BIBLIOGRAFIA moich prac. A. Debiuty. Za swój debiut literacki zawsze uważałem wiersz Waterloo z r. 1997; za swój debiut eseistyczny- artykuł rodem z Maurycego Mochnackiego z r. 2000. Jeszcze w r. 1996 przekazałem na ręce Pana Redaktora J. Turowicza teczkę z moimi najwcześniejszymi elaboratami. W moim archiwum posiadam pismo z „Tygodnika Powszechnego”, jakie otrzymałem w lutym 1997 roku od Pana Janusza Poniewierskiego. W latach 1997-2004 napisałem moc artykułów na maszynie, które znajdują się w szufladach księżowskich i nie tylko. Pamiętam tytuły tylko niektórych: Koncert Jankiela, Konstytucja czystej subiektywności itd. Za artykuł „Złota jesień polska” otrzymałem pozytywną odpowiedź Pana Marka Króla z „Wprost”. 1. Artykuły w „Tygodniku Częstochowskim”(1995-96) 2. Autobiografia-Hortensjusz (1995) 3. Poezje (wiersze z lat 1996-2000), m.in. Waterloo, Duch Adama i skandal itd.) 4. Wybór pism drobnych ( przekazany „Tygodnikowi Powszechnemu, 1996) 5. Ideał sięgnął bruku ( przekazany „Rzeczpospolitej” )6. Złota jesień polska (przekazany „Wprost”)7. Kazania (m.in. na dwudziestą rocznicę moich prymicji) 8. Klucz do Biblii (przekazany „Tygodnikowi Powszechnemu”,2006) B.Książki i artykuły naukowe: 1. Szermierz Boga, Częstochowa 2004, Wyd. WOM. W tej książce w rozdziałach drugim i trzecim zamieściłem m.in. artykuły filozoficzne: Coś innego, Częstochowski list, Ku ostatecznej trosce, Na służbie miłości, O lekkomyślności, O powierzeniu nadziei, O religii, O wierze, Pojmowanie bytu, Od miłowania siebie do innych miłowania, Przekonać się do miłości, Widok słońca nie ustępuje z uszczęśliwionych oczu, W stronę ludzkiego doświadczenia, Wspomnienie wieczerzy, Zachęta do twórczości, Zmagania się z „Wielką Tajemnicą”, Znalezienie odosobnionego ideału, Z wachlarza ludzkich spraw, Czyn i prawda, Kilka słów o trudnej umiejętności wypełniania obowiązku, Modlitwa współczesnego Izraelity, Myślenie według początku, Nadzieja na niebo, Nakłonienie do anulowania omdlenia, Nawrócenie cnotliwych na Chrystusa, Legenda o Królu Duchu, Pieśń o naszym Chrystusie, Słyszeć Westerplatte, „Tutaj także obecni są bogowie”, „Uczczenie w dziejach dziwnej ręki Bożej”; 2. Przyjaciel kocha w każdym czasie, Częstochowa 2005, Wyd. Garmond. W tej książce w rozdziale pierwszym amieściłem eseje filozoficzne: Kredyt odpowiedzialności, Przyświadczenie albo pewność, Dostępność do prawdy, Zwycięstwo daru wolności, Złota jesień polska, Złote, brylantowe wyznania; 3. Zabliźniona rana. Dramaty i opowiadania, Częstochowa 2004, Wyd. WOM. W tej książce recenzowanej przez Pana Sławomira Burszewskiego (Dwutygodnik Kulturalny Częstochowy „Aleje3”, styczeń-luty 2006, ss.46-47) zamieściłem artykuł pt. Słowo o świadectwie. 4. Droga krzyża, Częstochowa 2006 (Wydanie introligatorskie-jedenaście egzemplarzy; książka została opracowana w formacie internetowym i w olbrzymiej ilości rozeszła się po świecie). W tej książce w rozdziale drugim znalazły się większe studia filozoficzne: W barwach kreatywnych niedopytań (część pierwsza, ss. 125-141), W barwach kreatywnych niedopytań (część druga, ss.142-156), W barwach kreatywnych niedopytań (część trzecia, ss.157-169), Kreatywność chrześcijańska jako wyczuwalna przyjaźń (ss.178183), Ideał sięgnął bruku (ss.198-207), Zakończenie książki (ss.208-219). 5. W kierunku ideału piękna, Częstochowski Biuletyn Oświatowy, Częstochowa 4/2004, Wyd. WOM (artykuł). 6. Chabry wolności. Studium myśli ks. Józefa Tischnera, Częstochowa 2005, Wyd. Garmond. 7. Wspólnotowe miejsce dla bliźniego, Olsztyn 2008 nieopublikowany artykuł recenzowany przez Pana Aleksandra Bobko i Ks. prof. dra hab. Jana Krokosa z Warszawy. 8. Sens i afirmacja osoby w sferze powinności, Łódź 2009 wygłoszony odczyt w Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi. 8. Bliżni i on. Filozofia podmiotu Paula Ricoeura i Emanuela Levinasa, Częstochowa 2008, Drukarnia Cyfrowa Prograf Group w Blachowni; 9. Spojrzenie z mojego okna, Częstochowa 2009, Drukarnia w Blachowni (opowieści z pielgrzymki autora do Meksyku w styczniu 2009 roku) Wreszcie pragnę wspomnieć tutaj inne niepublikowane jeszcze moje teksty filozoficzne: Ekspresem do nieba, Potrzebujemy Boga, Humanitarność życia, Od niemożności zastąpienia siebie do biernej sprawiedliwości; Przeznaczenie człowieka a wychowanie (artykuł przekazany do druku w „Poliglocie” czasopiśmie Wyższej Szkoły Lingwistycznej w Częstochowie)
Moje tłumaczenia poezji:
Charles Simic- Książka pełna obrazków
Ojciec studiował teologię na emailach i to był egzamin w czasie
Matka robiła na drutach. Ja usiadłem spokojnie z książką pełną obrazków.
Noc zapadła. Moje ręce urosły zimne dotykając twarzy umarłych królów i królewien.
Był czarny ortalion w pokoju na górze, figlarnie umizgujący się przy suficie.
Ale co on tam robi? Matka długie druty szybko krzyżowała,
były czarne jak wewnątrz akurat mojej głowy.
Strony przewróciłem dźwięczące jak skrzydła.
