutno!… „Weź mnie, powiadam, moja najmilsza, moja złocista, weź mnie!” I śmierć moja się do mnie odwróciła i zaczęła coś mamrotać. Pomiarkowałam, że wyznacza i moją godzinę, ale tak jakoś niezrozumiale, niewyraźnie… Po Pietrowkach, niby… z tym się obudziłam. Takie to miewam dziwne sny! (przypowieści zaczerpnąłem z I.Turgieniewa).
Bracie kochany! Życie ludzkie stało się tą duszą słabą, która drży w każdym płomiennym bukiecie otaczającej natury…W mym życiu miałem już jasne godziny…ściany nieprzeźroczyste a z książkami…siedzieliśmy na szczycie…Teraz w naszym ogrodzie szczęścia, wyspie, lato zamieszkało… Kochana siostro z pielgrzymki, gdy rozmyślam nad twoją dobrocią, jak morze, tak głęboką w swojej prostocie, na kolanach przed tobą się korzę…Tak późno przywlokłem się był do cię!…Wędrowałem tak długo, tak długo kurzawą dróg życia i szarugą, do słodyczy twojego spojrzenia, do rąk twych, wyciągniętych ku mnie przez oddalenie. Miałem w sobie tyle rdzy zapiekłej, co wytrawiała we mnie, jak jad zaciekły, wszelki ślad wiary . Ale byłem tak ciężki, taki strudzony, niedowierzaniem byłem tak stary!…Tak osmucony, tak zniechęcony, Błędną włóczęgą na wszystkie strony! Byłem niegodzien tego srodze, by złote ślady stóp twych błysnęły na mej drodze, że jeszcze niemal we łzach, dotąd się boję…1 tak pokorny wobec szczęścia stoję! Jak wiek naiwny — sercem ci w dłonie kładł , rozkwitły kwiat!…Nasze dusze rozumiały się nie przez spojrzenia, a przez wiarę…nasze serca słoneczne…Tłum zawsze miłość z miłością rozwodzi,… Za nami łaskawa wiosna — pierwiosnkowa, zasiewająca bez i róże, rozśpiewała nam głosy, wyzłociła słowa i całych zatopiła w przeczystym lazurze. Szczebiot liści z wiatru szelestem, szept róż, jak pajęczyna słaby, osypują się w koło dobrotliwym gestem, rzucając w dusze nasze złote swe sylaby. Lecz sic we wnętrzu swym zamyka. To co najlepsze w nas, przed majem w słowie nazbyt jest materii, teraz serce słów unika -słodki, milczący poryw jest najwyższym rajem…O bądźmy, jak dwie morzem lecące rybitwy, dwie do siebie modlące się modlitwy! Niech nam ust naszych pocałowanie symbolem życia się stanie…Teraz my przeżywamy to lata święto…Ale już kiedyś miałem wirydarz wewnętrzny…jeszcze mam głośny hałas cykad schnących na powietrzu…Ciągną sznurem drzewa osędziałe, wlokąc z sobą wielkie, sine cienie. Wiek zbliżał się dzień za dniem, krok za krokiem i na jasne miłości naszej skronie położył chłodne dłonie i przygasłym popatrzył na nią wzrokiem. Nasz ogród, jeszcze lipcową przymięty spiekotą, stracił dziś dużo ze swych szałów i czerwieni. Szorstkie, zawistne słońce kręgiem twardych cieni zaczyna już obwodzić swe złoto. Ale jak zawsze pyszne te róże miesięczne!…Zdąża lato w płaszczu… mów mi ty słowa. Z każdym dniem słodsze, z każdym dniem prawdziwsze…

Spoglądam na domki kanału przy Krapanj. Chyba ten dom, pełen dusz naszych od progu do sklepień, miewa latem tak piękne południowe cisze, i takie dnie wybrane przesłodkich pokrzepień, że zatrzymuję zegar, gdzie się czas kołysze, aby zatrzymać życie…Nic nie szeleśnie wtedy, nie pluśnie, nie skłóci…Chwila jest taka nasza, że lot, co nas muśnie, słyszy mego i twego tylko serca bicie, które na siebie nagły uścisk rzuci… Okno otwarte. W miłości naszej mieszka wszelka wiara! Jakąś głęboką w sobie myśl mają drobnostki: O lubię ja tę zaświecań godzinę!…Dużo w tym milczeń, a żadnych wymuszeń —„wiesz?… w zardzewiałej znalazł się szufladzie…bilet z przed laty”!., zbladłego ołówka…Dawno przebrzmiałe, zapomniane słówka wskrzeszają nagle w duszy zapadły świat wzruszeń! Ręce lampę naszego szczęścia wypuściły….Pragnienia moje były, jak kłujące osty, które wiatr do złych z sobą nagina zahaczeń, serce ognia i lodu przechodzące chłosty, uschłe i stwardniale nie znało przebaczeń…

