Chorwackie lamentacje

Stanisław Barszczak- Czas zwycięskiego chrześcijaństwa

Piszę nie bo muszę, lecz że poszukuję prawdy ostatniej, jedynej pamięci o życiowej ufności. Prawdopodobnie przenikliwość mego umysłu, działająca jak żrący płyn, niszczy skrywaną ambicję. Otóż inteligencja moja należy do typu naukowych; badawcza z nawyku, odznacza się tą nienasyconą ciekawością, która wierzy, iż każda tajemnica kryje w sobie cząstkę ogólnej prawdy. Jako chrześcijanin pragnę poznać Pana mego serca i duszy. Znać Boga z kolei, to zmuszać się, by być blisko niego…Żeby znać Boga trzeba wiedzieć bardzo dużo…Jesteśmy naznaczeni, mianowani do żalu i skruchy…Bez bohaterów moglibyśmy być szczerzy i wyraźnymi ludźmi, lecz nie poznalibyśmy, jak daleko możemy iść…Mówią, że słowo ma dwa sensy…My mamy przypominać słowo Boga, mamy nie tyle wzruszać, mamy nie zbaczać od słowa Boga, ale należy trzymać się jego, a nie swego ja…Tym bardziej, że przechodzimy w życiu najczęściej od stabilności do niepewności. Tym razem wybraliśmy się do Chorwacji, to ludzi mieszkających nad Adriatykiem. Jest to kronika ich żywotów, ich ambicji i ich losów, przeznaczeń. Prawdopodobnie na początku był chaos, mnóstwo ludzi…potem wybrał Bóg jednego człowieka Adama i dał mu matkę żyjących-Ewę…Mamy powracać do Pana Boga…jakby przedstawiać świat oczami dziecka. To dziecię bowiem poznajemy słabo, niszczy go walka…Raz jeszcze w naszym życiu prorok ma przynieść zbawienie wszystkim- a nie przebóstwienie! Oto miłosierdzie i miłość Boga stale wzrasta-Bóg nas coraz bardziej kocha…Tym więcej mamy przywracać moc na ziemi, moc słowa Boga…Jezu, który czyniłeś dobrze do końca, wypełniałeś ciszę ludzką bądź przy nas. Mamy dopełnić oznaczenia nas przez Boga. Jest to asygnowanie Boga każdego z nas do jedynego zadania, w którym nikt nas nie może zastąpić. Dlatego pragnę ufać! Mamy wspaniały czas, czas zwycięstwa, zarazem nie wynagrodzonej, nie odwzajemnionej miłości…Czy teraz w życiu nie ma tak samo jakiegoś ześrodkowanego zapomnienia, osowiałej ciemności, tym samym czegoś szlachetnego, heroicznego, pięknego, choć niezrozumiałego? W czerwcu, gdy w stanie Missisipi zapanował upał postanowiłem jeszcze nieco inaczej spędzić to lato. Przenosiłem się do różnych przyjaciół, choć głównie mieszkałem w „The Cottage”, domku należącym do „Centrum duchowości” Archidiecezji Częstochowskiej w Olsztynie. Miała tam też przyjechać grupa przyjaciół, także rozpoznawany od niedawna mój wydawca, choć nie wiązałem większej nadziei z jego obecnością. To było miejsce niby znajdujące się na szlaku turystycznym, z ruinami zamku niedaleko, ale jakby istniejące poza czasem i jeszcze senne miasteczko. Młodsi spośród letników byli niczym postaci wzięte z nienapisanej powieści Johna Le Carre: zamożni młodzi mężczyźni w eleganckich ubraniach, często absolwenci Częstochowskich szkół, zalecający się do piękności w kolorowych sukienkach. Odbywały się tam przyjęcia w kawiarniach, dużo czasu spędzano pod zamkiem, gdzie do atrakcji należało wspinanie się po skałkach i oglądanie historycznych pojedynków szlacheckich. To tutaj w ostatni dzień roku wystrzeliwano olbrzymią ilość petard i świetlnych rakiet. Także przyjaciele z którymi przeżywałem rekolekcje chorwackie, pochodzili głównie z socjety częstochowskiej, wydaje mi, że mogłem tylko czuć się w ich towarzystwie gorszy i onieśmielony. To właśnie z nim zabrałem się w sierpniową podróż do Chorwacji i do Medjugorie. Okazją do zawitania u Matki Bożej była rewizyta polskich rodzin chrześcijańskich w Chorwacji. Kiedy stanąłem z końcem września 2009 roku na wyspie Kapranij w Chorwacji, w pełnym słońcu, mogłem ujrzeć obraz współczesnego naszego chrześcijaństwa. Oto nierzadko nasze przekonania aktualnie są odkupiane przez nasze pasje. A chyba każdy pasjonuje się sportem. Już wybił zegar na wieży klasztoru na Kapranj pierwszą po południu, jesteśmy w skromnej jadalni i spożywamy nie wyszukany posiłek. W tym klasztorze nie ma specjalnych przeszklonych wykuszów, naszych dawnych alkow, owszem jest bardzo skromny arkadowy dziedziniec, sala wystawowa z cennymi obrazami. Po obiedzie nie poszliśmy zwiedzać drugą stronę wyspy, lecz wybraliśmy się po koronce do Bożego miłosierdzia nad morze. Strasznie, ale to strasznie cykady z brzegu wtórowały naszej niemej morskiej kąpieli. Widocznie tu zawsze jest odpust z kramami czy straganami, choć pośród