„Dusza jest ptaszkiem,” raz powiedział. W mojej książce pełno obrazków
Szalała bitwa: lance i miecze uczyniły rodzaj wietrznego lasu
Z moim sercem przebitym i krwawiącym po jego gałęziach.
Samuel Taylor Coleridge- Pragnienie
Gdzie pali się miłość Pragnienie jest czystym płomieniem Miłości; to jest refleks naszej ziemskiej ramy, która przyjmuje swe znaczenie od szlachetniejszej strony, ale tłumaczy się językiem serca.
Rainer Maria Rilke-
O życie, życie, cudowny czas-
Wystarczy , iż przechodzi od protestu do opozycji,
Iż wlecze się na trakcie często tak złym jak ciężkim.
A potem na raz z niewypowiedzianie szeroko
Odprężonymi skrzydłami, do anioła się upodabniając-
O najbardziej niejasny, czasie życia.
Ponad wszystkimi bardzo odważnymi zaistnieniami-
Czy może jedno z płomieńszych i dzielniejszych być?
Otóż stoimy jak i zatrzymujemy się w naszych granicach
I podróżujemy jako zaistnienie nierozpoznane do wewnątrz.
Co zrobisz, Panie, gdy ja umrę?
Z twoim dzbanem, którym jestem, gdy się potłucze?
Z twoim napojem, którym jestem, gdy się zepsuje?
Twoją szatą jestem i twoim zajęciem,
Ze mną zapominasz twoją skłonność.
Po mnie- nie masz żadnego domu,
w którym pozdrawiają cię słowa, blisko i ciepło,
a pod twoje zmęczone nogi dostaje się
Aksamitny sandał, którym jestem.
Twój wielki płaszcz wypada ci z rąk- może tylko
Twoje spojrzenie nadejdzie, które przyjmuję
z moim ciepłym licem, jak z poduszką,
będzie mnie szukać, długo-
i położy się jak obcy kamień na kolanach
przy zachodzie słońca-
Co zrobisz, Panie? Jestem lękiem.
(Bliss Carman)
Kochałem ciebie, Atthisie , to już bardzo dawno temu,
Kiedy wielkie oleandry były w kwiecie
Na szerokich skomasowanych łąkach pełnych słońca.
I mogliśmy często przy zapadającym zmierzchu
Wędrować razem obok srebnego strumienia,
Kiedy miękkiej trawy-korony były wszystkie mokre od rosy
I pokrytą purpurową mgłą w zanikającym świetle.
I radość poznałem i smutek przy twoim głosie,
I pyszną wspaniałość miłości-
Odludzie, która zasmuca samotność,
I słodką mowę, która sprawia, iż to jest trwałe-
Gorzką tęsknotę i ostre pragnienie,
Słodkie koleżeństwo przez spokojne dni
W powolnym obszernym pięknie świata,
I niewypowiedziane radosne wyzwolenie
Wewnątrz świątyni świętej nocy.
O Atthisie, jak kochałem ciebie dawno temu
W tym pięknym lecie zniszczonym przez morze!
Podróż w góry Pireneje V. Hugo (1843)
Szczyt jest pustynią, czarny, posępny, niełaskawy,
Oblamowany z wszystkich stron ciemnym urwiskiem;
Horyzont w okolicy jest tylko ustroniem, zaciszem;
Zima jest wieczna na tym grzbiecie ostrym i przykrym,
A ja znajduję tutaj, o Panie, ślady nagich stóp,
Które dowodzą, że przede mną inni przybyli tutaj.
Widzimy tam obręcze żelazne i żelastwo, jak w ciężkim więzieniu.
Byłem u stoku, oczy wbite w górę.
Dwa byty przeszły gdy tam byłem;
I ich spojrzenia lśniły, zdawało się,
Że ci dwaj, dwaj nieznani, promieniują pod ich welonami.
Sprawiają, że ich oczy przyjęły gwiazdy.
Jeden miał wygląd szczery a drugi wygląd wyniosły.
Oni maszerowali we dwójkę po tej samej ścieżce;
I jeden rzekł murmurando: Wierz, a drugi powiedział: Myśl.
I na czole drugiego odczytaliśmy: Prawda.
Ja, patrzyłem na nich, wzruszony ich pięknem.
Wreszcie ci dwaj groźni piechurzy nie uczynili znaku
Żebym powstał; to był orzeł obok łabędzia;
I ja podążyłem za nimi, a ci poprowadzili mnie
I zostawili samego na wysokości tej góry.
Bóg zadaje pytania, dziecko ma odpowiedzieć- V. Hugo
„Dwa zwierzątka najbardziej łaskawe świata,
kot i mysz nienawidzą się. Dlaczego?
Wytłumacz mi to Joanno?“ Nie bez przestrachu
przed ogromem cienia i tajemnicy,
Joanna zaczyna się uśmiechać. „Czy to w porządku? dziadziuniu,
nie wiem. Zagrajmy“. I Joanna wychodzi:
„Widzisz, kot jest wielki(gros), mysz jest mała(petit).
-Czy to w porządku?“ I Joanna znowu, drapiąc się po główce,
podejmuje:“Gdyby mysz była wielkim zwierzęciem,
o ile dobry Bóg z wysoka by się nie pogniewał,
to byłaby myszą, którą pożarłby kot.“
Most- V. Hugo
Miałem przed oczami ciemności. Przepaść,
która nie ma brzegu i która nie ma szczytu,
Była posępna, ogromna; i nic tam nie ulegało zmianie.
Poczułem się zgubiony w niemej nieskończoności.
W głębi, przez cień, nie do spenetrowania zasłonę,
dostrzeżono Boga, jako ponurę gwiazdę,
krzyknąłem do siebie:-Moja duszo, moja duszo. Należałoby,
przejść tę otchłań, gdzie nie widać żadnego brzegu,
tej nocy, w której maszerujesz do twojego Boga,
zbudować most olbrzymi na tysiącu łukach.
Kto przeszedłby to nigdy? Nikt! Smutek! Przestrach!
Płacz! Biała mara stanęła przede mną,
gdy rzuciłem na cień oko alarmu,
i ta mara miała kształt łzy;
niczym czoło dziewicy z rękami dziecka;
upodabniała się do lilii, którą biel ochrania,
której ręce łącząc się czyniły światło,
ona ukazała mi się niczym przepaść, gdzie zdąża wszelki pył,
tak głęboka, że echo nigdy jej nie odpowie,
Ona mówi mi:-Jeśli chcesz, zbudujesz most-
Ku tej bladości nieznanej podniosłem powiekę.