Pani mego serca, Maryjo! A!e tyś z niezmiernego miłości ogniska dobyła dla mnie słowo, o mocach bezcennych! Ja wciąż byłem w twych oczach tym samym mocarzem- Ja, który tak przed światem i sobą zmalałem….Kwiat mi rzucałaś w okno, chodząc wirydarzem, twa wiara w wyzdrowienie była kordiałem, Tyżeś mi przynosiła w fałdach swej sukienki rzeźwy wicher streszczony, jak jagody w trunkach —Wszystkie wonie wieczoru, i rosę jutrzenki i słońce w przejmujących twoich pocałunkach!…Bzy dlatego rosną pod murem i przy furcie, aby się o nas otrzeć choć w przechodzie, kiedy, milczący, błądzimy po ogrodzie…Tak z ludem drzew i kwiatów, my nowe Adamy, wspaniałe nasze lato przeżywamy —szczerzy i prości, jak białe kryształy i jak świat cały w słońcu zgubieni miłości, śmiało na żar swe dusze i ciała wystawiamy, by je poprzeszywały na wskroś słońca strzały,…Jeszcze mam mszał-gigantyczny piedestał…na miłości twojej wezgłowie…w sercu zdyszanym, w płonącej głowie, rytm ci przynoszę, którym serce świata tętni!… pragnę przycisnąć ci do serca usta me spalone, by ucałować w nim swe niebo…Gdyby twe ręce pewne, a kochające…— Dzień po dniu, godzina po godzinie nie wlewały mi były przez długie miesiące heroizmu cichego, który w tobie płynie!…Gdy staw w wichrowej jest rozterce, albo go słońce do dna pali, młode, czerwone w nim serce drga z rytmem fali!… Życie świata, jak woda przez pęknięcia glazur, uczyło się w nas błogo, aby nas rozszerzyć .. I porwał nas szalony wicher egzaltacji: Szept modłów i ślubowań — krzyki inwokacji i silna, jak śmierć, potrzeba bogów i nieba! ..Lecz róże wyglądają tak świeżo, róże się silą żyć po śmierci!…Pięknego lata złote łodzie, co pomknęły pijane przestworem…Ich rzesza po powierzchni śliskiej huśta się w miejscu, jak zaklęta,… Jedna za drugą przeszły słoneczne czeredy! Moje Godziny Jasne: ranka i południa…Słońca, kwiatów i pieśni wzięły wszystkie schedy, szły drogą, której żaden kamyk nie utrudnia… W Chorwacji jest natomiast dużo kamyków, ale też przeuroczych brzegowych kanałów. Teraz jeszcze nie przestają radować mnie wyspy Adriatyku!

Matko z Medjugoria, wśród gwałtów skrytych w tajnię nocną Ty nie skarżysz się nigdy — ty wierzysz niezłomnie, że to nie może zginąć, co kocha ogromnie. A cykady na wyspie Krapanj tylko zaświadczały o tym, gdy długo konały tam na drzewach…Imię twe Maryjo, co ma spiżu ton i dźwięk głęboki!… O Słońce olbrzymie, byłem na wyspie twojej czcicielem potęgi,…wzdychałem do Cię , Maryjo…Prawdopodobnie Józef Conrad był odważniejszy w swych bojach z światem, ja zwiedzam i przedstawiam jakby mniejsze nasze krainy…Ale czy z mego życia nie wycisnąłbym jakiegoś sensu, okowity mojego żywota?…Myślę, że przedstawione tutaj świadectwo spełnia odrobinę tego sensu…Ale co dobre szybko się kończy. Na wybrzeżu kilku ludzi patrzyło na oddalającą się łódź; byli to nasi przyjaciele z Chorwacji, szare kamienne domy widniały o jakie sto jardów na nabrzeżu. Zasiedliśmy znów w autokarze i skierowaliśmy się tym razem ku krainom północy, ku znajomym polom nad Wisłą.

Leave a comment