harmonogramu codziennych zajęć i morskiej atrakcji jego nie widzieliśmy. Pamiętam był piątek, dzień św. Augustyna, po oporach rannych słoneczko teraz jaśniało nie zagrożone na najczystszym nieboskłonie. Koło piątej po południu mieliśmy rozegrać mecz w siatkę, rodziny z Polski kontra rodziny chorwackie. Przyłączyłem się do grupy polskiej w stroju najodpowiedniejszym jaki tylko mogłem skompletować ad hoc. Na krześle sędziowskim zasiadł brat Genaro. Był zawsze, jest i teraz podczas meczu. Postura jego zdradzała go. Częstochowski profesor języka hiszpańskiego umie się znaleźć w każdej sytuacji, Polak nie jest mu obcy. Średniego wzrostu, z głową Woltera, chodzi w luźnej, swobodnej garderobie. Nieco się spóźnił, mogłem dostrzec tylko, że zmienił koszulkę, powszechnie znaną białą koszulkę z napisem „Niedziela” zamienił na trochę inną, która licowała z wyczynami obecnej chwili. Jego genialny język polski schronił się teraz za idealną gestykulacją rąk. Z powodu znikomości podarowanego czasu odbyły się trzy sety, ostatni nieco okrojony. To była dla mnie niespodzianka, Polska wygrała 2:1. Zostałem zauważony na boisku. Gdy szliśmy na kolację widziałem jeszcze blaski słoneczne, które przebijały się przez gąszcz sosen, choć zdawałem sobie sprawę, że to słoneczko już jest zmęczone i odchodzi po nagrodę za tak mi bliski teraz Adriatyk. W południe słoneczko tym bardziej przygrzewało naszym rekolekcyjnym bojom, jakby błogosławiło wszystkim naszym poczynaniom. Teraz mówiło do widzenia, oddawało się wieczornej urodzie skoku na inne podwórko, znalazło wilgotną ziemię jakby mile dalej. Jego letnia droga na niebie dobiega końca. Ale my jeszcze na wieczornej adoracji nie mogliśmy zapomnieć miliardowego ciepła, jakie jest rozsyłane po najdalsze zakątki ludzkiego globu.
Kim jest brat Genaro- przełożony Braci Gabrielistów w Częstochowie, dzięki któremu mogłem nawiedzić półwysep bałkański. Pochodzi z miasteczka Leon w Hiszpanii. Sugeruję, że on jest teraz jakby z innej planety, pojawia się przede mną jakby za mgłą. Jego skóra opalona po dopiero co zrealizowanej pielgrzymce pieszej do Naszej Pani Jasnogórskiej. Chyba jego charakter jest przyciemniony zarówno od środka jak i na brzegach, a tajemnicza szkatułka jego geniuszu zawiera raczej opar jak klejnot. Często jednak zachodziłem drogę bratu Genaro, bardzo na miejscu i ułożonemu, zabierał mnie na spacery po plaży przy świetle księżyca. Ale jego wysiłki uśmierzenia jakiś tam kompleksów, nie robiły na mnie wrażenia. Jego sposób ubierania się – białe spodnie, koszulka polo z reklamą pisma katolickiego „Niedziela”, głowa bez czapki- mało kontrastował ze strojem osób z wyższej klasy średniej, którzy nosili jasne koszule, wygodne spodnie i sportowe półbuty. Mieliśmy już Chrześcijaństwo wstrętne L.N.Tołstoja, które bazowało nie tyle na postępie duchowym człowieka, co na jedynych jego emocjach, odsłaniało wrodzone niejako piękno każdego człowieka z jego udanymi przywarami. Z kolei Józef Conrad Korzeniowski mawiał, że jeśli ktoś kiedykolwiek walczył z duszą, to ma mnie już za mężczyznę. Pisarz ujrzał niepojętą, niepoczętą tajemnicę duszy, która nie zaznała umiaru, wiary, czy lęku, ani nawet ślepej walki z sobą. I właśnie J. Conrad osiąga w powieści to, co można nazwać zbawczą wiarą, jego bohater trwa w tej wierze, nawet gdy to czyni za cenę swego życia. Heyst nie jest niewierny, on tylko myśli, że jest takim. Heyst, bohater Conrada bynajmniej nie posiada siebie samego, nigdy nie jest wrogi czy pogardliwy…nie jestem łotrem, zbójem. Inny jego bohater- Kurtz umiera, bo nie może stać, znieść swego własnego towarzystwa. Heyst preferuje, woli (uwielbia) własne towarzystwo i konsekwentnie przypisuje wszystkie swe nieszczęścia zadawaniu się z światem. Bohater Conradowskiego „Zwycięstwa” z trudem osiągnął samowiedzę, a mianowicie przez pewność śmierci, przez czyn grzeszny, przez raj wyspy. Samowiedza Heysta jest w odkupieńczym stanie… Heyst jest sceptykiem, niezdolnym opierać się pokusie jego chrześcijańskich impulsów. I oto Heyst poczuł nagle litość dla tych bytów eksploatowanych, które pozostają bez nadziei, pozbawionych zarówno krzywdy jak i łaski. Heyst- mężczyzna nie jest bardziej oczekiwany od anioła…On to mówi: nikt mnie nie wysłał, akurat wydarzyłem się. Heyst-ojciec nie jest systematyczny, za to jest “niszczycielem wszelkich systemów, nadziej, wiar”.

Leave a comment