-Jakie jest twoje imię?- Mówię do niej. Ono mi mówi: Modlitwa.
Nadziei, dziecko! Jutra! A potem dalej jutra!
I potem dalej jutra! Wierzmy w przyszłość
Nadziei! I za każdym razem jak wznosi się jutrzenka,
bądźmy tam, aby modlić się do Boga, jak do błogosławieństwa!
Data: 2019-06-01
Stanislaw Barszczak, Jak Jas zostal magiem. Dzisiaj w naszej afrykanskiej wiosce mamy zawody sportowe. Poniewaz przynaleze do tzw. wielodzietnej rodziny, a takich w Ghanie, moim kraju, jest bardzo wiele, z niecierpliwoscia oczekuje na szczesliwa chwila wejscia do finalu zawodow. - Mamo, mnie wybierz. Muszę się powstrzymywać, żeby nie krzyczeć. Wbijam paznokcie w drewniany kij, ściskam go mocno, żeby usiedzieć w miejscu. Krople potu ściekają mi po plecach, nie wiem, czy to od porannego upału, czy dlatego, że serce tłucze mi się o żebra. Miesiąc w miesiąc byłem pomijany. Dziś musi wreszcie być inaczej. Odgarniam śnieżnobiały kędzior za ucho i staram się nie ruszać. Mama Agba jak zwykle nie ma zmiłowania, długo przygląda się każdemu z nas, aż nie wiemy, gdzie podziać wzrok. Jej brwi ściągają się w skupieniu, pogłębiając zmarszczki na ogolonej głowie. Z ciemnobrązową skórą i w niepozornym kaftanie Mama Agba niewiele się różni od reszty wioskowych starszych. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że kobieta w tym wieku może być tak niebezpieczna. – Ekhm… – chrząka z przodu Pawel, w mało subtelny sposób przypominając, że on już przeszedł tę próbę. Posyła nam uśmieszek i obraca w dłoni ręcznie rzeźbiony kij, jakby nie mogł się doczekać, aż się dowie, którego z nas pokona w czasie dzisiejszego egzaminu. Większość chlopcow boi się pojedynku z Pawlem, ale ja nie czuję strachu. Ćwiczyłem i jestem gotowy. Wiem, że stać mnie na zwycięstwo. -Janku. Chropawy głos Mamy Agby przerywa ciszę. Słychać zbiorowe westchnienie piętnastu chlopcow, którzy nie zostali wybrani. Imię odbija się od plecionych ścian trzcinowej ahéré, aż w końcu zdaję sobie sprawę, że chodzi o mnie. – Naprawdę? – pytam. Mama Agba mlaska zniecierpliwiona. – Mogę wybrać kogoś innego… – Nie! – Zrywam się na równe nogi i natychmiast posyłam jej ukłon. – Dziękuję, Mamo. Jestem gotowy. Morze brązowych twarzy rozstępuje się przede mną. Idąc, skupiam się na moich bosych stopach ocierających się o trzcinową podłogę, sprawdzam jej przyczepność, żeby zwiększyć swoje szanse na wygranie pojedynku i zdanie egzaminu. Na czarnej macie do walki Pawel pierwszy mi się kłania. Czeka, aż uczynię to samo, ale jego wzrok tylko wznieca we mnie ogień złości. Stoi w nonszalanckiej pozie, świadczącej o braku szacunku, jakbym nie był godnym przeciwnikiem. Jakby uważał, że jestem od niego gorszy. Myśli, że nie mam z nim szans. – Ukłoń się, Janku. Choć w głosie Mamy Agby pobrzmiewa wyraźna reprymenda, nie potrafię się przemóc. Stojąc tak blisko Pawla, widzę tylko jego bujne czarne włosy i kokosowy brąz skóry znacznie jaśniejszej niż moja. To karnacja tych spośród mieszkancow okolic Accry, którzy nie wiedzą, czym jest praca w słońcu. Pawel zawdzięcza to uprzywilejowanie cichemu wsparciu ojca, którego nawet nie zna. Arystokraty, który pozbył się nieprawego syna umieszczając go w naszej wiosce. Odchylam barki do tyłu i zamiast się ukłonić, dumnie wypinam pierś. Pawel odstaje wyglądem od nas o śnieżnobiałych włosach. Od tutejszych chlopcow bezustannie zmuszanych do kłaniania się takim jak on. – Janku, nie każ mi się powtarzać. – Ale Mamo… – Ukłoń się albo zejdź z ringu! Nie marnuj naszego czasu. Nie mając wyboru, zaciskam zęby i pochylam głowę. Na ustach Pawla rozkwita nieznośny uśmieszek. – Czy to takie trudne? – Kłania się znowu, choć nie musi. – Lepiej przegrać z honorem. Wśród chlopcow rozlegają się tłumione chichoty. Mama Agba ucisza je stanowczym gestem. Rzucam im złowrogie spojrzenie, po czym koncentruję się znowu na postaci przeciwnika. Zobaczymy, komu będzie do śmiechu, gdy wygram. – Na miejsca. Obaj cofamy się do krawędzi maty i unosimy swoje kije. Drwiący uśmieszek spełza z ust Pawla, a jego oczy zwężają się w szparki. To instynkt zabójczy. Patrzymy na siebie i czekamy na znak. Mama Agba przeciąga tę chwilę w nieskończoność, wreszcie woła: – Do boju! I od razu muszę się bronić. Nawet nie zdążyłem pomyśleć o wyprowadzeniu ataku, a Pawel już doskakuje do mnie z prędkością geparda. Bierze zamach kijem, mierząc w moją szyję. Ale choć za plecami słyszę stłumione okrzyki chlopcow, ani na moment nie tracę zimnej krwi. Pawel jest szybki, lecz ja potrafię być jeszcze szybszy. Unikam ciosu, wyginając się mocno do tyłu. Pawel nie czeka, aż się wyprostuję – wyprowadza kolejny atak, tym razem tnąc kijem z góry na dół z siłą chlopaka dwa razy większego od siebie. Rzucam się w bok i przetaczam po macie, a kij z trzaskiem uderza o trzciny. Pawel już bierze następny zamach. – Janku! – ostrzega mnie Mama Agba, lecz nie potrzebuję jej pomocy. Jednym płynnym ruchem przechodzę w kucki i wyciągam kij do góry, parując uderzenie Pawla. Trzcinowe ściany aż się zatrzęsły od głośnego trzasku. Moja broń też jeszcze drży, kiedy Pawel zamachuje się znowu, tym razem za cel obierając moje kolana. Odbijam się z wysuniętej do przodu nogi, robię koziołka w powietrzu ponad jego wyciągniętym kijem. Oto moja pierwsza szansa, by przejść do ataku. Wykorzystując pęd, wyprowadzam pierwszy cios. Z mojego gardła dobywa się stęknięcie. Pawel kontruje, przerywając mój atak, zanim na dobre się zaczął. – Cierpliwości, Janku! – woła Mama Agba. – Nie spiesz się. Obserwuj i reaguj. Czekaj na atak. Tłumię wzbierający w piersi jęk i kiwam głową. Cierpliwości, powtarzam sobie. Poczekaj na lepszą okazję… – Właśnie, Jan– odzywa się Pawel cicho, żeby nikt poza mną nie usłyszał. – Słuchaj się Mamy Agby. Bądź grzecznym padalcem. No tak, mogłem się tego spodziewać. To słowo. Ta wstrętna obelga. Wypowiedziana niby od niechcenia. Zawinięta w arogancki uśmieszek. Bez namysłu wyrzucam kij przed siebie. Mija brzuch Pawla o włos. Czeka mnie za to straszliwe lanie od Mamy Agby, ale i tak było warto. Nagrodą jest wystraszone spojrzenie mojego przeciwnika. – Ej! – Pawel spogląda w stronę Mamy, oczekując od niej interwencji, ale nie ma czasu się poskarżyć. Wielkimi oczami patrzy, jak obracam kij do kolejnego ataku. – To nie jest trening! – woła, uskakując przed ciosem w kolana. – Mamo... – Sam sobie nie poradzisz? – pytam ze śmiechem. – No dalej, Paul. Lepiej przegrać z honorem! W oczach Pawla pojawiają się gniewne błyski. Wygląda jak lworożec gotowy do skoku. Wściekle zaciska dłonie na kiju. Zaczyna się prawdziwa walka. Ściany chaty Mamy Agby szeleszczą, gdy nasze kije uderzają o siebie. Wymieniamy cios za cios, wypatrując szansy na kontrę, która przesądzi o wszystkim. Dostrzegam okazję i wtedy… – Uch! Kuląc ramiona, zataczam się do tyłu, fala mdłości podchodzi mi do gardła. Przez chwilę martwię się, że Pawel połamał mi żebra, lecz ból w brzuchu rozwiewa tę obawę. – Stop! – Nie! – przerywam Mamie Agbie zachrypniętym głosem. Z wysiłkiem wciągam powietrze do płuc i wspierając się kijem, prostuję plecy. – Nic mi nie jest. Jeszcze nie skończyłem. – Janku… – zaczyna Mama, lecz Pawel nie pozwala wybrzmieć jej słowom. Już mknie w moją stronę z ogniem w oczach, jego wyciągnięty kij prawie muska mi głowę. Gdy bierze nim zamach, uskakuję na bezpieczną odległość, a potem, łapiąc Pawla na wykroku, dźgam go z całej siły w mostek. – Uch! – Pawel zatacza się do tyłu z twarzą wykrzywioną bólem. Jeszcze nigdy podczas walki w chacie Mamy Agby nie został przez nikogo trafiony. Nie zna tego uczucia. Nie czekając, aż dojdzie do siebie, okręcam się i uderzam go w brzuch. Już mam zadać ostateczny cios, gdy rudawe płachty u wejścia do chaty rozchylają się i do środka wpada zdyszany Zbyszek z rozwianą białą grzywą. Szuka wzrokiem Mamy Agby. – Co się stało? Zbyszek ma łzy w oczach. – Przepraszam – kwili cicho. – Zasnałem. Ja… ja…– Wyduś to z siebie, dziecko! – Nadchodzą! – wykrzykuje wreszcie. – Są już blisko! Groza tej chwili na moment wysysa mi całe powietrze z płuc. Zresztą nie tylko mnie. Wszyscy jesteśmy sparaliżowani strachem. Instynkt przetrwania bierze jednak górę. – Prędko! – rzuca Mama Agba. – Nie ma czasu! Podnoszę Pawla z podłogi. Oddycha ciężko, ze świstem, ale musi wziąć się w garść. Chwytam jego kij i zbieram pozostałe. W chacie panuje wielkie zamieszanie. Wszyscy zacierają ślady. W powietrzu fruwają metry jasnej tkaniny. Powstaje armia trzcinowych manekinów. Czy zdążymy? Trudno powiedzieć w tym rozgardiaszu. Ja robię swoje: chowam kije pod matą ringu, żeby nikt ich nie zobaczył. Ledwie skończyłem, Pawel wpycha mi do rąk drewnianą igłę. Biegnę na swoje stanowisko, gdy płachty znów się rozwierają. – Janku! – woła ostro Mama Agba. Zastygam w bezruchu. Wszystkie oczy patrzą teraz na mnie. Nie czekając, aż się odezwę, Mama daje mi po głowie, aż czuję gorące mrówki na plecach. – Wracaj na swoje miejsce! – rzuca surowo. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Mamo Agbo, ja…Nachyla się bliżej z błyskiem prawdy w oczach. Odwrócenie uwagi… Próbuje zyskać dla nas więcej czasu. – Przepraszam, Mamo Agbo. Wybacz mi. – Wracaj na swoje miejsce. Zagryzam wargę, żeby się nie uśmiechnąć, i zwieszam przepraszająco głowę, zerkając kątem oka na strażników, którzy weszli do chaty. Niższy, jak większość okolicznych żołnierzy, wyglądem przypomina Pawla: kokosowy brąz zwieńczony czarną czupryną. Mimo że otaczają go sami nastokatkowie, trzyma dłoń na rękojeści miecza. Zaciska na niej palce, jakby spodziewał się, że któryś z nas go zaatakuje. Drugi strażnik, wysoki i poważny, jest od niego dużo ciemniejszy. Stoi blisko wejścia, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Widocznie ma w sobie choć odrobinę wstydu. Obaj na żelaznych pancerzach noszą dumnie znak króla Sarana. Samo spojrzenie na ozdobnego białego lamparta, symbol monarchy, który ich tu przysłał, przyprawia mnie o ścisk żołądka. Z ostentacyjnym nadąsaniem wracam do trzcinowego manekina. Czuję tak wielką ulgę, że nogi prawie się pode mną uginają. Miejsce, które jeszcze przed chwilą było ringiem, teraz całkiem przekonująco udaje warsztat krawiecki. Po chwili spojrzalem na manekiny wykonywane przez dziewczyny z wioski ozdobione jasnymi materiałami w charakterystyczne wzory Mamy Agby. I przypomnialem byl sobie, ze dziewczyny z naszej wioski obszywaja brzegi rodzimych koszul tymi pieknymi wzorami juz od wielu lat. Mama Agba przechadza się między rzędami chlopcow i przygląda się ich zainteresowaniu jakim oni obdarzaja teraz zwykle manekiny. Mimo nerwów uśmiecham się, widząc, jak ignoruje nieproszonych gości. – W czym mogę pomóc? – pyta w końcu. – Zbieramy podatek – odbąkuje ciemniejszy strażnik. Mamie Agbie wydłuża się twarz. – Zapłaciłam w zeszłym tygodniu. – Nie chodzi o podatek od handlu. – Drugi strażnik toczy wzrokiem po białowłosych sympatycznych nastolatkach. – Wzrosły opłaty za padalce. Wy ich macie dużo, więc będzie was to kosztować. No tak. Ściskam koszulę manekina z taką siłą, że aż bolą mnie palce. Królowi nie wystarczy pognębić mieszkancow wioski. Musi jeszcze ukarać każdego, kto próbuje nam pomagać. Zaciskam zęby, starając się nie myśleć o strażniku, o bólu, jaki mi sprawiło tamto słowo. Padalce. Nieważne, że nigdy nie będzie nam dane stać się magami. W ich oczach wciąż jesteśmy glistami. I nie będziemy niczym więcej. Usta Mamy Agby zmieniają się w cienką kreskę. Przecież nie wytrzaśnie tych pieniędzy spod ziemi. – Podwyższyliście już podatek od mieszkancow naszej wioski w zeszłym miesiącu. I dwa miesiące temu. Jaśniejszy strażnik robi krok do przodu i sięga po miecz, jakby chciał pokazać, że nie będzie się z nikim patyczkował. – Może byłoby mądrzej nie zadawać się z glistami. – Może byłoby mądrzej nas nie okradać. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Nie zdążyłem się ugryźć w język. Wszyscy w chacie wstrzymują oddech. Mama Agba sztywnieje, jej ciemne oczy błagają mnie, bym zamilkł. – Nie możecie bez końca podnosić podatków – oznajmiam. – Ibawici nie zarabiają więcej niż do tej pory. Skąd mamy wziąć tyle pieniędzy? Strażnik zbliża się niespiesznym krokiem. Korci mnie, żeby sięgnąć po kij. Mogłbym zwalić mężczyznę z nóg jednym precyzyjnym uderzeniem; jednym celnym pchnięciem zmiażdżyłbym mu gardło. Dopiero po chwili dociera do mnie, że miecz tego strażnika nie jest zwykłym mieczem. W pochwie pobłyskuje czarne ostrze, metal droższy niż złoto. Majacyt. Stop przygotowany przez króla Sarana przed obławą. Broń stworzona po to, by osłabić naszą magię i wypalać dziury w naszych ciałach. Tak jak czarny łańcuch, który zawiesili na szyi Mamy. Potężny mag moze przezwyciężyć jego moc, ale większość z nas jest bezsilna wobec tego rzadkiego metalu. Choć sam nie władam żadną magią, i tak dostaję gęsiej skórki, gdy strażnik zbliża się do mnie z majacytowym ostrzem. – Na twoim miejscu trzymałbym język za zębami, brzdacu. Ma rację. Powinienem milczeć. Schować urażoną dumę do kieszeni. Dożyć jutra. Ale gdy tak stoimy twarzą w twarz, muszę walczyć ze sobą, żeby mu nie wbić drewnianej igły w to błyszczące piwne oko. Może ja powinienem być cicho. A może on powinien umrzeć. – Sam trzymaj… Mama Agba odpycha mnie tak mocno, że się przewracam. – Proszę. – Wręcza mu garść monet. – Mamo, nie… – odzywam się, ale zamieram pod jej groźnym spojrzeniem. Zamykam usta, podnoszę się i chwytam wzorzystej koszuli manekina. Strażnik przelicza brzęczące brązowe monety w dłoni. W końcu odchrząkuje. – Za mało. – Musi wystarczyć – odpowiada Mama Agba z nutą desperacji. – To wszystko, co mam. Nienawiść aż we mnie kipi, parzy mnie od wewnątrz. To nie w porządku, że Mama Agba musi błagać o litość. Unoszę wzrok i natrafiam na spojrzenie strażnika. Błąd. Nie zdążyłem się odwrócić i ukryć obrzydzenia. Mężczyzna chwyta mnie za włosy. – Au! – krzyczę z bólu. Strażnik rzuca mnie na twarz i przygniata kolanem do ziemi. Na chwilę tracę dech. – Może i nie macie pieniędzy – mówi – ale za to padalcow jest pod dostatkiem. – Chwyta mnie brutalnie za udo. – Zacznę od tego. Robi mi się gorąco, łapię powietrze ustami, zaciskam dłonie w pięści, żeby nie było widać, że się trzęsę. Chcę krzyczeć, chcę mu połamać wszystkie kości, ale słabnę z każdą sekundą. Jego dotyk upokarza mnie i unicestwia. Na chwilę znów staję się mlokosem, bezsilnym jak wtedy, gdy żołnierz wywlekał jego matkę z domu. – Dość! – Mama Agba odsuwa strażnika i przygarnia mnie do piersi, warcząc jak lworożka broniąca młodych. – Dałam wam pieniądze, na więcej nie liczcie. Precz stąd. Podrażniony jej zuchwałością strażnik sięga po miecz, ale ciemniejszy towarzysz chwyta go za ramię. – Chodź. Musimy obejść całą wieś przed zmierzchem. – Wypowiada te słowa spokojnie, ale jakby zaciskając przy tym szczękę. Może ujrzał w naszych twarzach własną matkę albo siostrę, może przypominamy mu kogoś, kogo chciałby chronić. Jego towarzysz na chwilę zastyga w złowieszczym bezruchu. Wreszcie zdejmuje rękę z miecza i tylko tnie nas wzrokiem. – Nauczcie te karaluchy pokory albo ja to zrobię – ostrzega Mamę Agbę. Potem kieruje spojrzenie w moją stronę. I choć leje się ze mnie pot, w środku czuję mróz. Strażnik mierzy mnie wyzywającym wzrokiem. Tylko spróbuj, mam ochotę odszczeknąć, ale język wysechł mi na wiór. W milczeniu patrzymy, jak mężczyźni wychodzą, słuchamy, jak odgłosy podkutych butów nikną w oddali. Siła opuszcza Mamę Agbę; przypomina teraz płomień świecy zdmuchnięty przez wiatr. Podpiera się na manekinie, żeby nie upaść. Już nie jest śmiertelnie groźną wojowniczką, którą znam, lecz starą, niepozorną kobietą. – Mamo… Chcę jej pomóc, lecz dostaję od niej po łapach. – Odejdz! Głupi. Tak mnie nazwała w joruba, języku magów zakazanym od czasu wielkiej obławy. Tak dawno nie słyszałem naszej mowy, że upływa chwila, zanim sobie przypominam, co to słowo znaczy. – Na bogów, co w ciebie wstąpiło? Znowu wszystkie oczy w ahéré zwracają się na mnie. Nawet Zbyszek spogląda z wyrzutem. Ale jak Mama Agba może na mnie krzyczeć? Czy to moja wina, że strażnicy są złodziejami? – Próbowałem cię bronić. – Bronić mnie? – powtarza z niedowierzaniem Mama Agba. – Wiedziałeś, że nic nie wskórasz swoim gadaniem. Za to niewiele brakowało, a wszyscy byśmy przez ciebie zginęli! Robię krok w tył, zaskoczony surową oceną. Nigdy wcześniej nie widziałem w oczach Mamy Agby tak głębokiego rozczarowania. – Skoro nie wolno mi się im przeciwstawić, co my tu w ogóle robimy? – Głos mi się łamie, ale powstrzymuję łzy. – Po co nam trening, jeśli nie możemy się bronić? – Na litość boską, Janku, pomyśl trochę! O innych, a nie tylko o sobie. Gdybyś zrobił krzywdę tym ludziom, kto by obronił twojego ojca? Kto uratuje Tomka, gdy strażnicy przyjdą szukać krwawej pomsty? Otwieram usta, lecz nie wiem, co odpowiedzieć. Ona ma rację. Nawet gdybym zdołał pokonać kilku strażników, nie poradzę sobie z armią. Prędzej czy później mnie znajdą. Prędzej czy później złamią ludzi, których kocham. – Mamo Agbo? – odzywa się cienkim głosikiem Zbyszek. Stoi ze łzami w oczach, uczepiony luźnych spodni Pawla. – Dlaczego oni nas nienawidzą? Mama zgina się pod niewidzialnym ciężarem. Wyciąga ramiona w stronę Zbyszka. – To nie tak, moje dziecko. Oni nienawidzą tego, kim miałeś się stać. Zbyszek wtula się w Mamę, szata tłumi jego łkanie. Mama Agba rozgląda się po izbie, patrzy w oczy innym chlopcom, którzy powstrzymują płacz. – Janek spytał, co my tu robimy. To ważne pytanie. Często rozmawiamy o tym, jak walczyć, a nigdy o tym dlaczego. – Mama sadza Zbyszka na podłodze i kiwa dłonią na Pawla, żeby przyniosł jej stołek. – Musicie pamiętać, że świat nie zawsze tak wyglądał. Był czas, kiedy wszyscy stali po jednej stronie. Mama Agba sadowi się na siedzisku, a zainteresowani jej slowami chlopcy zbierają się wokół niej. Codziennie Mama kończy zajęcia opowieścią lub baśnią, nauką z dawnych czasów. Zwykle siadam z przodu i chłonę każde słowo. Dziś trzymam się z boku, bo jest mi wstyd. Mama Agba miarowo pociera dłonie. Mimo tego, co się wydarzyło, na jej ustach migocze niewyraźny uśmiech, uśmiech, który potrafi wywołać tylko jedna opowieść. Nie mogę się oprzeć, podchodzę bliżej, przeciskam się między chlopcami. To nasza historia. Opowieść o nas. Prawda, którą król usiłował pogrzebać razem z naszymi zmarłymi. – Na początku Orisza była szczęśliwą krainą uświęconych magów. Każdy z dziesięciu klanów został obdarzony przez bogów inną mocą. Jedni władali wodą, inni panowali nad ogniem. Jeszcze inni czytali w myślach, a nawet sięgali wzrokiem poza czas! Choć wszyscy dobrze znamy tę opowieść – od Mamy Agby, od rodziców, których straciliśmy – nie przestaje robić na nas wrażenia. Z wypiekami na twarzy słuchamy o magach posiadających dar uzdrawiania i wywoływania chorób. Nachylamy się bliżej, kiedy Mama Agba opowiada o poskromicielach dzikich zwierząt, o magach trzymających w dłoniach światło i mrok. – Wszyscy magowie rodzili się z białymi włosami – to był znak, że dotknął ich palec bogów. Używali swoich darów, by służyć ludowi Oriszy, a w zamian otaczano ich szacunkiem. Ale nie każdy przychodził na świat z darem. – Mama Agba zatacza dłonią koło. – I dlatego świętowano narodziny nowego maga, cieszono się na widok białych loków. Ci mali wybrańcy do ukończenia trzynastego roku nie byli w stanie używać magii. Dopóki ich moce się nie objawiły, nazywano ich "boskimi." Zbyszek z uśmiechem unosi brodę: bo juz wie, ze jest mieszkancem cudownej krainy Orisza. Mama Agba chwyta między palce pasmo jego białych włosów, znak szczególny, który nauczono nas ukrywać przed światem. – Magowie stali się pierwszymi królami i królowymi Oriszy. To były czasy bez wojen… Pokój jednak nie trwał wiecznie. Gdy rządzący zaczęli nadużywać magii, bogowie za karę pozbawili ich mocy. Razem z magią zniknęły białe włosy… W kolejnych pokoleniach podziw dla magów stopniowo przeradzał się w strach przed nimi, a strach w nienawiść. Nienawiść zaś w przemoc, w pragnienie wytępienia magów. W izbie zrobiło się teraz jakby ciemniej. Wszyscy wiemy, co było dalej. Noc, której nigdy nie wspominamy i której nigdy nie zapomnimy. – Dopóki magowie mieli swoje moce, byli w stanie się bronić i trwać. Ale jedenaście lat temu magia zniknęła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego. – Mama Agba zamyka oczy i wydaje z siebie ciężkie westchnienie. – Jednego dnia magia żyła, następnego umarła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego? Z szacunku dla Mamy Agby gryzę się w język. Mówi tak, jak wszyscy dorośli, którzy widzieli wielka obławę na własne oczy. Z rezygnacją. Jak gdyby bogowie odebrali nam moc, żeby nas ukarać, a może pod wpływem kaprysu. W głębi duszy znam prawdę. Domyśliłem się jej, kiedy zobaczyłem magów innych wiosek w kajdanach. Bogowie umarli razem z naszą magią. Już nie wrócą. – Tamtego nieszczęsnego dnia król Saran nie wahał się ani chwili – ciągnie Mama Agba. – Wykorzystał moment słabości magów i zaatakował. Zamykam oczy, stawiam tamę łzom. Widzę łańcuch, który zarzucili na szyję Mamie. Krople krwi lądujące w piasku. Wspomnienie Obławy przepełnia trzcinową chatę, nasyca powietrze smutkiem. Tamtej nocy wszyscy straciliśmy bliskich, którzy byli magami. Mama Agba wstaje z westchnieniem, znów nabiera siły, z której jest znana. Patrzy po kolei na wszystkich chlopcow w izbie – jak generał przeglądający swoje wojsko.– Uczę sztuki kija każdego chętnego do nauki, bo zawsze znajdą się na tym świecie ludzie, którzy będą chcieli zrobić wam krzywdę. Ale tutaj szkolę chlopcow poległych magów. Choć nie macie już w sobie mocy, aby w przyszłości stać się magami, nadal cierpicie z powodu nienawiści i przemocy. Oto dlaczego tu jesteśmy. Oto dlaczego trenujemy. Mama gwałtownym ruchem dobywa własny rozkładany kij i uderza nim o trzcinową podłogę. – Wasi przeciwnicy noszą miecze. Dlaczego uczę was władania kijem? Powtarzamy chórem mantrę, którą nam wpoiła: – Uderza zamiast ranić, rani zamiast okaleczać, okalecza zamiast zabijać. Kij nie unicestwia. – Uczę was walki w ogrodzie, abyście na polu walki nie byli jak ogrodnicy. Daję wam siłę do walki, ale umiar także jest siłą, którą musicie posiąść. – Mama zwraca się do mnie: – Macie bronić tych, którzy sami się nie obronią. Oto prawda kija. Chlopcy kiwają głowami, a ja wbijam wzrok w ziemię. Znowu prawie doprowadziłem do tragedii. Znowu wszystkich zawiodłem. – No dobrze… – wzdycha Mama Agba. – Wystarczy na dziś. Pozbierajcie swoje rzeczy. Ciąg dalszy jutro. Chlopcy z ulgą wychodzą jeden po drugim. Chcę pójść w ich ślady, lecz pomarszczona ręka Mamy Agby chwyta mnie za ramię. – Mamo… – Milcz – ucina. Ostatni chlopcy rzucają mi współczujące spojrzenia. Łapią się odruchowo za pupy, jakby w myślach liczyli, ile dostanę batów. Dwadzieścia za nieposłuszeństwo… Pięćdziesiąt za odzywanie się bez pytania… Sto za to, że prawie nas wszystkie zabiłes… Nie. Sto batów byłoby zbyt pobłażliwą karą. Wstrzymuję oddech i szykuję się na ból. To nie potrwa długo, mówię sobie. Skończy się, zanim… – Usiądź, Janku. Mama Agba podaje mi kubek z herbatą, po czym nalewa sobie. Ciepłe naczynie ogrzewa mi dłonie, słodka woń napoju wypełnia nozdrza. Marszczę brwi. – Dodałaś trucizny? Kąciki jej ust drgnęły, ale ukrywa rozbawienie pod surową miną. Ja ukrywam swoje w kubku z herbatą, upijam łyk i rozkoszuję się smakiem miodu. Obracam kubek w dłoniach, wodzę palcami po lawendowych koralikach wzdłuż brzegu. Mama też miała taki kubek, tylko ze srebrnymi paciorkami – na cześć Olimpu, i bogini życia i śmierci. Wspomnienia na chwilę pozwalają mi zapomnieć o rozczarowaniu Mamy Agby, lecz gdy smak herbaty zanika, znów ogarnia mnie gorzkie poczucie winy. Mama Agba nie powinna musieć znosić takich szykan. Nie z mojego powodu. – Przepraszam. – Skubię koraliki na krawędzi kubka, żeby nie podnosić wzroku. – Wiem… Wiem, że tylko przysparzam ci kłopotów. Mama Agba, tak jak Pawel, jest Oriszanką, w której nie drzemią żadne magiczne moce. Przed Obławą myśleliśmy, że bogowie decydują o tym, kto się rodzi szczesliwym mieszkancem naszej wioski, a kto nie; teraz, gdy magia zniknęła, nie rozumiem, czemu właściwie służy to rozróżnienie. Mama Agba nie ma białych włosów jak my, mogłaby się wtopić w resztę Oriszan i uniknąć prześladowań. Gdyby się z nami nie zadawała, strażnicy pewnie daliby jej spokój. Jakaś cząstka mojej duszy chciałaby, żeby Mama Agba nas porzuciła i oszczędziła sobie tych cierpień. Jako dobra krawcowa pewnie mogłaby sprzedawać ubrania i nieźle z tego żyć. – Zaczynasz coraz bardziej ją przypominać, wiesz? – Mama Agba upija łyczek herbaty i się uśmiecha. – Zwłaszcza gdy krzyczysz, podobieństwo jest zatrważające. Odziedziczyłeś jej gniew. Nie wierzę własnym uszom. Mama Agba nie lubi rozmawiać o tych, których straciliśmy. Żaden z nas tego nie lubi. Aby ukryć zaskoczenie, upijam kolejny łyk herbaty. – No dobrze. – Z twarzy Mamy Agby znika uśmiech, a pojawia się na niej wyraz troski. – W czasie Obławy byłeś jeszcze dzieckiem. Bałam się, że zapomnisz. – Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał. Jak mogłbym zapomnieć tę twarz niczym słońce? Właśnie tę twarz staram się pamiętać. Samą twarz, a nie zwłoki ze strużką krwi na szyi. – Wiem, że walczysz dla niej. – Mama Agba przesuwa dłonią po moich białych włosach. – Ale król jest bezwzględny, Janku. Prędzej wymorduje wszystkich poddanych, niż przymknie oko na bunt wioski. Kiedy przeciwnik nie ma honoru, trzeba obrać inne, mądrzejsze metody walki. – Takie jak okładanie tych drani kijem? Mama Agba się śmieje, aż marszczy jej się skóra wokół mahoniowych oczu. – Obiecaj mi tylko, że będ ziesz ostrożny. Że poczekasz na odpowiedni moment do walki. Chwytam Mamę Agbę za dłonie i chylę przed nią nisko głowę na znak szacunku. – Obiecuję, Mamo. Więcej cię nie zawiodę. – To dobrze, bo jest coś, co mam zamiar ci pokazać, a nie chciałabym potem tego żałować. Mama Agba sięga za pazuchę i wydobywa spod szaty krótki czarny pręt. Wstrząsa nadgarstkiem, a pręt wydłuża się i zmienia w lśniący metalowy kij do walki. Odskakuję odruchowo. – O bogowie! – wyrywa mi się. Muszę ze sobą walczyć, żeby nie chwycić tego arcydzieła. Czarny metal pokrywają prastare symbole, każdy z nich przypomina o jednej z lekcji udzielonych nam przez Mamę Agbę. Moje oczy, niczym pszczoły zwabione przez nektar, zatrzymują się najpierw na akofenie: dwa skrzyżowane ostrza, miecze wojny. „Odwaga nie musi grzmieć” – wspominam jej słowa. „Męstwo nie musi oślepiać”. Obok mieczy widnieje akoma, serce cierpliwości i tolerancji. Tamtego dnia… Dałabym głowę, że tamtego dnia dostałam od niej lanie. Każdy kolejny symbol odsyła mnie do innej nauki, innej opowieści, innej mądrości. Spoglądam wyczekująco na Mamę. To prezent czy raczej narzędzie, którym wymierzy mi karę? – Proszę. – Kładzie gładki pręt na mojej dłoni. Natychmiast wyczuwam jego moc. I ten ciężar żelaza… Oto broń stworzona do gruchotania czaszek. – Czy to się dzieje naprawdę? Mama twierdząco kiwa głową. – Walczyłeś dziś jak wojownik. Zdałeś egzamin. Wstaję, żeby zakręcić kijem, by ucieszyc się jego siłą. Metal tnie powietrze jak nóż. Żaden wystrugany przeze mnie drewniany kij nie był tak zabójczy. – Pamiętasz, co ci powiedziałam, kiedy zaczynaliśmy treningi? Potwierdzam skinieniem głowy i przedrzeźniam zmęczony głos Mamy Agby: – Jeśli zamierzasz się bić ze strażnikami, lepiej naucz się wygrywać. Dostaję od niej po głowie, ale trzcinowe ściany izby rozbrzmiewają jej serdecznym śmiechem. Oddaję kij, a Mama Agba uderza końcem o ziemię i broń składa się z powrotem w krótki pręt. – Ty już wiesz, jak wygrywać – mówi. – Mam tylko nadzieję, że będziesz wiedział, kiedy się bić. Gdy znowu wręcza mi kij, duma miesza się we mnie z bólem. Bojąc się otworzyć usta, obejmuję ją w pasie, wciągam nosem znajomy zapach świeżo upranej tkaniny i słodkiej herbaty. Mama Agba na moment sztywnieje, ale przytula mnie mocno, kojąco. Potem się odsuwa, żeby coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili płachty u wejścia znów się rozchylają. Odruchowo chwytam czarny pręt i dopiero po sekundzie rozpoznaję mojego starszego brata Tomka. Wysoki, potężnie zbudowany, w jego obecności trzcinowa chatka wydaje się nagle dużo mniejsza. Mięśnie ma napięte, ścięgna rysują się wyraźnie pod ciemną skórą. Spomiędzy czarnych włosów obficie ścieka mu na czoło pot. Gdy napotykam jego wzrok, ostry niepokój przeszywa mi serce. Uslyszalem tylko ostatnie slowa: -"Do domu..." Tata oczekiwal mnie juz u wejścia do chaty. Był pozny wieczor, a ja jeszcze podjalem z nim rozmowe. On w koncu powiedzial mi dawno pamiętne slowa: "Pokażę ci góry..." A pamietasz tato nasza piosenke. I jeszcze raz przed pojsciem spac wspolnie zanucilismy znana nam piesn: 1. - Witaj mój przyjacielu, tak długo cię nie widziałem. -Witaj mój mały, czas spedzony z Toba, zawsze jest piekny. - Powiedz mi przyjacielu, w twojej ojczyźnie, jak tam jest? - Z pewnością jest inaczej, jak znasz to z domu... Spiewamy wspolnie: - Chodź, pokażę ci góry, orla na wietrze... - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie. - A potem bedziemy śpiewac piosenki o tęsknocie i czyms więcej, o tym, co czynie chetnie, kiedy jestem bardzo radosny. 2. - Witaj mój przyjacielu. Wiesz, czasami marzę nawet o księżycu... - Witaj mój mały, marzysz o nim, bo jego światło było juz nie raz wychwalane i bylo tego warte. -Och, zebym byl tylko juz dzisiaj tak duży, jak dorośli... - I ja czasami tego bym chcial, zebym był zaskakiwany, jak to bylo, gdy byłem dzieckiem - zebym byl jak orzeł na wietrze. Wspolnie powtarzamy: - Chodź, pokażę ci góry, - A ja pokażę ci tulipany, które są wszędzie... A nasze wysnione przedtem i radosne piosenki, będziemy śpiewać zawsze i wszedzie.
View all posts by sbarszczak2009